piątek, 1 marca 2013

Marzec, ostatnia Pani Magus


Ciao Amici! Buonasera! Witajcie Przyjaciele, dobry wieczór :]
Dziś po włosku! Prowadzenie bloga to doskonała metoda, jak widać, nauki języka obcego!
Dwa dni przerwy... Na pierwszy nie mam usprawiedliwienia, na drugi tak.
Zanim przejdę do opisu pierwszego dnia miesiąca trzeciego, przeczytajcie co niemal 80 lat temu robiła, czuła i o czym myślała Virginia Woolf właśnie 1 marca...

Rok 1935. Piątek
zakole Tamizy
"Pierwszy dzień marca; pierwszy dzień wiosny. Kolejny błękitny dzień; a my wybieramy się do Walton nad Tamizą."

U mnie niestety pogoda wciąż zimowa. Choć śnieg już niemal stopniał i raczej myślę, iż będzie zbyt leniwy by jeszcze nam spaść, temperatura wciąż na minusie. Nie czuć już ostrego, ból przy oddychaniu sprawiającego powietrza mroźnego, a odrobinę delikatniejszy o zapachu, małym krokami (chyba wyznaje filozofię kaizen ;]) zbliżającej się wiosny.
W zasadzie wedle termicznych pór roku (wiem, bo dostałam z tej kartkówki 6;p) już jest przedwiośnie! Ale drętwo piszę...
Najlepiej uczynię, darując Wam kolejną notkę dziennikową Virginii, dwa lata po wyjeździe do Walton...

Rok 1937. Poniedziałek (1 marca)
"Chciałabym umieć opisać swoje odczucia w tym momencie. Są tak szczególne i nieprzyjemne. Czy to częściowo Etap w Życiu? Zastanawiam się. Fizyczne poczucie jakby bębnienia w żyłach; bardzo zimno; bezsilność i przerażenie. Zupełnie jakby mnie postawiono na wysokim podeście w pełnym oświetleniu. Straszna samotność. Całkowita bezużyteczność. Wokół mnie nie ma żadnej atmosfery. Żadnych słów. Wielka obawa. Jakby coś zimnego i strasznego- wybuch śmiechu moim kosztem- miało się właśnie wydarzyć. Chciałabym się rozpłakać, ale nie mam żadnych powodów do płaczu. I nie jestem w stanie rozpostrzeć umysłu i przyłożyć go spokojnie i nieświadomie do jakiejś książki. A te moje pisaniny zdają mi się suche i martwe. I wiem, że muszę kontynuować ten taniec po gorących cegłach aż do śmierci. (...)"


Niemal doskonale odzwierciedlają te zdumiewające słowa i mój stan ducha i umysłu. Ja jednak- oczywiście- nie potrafiłabym choć w połowie tak dokładnie, precyjnie, dogłębnie- i jeszcze z jakim artyzmem!- opisać swych uczuć... Virginia to geniusz!


Wiecie, tak wielce wszystko wokół mnie co się dzieje- niemożności, słabości, smutki, rozczarowania, płacz zmysłów...- to wszytko tak mnie gniecie, podtapia, pozbawia wszelkich chęci do działania, energii i uśmiechu... Oczywiście, Wy nie poznacie przyczyn, to takie prywatne, osobiste... poza ściany mego pokoju- nieprzenikalne.
Wyzuta z sił, jednak tworzę, powoli (obawiam się, że przed 2. nie uda się tego opublikować), ale tworzę- nazwijmy to tak, jak tylko taką czynność można nazwać- Działanie.
"Oto działanie. Działanie przyniosło mu ulgę." (Virginia Woolf, Między aktami)
Owym 'działaniem' bohatera powieści Virginii było ROZDEPTANIE WĘŻA DŁAWIĄCEGO SIĘ ROPUCHĄ (ach, deja vu, dziś na religii zaczęliśmy oglądać 'Pasję'- Jezus rozgniatający szatana- węża). No cóż, Działanie... Oby i moje, po jego ukończeniu, przyniosło mi ulgę...


Piątek, pierwszy dzień, trzeciego miesiąca, który już na początku zaplanowałam na najcudowniejszy, najcenniejszy, najpiękniejszy w całym roku... na to się nie zbiera.
Więc...
Do szkoły na 7.10, nie planowo- na zajęcia dodatkowe z angielskiego. Było w porządku, w mej definicji, jak na lekcje w ogóle- przyzwoicie. Spokojnie. 
Polski, pierwszy z dwóch, nic specjalnego, dokańczaliśmy analizę "Uczty" Platona. Miłość, Kupid, Amor, Eros- cztery wielkie synonimy, które mam gdzieś. Ostatnio bowiem ma- rzekomo wiecznie niezachwiana- wiara w Prawdziwą, Jedyną, od pierwszego spotkania Dozgonną Miłość, podniszczyła się, podupadła, utraciła na swej stabilności i- na litość boską nie wiem co jeszcze, diabeł znów zaszeptał o mych ograniczeniach językowych...
Dlaczego ujawniła się tej wiary kruchość? Bo znów zaczęłam, jak niedawno się od tego wyzwoliłam, zbyt intensywnie myśleć, analizować, oceniać zachowania ludzi według jakichś schematów, szukać logicznych przyczyn Czegoś (co, jako kolejne, nie zostanie ujawnione tu), szufladkować ludzi... Ach, pozostaje tylko wzdychać!
Druga lekcja... denerwowałam się przez rozprawkę, którą napisałam, jej treść i przekonanie- że zostanę wytypowana do przeczytania (nie zostałam, potem miałam mieszane uczucia).
Zastanawiam się czy ją tu zamieścić, jest dość długa... Przemyślę to.
Póki co- kolejna lekcja- geografia, najmilsza ze względu na dobrą wiadomość (6 ze sprawdzianu:]) godzina w szkole.
Matematyka- żwawo szło mi rozwiązywanie zadań (osobista satysfakcja, duma...) z tematu "Przykłady brył obrotowych", zrobiłam wszystkie (z wyjątkiem ostatniego podpunktu z ostatniego zadania, ale to szczegół).
Religia- wcześniej jak pisałam, zaczęliśmy oglądać 'Pasję' (byłam przeciwna oglądaniu takiej produkcji w Takim gronie, przegrałam), przedtem kilka osób zdawało pytania na bierzmowanie (do tych osób nie zaliczam się ja), pomodliliśmy się do cierpiącego na Krzyżu Chrystusa, (myślałam chyba o Bogini) niedbale i 'bezbożnie' przeżegnałam się i czas...
na przedostatnią lekcję. Historia- powtórzenie wiadomości. Nic mnie nie interesowało (flądry rzucały we mnie papierkami, więc oddawałam), dopóki nie usłyszałam magicznego pytania "Kim były sufrażystki?"- każda feministka poderwałaby się na owe słowa będąc przedtem w głębokim stanie niesłuchania ;] (och z jak wielką trudnością przyszło mi utworzenie tej radosnej buźki- jak każdej, która była i może będzie).
Ostatnie zajęcia- pluszaki niemiłosierne 8 godzin w szkole?!- doradztwo zawodowe.
Wykonywanie plakatów w grupach- czynność albo dla przedszkolaków (ewentualnie bachorów z 'kształcenia zintegrowanego', jakkolwiek ono jest 'zintegrowane') albo dla opóźnionych w rozwoju (nikogo nie obrażając). Jesus (Chrystusie tym razem się zwracam do Ciebie!) koszmar, nudy, strata czasu... który mógłby zostać wykorzystany na czytanie Virginii, bądź kobiet azjatyckich losów tragicznych (pomieszane, przeczytać dwukrotnie) lub też na to co robię teraz (pomijając pisanie)- na słuchanie Cher... Just like Jesse James

Jak Jesse James :)
Dom... do którego bardzo niechętnie wróciłam. Podczas tej krótkiej podróży, odbywanej rutynowo, między domem a szkołą i odwrotnie, często rozmyślam o niebie i strzępach zieleni, które moje zachwycone oko może dostrzec. Zwykle kończy się to narodzinami, czy raczej pobudką silnego pragnienia zawrócenie (do podczas chodzenia DO szkoły) i tak prędko jak się da znalezienia się w miejscu gdzie mogłabym kontemplować, medytować, analizować piękno Natury i po stokroć dochodzić do wniosku iż nie zasługuję na to bo mój umysł jest tak ciasny i tak wielu określeń brakuje mu na scharakteryzowanie Piękna drzew, nieba, wiatru, małych istotek- leśnych zwierzątek pozbawionych świadomości- i dlatego błogosławionych...
Zawsze jednak jakaś przyzwoitość, poczucie obowiązku zatrzymują mnie, sprowadzają na ziemię, a me nogi nie zmieniają kierunku marszu.
"Przyjmujemy ten piekielny, ten odwieczny, ten niezmienny nakaz, 
który idzie z góry. Przestrzegamy." (Virginia Woolf, Między aktami)


No tak, sprowadzając odrobinę do banału, te słowa mogłyby odnosić się do powyżej przeze mnie opisanej sytuacji, cyklicznie, dzień w dzień (tygodnia roboczego) się powtarzającej.


W każdym razie- dom. Znów wędzony łosoś z ketchupem na obiad, do tego zielona herbata z maliną. Zabawa z psem, karmienie go. (Zdania pojedyncze to teraz moja strategia anty- autodestrukcyjna, lecz znów nie wiecie o co chodzi...) Szybka zmiana kostiumu. Trudne tematy rozmowy z siostrą. Na górę, do swej 'świątyni dumania' ("Własny pokój" ;]). Podłączenie wieży do gniazda, nie, zrezygnowanie z ponownego przesłuchania płyty z 'najlepszymi przebojami muzyki klasycznej' (nie pasuje mi to słowo- przeboje) w tym cudownych "Tańców połowieckich" i pobudzającego "Marszu Radeckiego". Rzucenie się na łóżko, ustawienie minutnika ('30 minut drzemki, potem Monte Cassino!'). Niedługi sen.
Około 16.20 mama wtargnęła do mej świątyni, znów przekroczyła granice... Mówi: 'idziemy na drogę krzyżową'. Wybornie! Fantastycznie! Oto na co czekałam cały dzień, cały kurewski piątek, 8-godzinny w szkole! Wagi najwyższej ultimatum- albo idę do kościoła, albo tracę me Skarby- książki, na które przez ostatnie miesiące wydałam fortunę (no względne pojęcie, dla mnie fortuna to 100-200zł;]) i laptop- pan Pocieszyciel, pan- Dom internetu...
Poszłam więc. Nie żałowałam. Dobrze mi to zrobiło. Choć było mnóstwo ludzi, jakoś przetrwałam bez przeklinania kogoś, po cichu, w myślach. Po kościele wybrałyśmy się do Lotto gdzie wymieniłam dwie kaskady na dwie zdrapki (nic nie wygrałam;//// skąd ja wezmę pieniądze na Manifę, do cholery??!!), potem do spożywczaka po bobofruita (bo tym się teraz żywię) i trochę owoców (moje ulubione- kiwi i pomarańcze). Po powrocie, zanim się rozebrałam, zdecydowałam iż będę kontynuować wczorajsze postanowienie- małe kroki kaizen- 200-metrowy trucht i kilka ćwiczeń- mój pierwszy prawdziwy mały krok kaizen.
A propos... Wczoraj skończyłam czytać poradnik :] Na końcu znajduje się kilka cytatów kaizen. Wybiorę dla Was te, które mnie się najbardziej podobają. 


"Obserwuj wszystko. Staraj się jak najwięcej kontrolować. Popraw się odrobinę."
~ papież Jan XXII


"Zacznij w miejscu, w którym stoisz, 
i zacznij od rzeczy małych."
~Rita Baily, była kierowniczka działu kadr
w firmie Southwest Airlines


"Wszystkie wielkie rzeczy mają małe początki"
~Peter Segne, konsulant bizenoswy
i auto książki 'The fifth discipline' 

OSTATNIE ZDANIE, PYTANIE W KSIĄŻCE:


"CO MOŻE BYĆ WAŻNIEJSZEGO
W ŻYCIU NIŻ WYCIĄGANIE MOŻLIWOŚCI Z KAŻDEJ
MIJAJĄCEJ CHWILI?"



No, przeczytałam poradnik, ale jestem pewna, że to dopiero początek mojej przygody z kaizen. :] 

Na czym skończyłam? Ach, tak. Plus do nowej rutyny, bieganie.
Pobiegłam więc, dyscyplina jest niezmiernie ważna. U celu (bramie i siatce- stanowiącymi granicę sadu) zatrzymałam się i oniemiałam. Wspięłam się odrobinę po siatce i z uwielbieniem przyglądałam migocącym, silnie błyszczącym, światłom lamp w oddali. Niektóre musiały przedzierać się przez konary łysych (dlatego zadanie ułatwione) drzewek, by dumnie, z pychą ukazać mi swój blask. Udało im się, podziwiałam je. Lecz byłby niczym gdyby nie zachwycające najsilniej tło- buro- granatowe niebo pokryte fałdkami ponurych chmur...
Moje oczy iskrzyły, miód najsłodszy dla zmysłów. Znów czułam się wywyższona, bliska boskości, bliska mej Bogini, uniesiona duchowo, wyjątkowa. Jakbym opierając się o tę siatkę znajdowała się w samym centrum Uniwersum...
"Nawet jeśli było to odczucie mgliste smakowało słodko" 
Virginia Woolf, Między aktami

Po powrocie już tylko sałatka owocowa, Bobofruit, Seks w wielkim mieście, gry na rozwój umysłu, słuchanie Cher... i pisanie, udało się przed PÓŁNOCĄ! :]
Więc zmykam już spać- jutro błogosławiona sobota, błogosławiona możliwość wyspania się!
Dzięki Wam bogowie, boginki i pluszaki!
Dobranoc :]


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz