Jeszcze dzisiaj na desce nie byłam, ale koniecznie zamierzam ;] Dziś chyba jednak odrobinę później niż zwykle... Najlepiej po zmroku albo kiedy już niebo będzie powoli ciemniało, Słońce zachodziło i mrok ogarniał naszą ziemską półkulę xd Chodzi o to, że mam ochotę na nocny spacer po cmentarzu. Pojeżdżę jakiś czas po głównych drogach normalnie oświetlonych, może pod bankiem, a potem z deską pod pachą na cmentarną wędrówkę. Tam drogę oświetlają tylko znicze, a o tej porze roku jest ich niewiele :)
Zacznę od początku.
Dzisiaj znów na 7.10, czyli 6.10 bus. Wstałam po 4., powtórzyłam swój cały czasochłonny i żmudny rytuał (dlaczego pani Mao wciąż jest taka smutna...) i pojechałam, w końcu w sukience! Bo zapowiada się ładny, słoneczny dzień (teraz "pogoda znów skurwiała" xd)! Miałam niestety zbyt mało woli żeby uczyć się matmy w trakcie jazdy. No i sprawdzian zawaliłam, ale o tym zaraz. Po wysiadce z busa kupiłam sobie kartę, wbiłam i ruszyłam w stronę mojego stałego miejsca porannego papierosa. Spotkałam po drodze, choć nie- w sumie ona dotarła trochę później- Shizu i poszłyśmy razem. Góra 10 minut spóźnienia na geografię. Globalizacja i praca w grupach i Julcia wróciła z Wlk Brytanii ;)! Matma.. Szkoda pisać, klęska na całej linii. Będzie bania i trzeba będzie kuć -.- :C Na przerwie przed przedsiębiorczością dla oczywistego odreagowania trzeba było zapalić. Potem czerwona herbatka, ciacha, surimi i reszta śniadania ^^. Na lekcji jeść musiałam bo nie zdążyłam na przerwę. Ale bardzo grzecznie, cicho i subtelnie się starałam. Nie pamiętam o czym była lekcja, prowadziłam wymianę smsów i czułam się trochę przybita tym sprawdzianem. Ach! Marketing! Tak, o tym była lekcja. Niespecjalnie zajmujący temat. Fizyka, przedostatnia lekcja. Oddała facetka sprawdziany, 3. Chciałam mieć 4 na koniec z fizy, nie wiem czy dam radę poprawić te wszystkie oceny...
Ja chcę wyjechać gdzieś... daleko... puszczać się za kasę, żyć jak wieczny wędrowiec, włóczęga, marzyciel. Wyzbyć się tego bzdurnego poczucia człowieczeństwa i jakiejś abstrakcyjnej godności, które nam wpajali zawsze, półświadomie, ale bardzo chętnie, wszyscy wokół. Wyzwolić się (pęta niezelżywe...), zerwać łańcuch obowiązku. Obowiązku wszelkiego, wszelako rozumianego, nie? Do trzymania się w ryzach, współistnienia z nędznymi, innymi, zwierzęcymi ludźmi, obowiązku do trwania w ciągłej ułudzie, do oszukiwania i mówienia prawdy, obowiązku do używania zmysłów bardzo ograniczonego. Rozumiecie? Tak myślę. Obowiązku do życia. Życia beznadziejnego bo prowadzonego w analogii do innych. Wyjścia, kurwa mać, nie ma. Ja nie do końca pragnę śmierci, ale nie chcę też tak żyć. Nie wiem co będzie po śmierci... A co jak nic się nie zmieni? To przerażająca myśl! Dlatego robaczo żyję...

CZOŁEM WAM PAPROCHY NAMASZCZONE! ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz