Niby miało się coś zmienić... Niby miałam wkroczyć w coś nowego, coś czystszego od tego całego wielkiego atomu mojego życia, zapaskudzonego. Jakoś. Jakoś miało to się zadziać, bez pośpiechu, z lekkim przygotowaniem, ale całkiem bezpiecznie, całkiem płynnie. To miała przyjść reformacja serca, miała wrócić dziecięca, nieskazitelna dusza, abstrakcyjna postać Matki miała zejść na moment po schodach z białej chmurki, objąć mnie ciepłymi ramionami i napełnić autentycznością, życzliwością i niewinnością. Miała przeniknąć przeze mnie iluminacją mądrość bytu doskonałego. Coś na ten kształt. Wielkie słowa, ale chyba rzeczywiście posiadałam- ta słaba, cnotliwa część mnie- iskrę nadziei, że właśnie tak się stanie. Symbolicznie. Mój chłód i pustka emocjonalna nawet mnie nie rozczarowały. W końcu jestem geniuszem samoobrony mentalnej, jestem tak błyskotliwa, że w każdej sytuacji, bez względu jak podłe i obrzydliwe wypowiadałabym kłamstwo, odnajduję wspaniałe usprawiedliwienie. I nie jest mi z tym źle. Nie mam wyrzutów sumienia. Jak to się mówi- uodporniłam się. To absurdalne porównanie, ale ja jestem obecnie jak kaszka manna i jednocześnie osoba, która ją miesza w garnku. Coraz szybciej, coraz brutalniej, coraz mniej dokładnie. To chorobliwy stan i ja się nim napawam, on mnie sam w sobie podnieca, czuję ekstazę, jestem ja i mój maniakalny stan. I częstujemy siebie nawzajem uniesieniami, wzlotami i orgazmami. Cisza zagłuszana milczeniem? Niedorzeczność. A jednak... Słyszę głosy, czuję zapachy, dostrzegam widma, głaszczę powietrze, czekam, a potem... wszystko znika.
Dzisiaj pojechałam na 8., na pierwszą informatykę spóźniłam się jakieś 18 minut, między innymi ze względu na to, że wzięłam rano deskę, pojechałam nią na przystanek, a potem w szkole musiałam schodzić do podziemi, żeby ją zamknąć bezpiecznie w szafce. Pan nauczyciel (xd) bardzo chętnie i uprzejmie pozwolił mi porozwieszać plakaty o wystawie starych komputerów i gier organizowanej przez znajomego siostry. Przywitałam się z koleżankami i kolegą, porozwieszałyśmy te plakaty po szkole, bez zezwolenia dyrekcji- nie okazało się potrzebne. W-f. Strój miałam, ale nikt nie się nie przebierał, więc po co ja miałam to robić? Przedtem spacer na kręciołka. Eufemistycznie. Wyprawa, cudowna wyprawa do parku, koło pomnika Jana Pawła, przy zamku, w gęstwinach pobudzających zmysł powonienia drzew. Tak... Wonie wiosny, grube słońce, przyjemny cień, chłodny wiaterek... Z Lewakiem w spół maszerowałyśmy słuchając Kabanosa i gawędząc o Zamościu, jej chłopaku, trochę o prawicy, trochę o katolach, trochę o katolikach. Sympatycznie i orzeźwiająco. Przedsiębiorczość, rozwijam swoje mierne plastyczne talenty, tworzę graffiti, ale wciąż słucham tego, co mówi pan. Dołują mnie jego słowa. Żart, nie biorę ich do serca, nie przepuszczam nawet przez przełyk... O CV, o liście motywacyjnym, o poszukiwaniu pracy... Nie dotyczy mnie to. Mnie czeka raczej szybka śmierć. Długa przerwa, słuchanie muzyki, zajadanie jagód goi, rozmowy o kinomaniactwie, o filmie japońskim, anime i mandze z kolegą. Potem lekcja z panią pedagog o tolerancji. Mnie nie potrzebna, dla mnie to wszystko naturalne. Mam wrodzoną tolerancję dla odmienności. Z nudów wobec tego zajęłam się w końcu jedzeniem śniadania. Schematycznie- waza, surimi, pomidorki, żurawina... piekło już szykuje dla mnie jakąś małą celę z darmowym ogrzewaniem. Serio, najdrożsi. 'Jedną nogą w grobie, drugą na skórce od banana'... Albo nie. Jedną w grobie, drugą na desce XD. Tak, to bardziej adekwatne. Czuję ból w żołądku, za chwilę kładę się spać. Więc kolejna lekcja, z tą samą panią, tym razem o jakichś technikach zapamiętywania. I znów dokształcam się artystycznie, samouczek Muczi ;x I zrozumiałam właśnie, że kocham was wszystkich. Szczerze. Kocham i nie lubię. Ale nie nienawidzę. Ambiwalencji tu nie ma xd (Pani Mao mnie natomiast wkurwia, bo musi akurat w nocy- czyli teraz- zapierdzielać na kołowrotku, skrzypi, aż uszy bolą...). Z religii się zwolniłam, żeby pojeździć sobie na desce. Dałam wcześniej cynk koleżance, ale olała mnie. Nie przejęłam się tym specjalnie i pojeździłam po Sandomierzu całą godzinę, do busa o 13.50 :) Fantastycznie było. Pojechałam sobie na trzeci przystanek koło biedronki, stamtąd wsiadłam, a prawie całą drogę przegadałam z koleżanką, o muzyce, trochę śpiewała, o wycieczkach, jakoś tak, bez konkretnego tematu, ale czas zleciał. Z przystanku pod dom- szybko na desce. Wyciągam telefon, przebieram się migiem, myję ręce, wyciągam wędzoną rybę, wstawiam wodę na czerwoną hebratę, trochę sosu chilli, koncentratu pomidorowego. Zjadam wszystko i wypijam oglądając fragmentami Ojca Mateusza. Potem dzwonię do cioci. Trochę to dla mnie upokarzające, ale ja już nie mam siły mieć godności, męczę się, ale widzę cel i on przyświeca mi całą resztę. Słodycz, lizusostwo, obłuda... Przynajmniej jestem wobec siebie szczera. No dobrze. Muszę zapalić. Wyszły fajki, nie jest jeszcze jedna. Idę na strych, przyjemnie jest. Słucham muzyki. Potem wielki zapiernicz sprzątania, ogarniania kuchni i w ogóle, doprowadzania wszystkiego do jako-takiego ładu. Mama z tatą zaraz przyjadą. Zdążyłam. Przywitałam się i... czuję ten ohydny, nieludzki wewnątrz siebie odór. Obojętność. Chłód. To przerażające, ale jakoś mnie to nie przeraża. Wszystko się rozpływa i topnieje. Umywam ręce, cały czas, w obłąkaniu, majacząc i mając zwidy, halucynacje... jak Lady Makbet...
"Bez ciebie jestem malutki i wytłuc może mnie grad (...)
Przy tobie będę podobny strukturą torsu do skał." (Przybora)
Żyję w sferze abstrakcji i ułudy. Chyba nie poszukuję prawdy, ani nie podziwiam sztuki.
Nie płaczę również.; Jakoś się na chwilę postarałam, cokolwiek, nie być nieprzyjemną, złośliwą i nieznośną... Brawa dla Julci. Po powrocie do swej komnaty kadzideł i dumania włączyłam kompa, poprzeglądałam słownik z frazeologizmami, pouczyłam się wosu, aż do 18... Popisałam z kimś na fejsie. Potem zrobiłam sobie kaszkę, obejrzałam krótkometrażówkę 'Wąchacz' 5/10... Zero interpretacji, jakiś nędzny, nieprzejrzysty. No i pojechałam do cioci na desce. Tam na skypie porozmawiałam z drugą ciocią ze Stanów. Potem znów na desce, w lepszym humorze. Dostałam za swoje, przynajmniej mój trud i męczarnie zostały opłacone. Cygaretka na poboczu, deska na równiutkim asfalcie, zatrzymujące się samochody, muzyka... zachód słońca... Bosko. A potem, przy szkole- bo musiałam tam jeszcze pojechać!- spotkałam Borysa i jeszcze wymieniłyśmy ze sobą parę zdań zgnębienia. Wróciłam do domu, jak zwykle, ze wszystkimi się pokłóciłam, mama mnie jeszcze zmusiłam do przeczytania na głos tematu z wosu... i zaczęłam pisać. Naprawdę spazmy bólu mną już wstrząsają... ze złości zrzuciłam pani Mao kołowrotek, ten dźwięk mnie doprowadza do szału. Idę spać najdrożsi. Jutro na 6.10...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz