Zbliża się koniec pierwszej połowy połowy wakacji. Wszyscy wokół Ju-on wyjeżdżają gdzieś, radują oswobadzającą zmianą miejsca pobytu, uciekają od ciążących większość dni w roku na duszy i umyśle przedmiotów, widoków, ludzi, myśli. Wszyscy spełniają ten święty obowiązek wczasowego wyjazdu. A Ju-on tkwi po uszy w starych śmieciach na ohydnym wysypisku, do tego zupełnie samotnie. Czasami bardzo niedobrze jest być Ju-on, niekomfortowo, nie do pozazdroszczenia, cholerka. A ja nią jestem od narodzin i także umrę jako ona... Żal mi siebie.
Jak za szkolnych czasów ze snu wyrwał mnie przeraźliwy dźwięk budzika. 5.38, chcę, zanim siostra zdąży w ogóle wkroczyć w ostatnią fazę swoich marzeń sennych, obudź stopy, wsunąć spodnie, zapiąć koszulę, przepasać czarnym paskiem i ruszyć w maliny za przechowalnią. Silnikiem w moim żołądku motywującym takie dziwne działanie jest, no przecież, 'żądza pieniądza'. Któryś z bohaterów Murakamiego w którymś z jego opowiadań ze zbioru 'Ślepa wierzba i śpiąca kobieta' powiedział, że w zasadzie pali dla zdrowia (staruszek, żeby sobie rutynowo zapalić musiał pomęczyć się na schodach). Tak pomyślałam dzisiaj rano pijąc wodę niegazowaną z butelki, jeszcze w łóżku. Trochę w tym prawdy jest ;d.
Zanim zgasiłam na parapecie porannego peta wysłuchałam jeszcze kilku kawałków z płyty Rickiego Martina, przy których zawsze wyobrażam sobie, że galopuję z prędkością światła na pegazie, potem to piękne stworzenie wznosi mnie w chmury, naszym celem jest obskurna chatka wiedźmy... Jeszcze do tego celu nigdy w tych fantazjach nie dotarłam xd kończy się na lesie wysokich topoli i buków, tam gdzie lądujemy. Szybka mobilizacja po wypuszczeniu ostatnich kłębów dymu, zimne mleko z płatkami, niedbała poranna toaleta i energicznym krokiem do ogródka. Pierwszy koszyk poszedł jak krew z nosa. Było mi zimno, miałam dreszcze, płakałam i pragnęłam tylko tego, żeby ktoś mnie przytulił i ogrzał. Czułam się jak zagubione, zmarznięte i bezbronne dziecko. Co chwilę musiałam porządnie uderzać się w czoło i przypominać sobie, że muszę być dzielna, silna. Wiedziałam, że gdy już ten pierwszy zostanie wypełniony po brzegi malinami reszta pójdzie gładko. Ta myśl mnie podnosiła na duchu. I nie pomyliłam się. Drugi koszyk z szybkością dwukrotnie większą niż pierwszy. Potem ku mojemu niezadowoleniu doszła siostra z twardym postanowieniem zerwania i zebrania choć jednej łubianki. Nie udało jej się, ale ja też nie zdołałam dociułać do trzeciego xd Mamy mało malin, sadzone były raczej z myślą o ich użytkowaniu i konsumpcji wewnątrzrodzinnej (;p), a nie hodowli na większą skalę i sprzedaż. Nieważne. Za trzy koszyki dostaje się na skupie średnio 30zł, czyli dwie paczki papierosów xd Niech mnie diabli! Co za poroniony przelicznik! Na pewno nie zamierzam wydać wszystkiego na papierosy, o nie! Pozbieram teraz na sierpniowy wyjazd do stolicy, potem, być może, do dumnego Krakowa (muzeum Manggha ^^) i obozu w Oświęcimiu, i deskorolkę! ^^ I smakowitości z kuchni świata i zestawy sushi, lukrecję, cudownie pachnące balsamy, żele pod prysznic, kosmetyki, świeczki zapachowe, olejki eteryczne, obrazy! :]
Po skończonej robocie zważyłam na elektrycznej wadze w przechowalni swoje plony.
Ponad 8 kilo, 28zł, cena spadła ;/ 4zł za kilogram, jak wyjdzie z łatwego matematycznego rachunku xd ;3 Pieprzona matma! Poszwędałam się jeszcze jakiś czas po sadzie, potem wróciłam do domu, oznajmiłam starszej siostrze, że maliny na dziś skończone i jeśli ma ochotę sobie ich pojeść musi przejść się do przechowalni i wybrać ładniejsze z moich łubianek. Nie zrobiła tego, co w sumie mi pasowało, więcej hajsu ;> Zanim zawieźliśmy z tatą owoce na skup jeszcze zdążyłam, gdy reszta jadła śniadanie, zapalić w przechowalni, zważyłam z nudów maliny jeszcze raz i wróciłam do domu, do swojego pokoju, swej świątyni dumania. W brudnych ciuchach rzuciłam się na łóżko, przymknęłam oczy, ale nie pozwoliłam sobie zasnąć. Wstałam, zbiegłam na dół, zjadłam trochę sałatki śledziowej, przebrałam się, poprawiłam resztki wczorajszego makijażu, który pozostał mi na twarzy, poczekałam na tatę, załadowałam do busa maliny i pojechaliśmy na skup. Mogą nam tam zapłacić po starej cenie, 4zł, a jeżeli po południu okaże się, że wzrosła dodadzą resztę. Wzięłam pieniądze od razu, raczej nie byłoby możliwości wrócenia na skup po 17. W domu już nie przebierając się i czując zbliżający się upał, zamknęłam się w pokoju, zasłoniłam okna, położyłam i zasnęłam na prawie 3 godziny ;p. Trzy godziny odsypiania. Po pobudce nie chciało mi się specjalnie wstawać, więc poleżałam jeszcze jakiś czas nasłuchując rozmów dochodzących z podwórka. W końcu trzeba było się zebrać, podniosłam się więc, zeszłam na dół, przelałam w kuchni wrzątku przez wczorajszy makaron ryżowy, oblałam go chińskim sosem i zjadłam pałeczkami. xd Nic bardziej urozmaiconego nie chciało mi się przygotowywać, zaczynam ostatnio znów byle jak się odżywiać- tylko kaszka niezmiennie pozostaje starannie przygotowana i ozdobiona żurawiną ^^. Zjadłam, zapaliłam, włączyłam kompa, poczytałam coś, pograłam i tak aż do 18., o której to włączyłam sobie ostatni odcinek czwartego sezonu Seksu w wielkim mieście i zjadłam kaszkę popijając czerwoną herbatę z yerba mate, kawałkami jabłek, różą, trawą cytrynową ;>... Potem na rower! Na Michalin! Wśród upajających wiejskich woni i krajobrazów! Wcale nie zmieniałam przerzutek, całą drogę :) Zanim jednak wjechałyśmy (tym razem siostrzany wypad, wszystkie trzy wyruszyłyśmy dziś w trasę xd) w ogóle do Ogrodowej minęło sporo czasu, bo sfora psów, możliwe, że wściekłych, wałęsała się za nami. Sześć małej wielkości kundli. Mnie tam nie przeszkadzały, ale siostry panikowały -.-. Najlepiej jeździć w pojedynkę, samotnie, swoim tempem xd. Ale z siostrzyczkami wyprawa też ma swoje plusy, nie będę już taką dzikuską ;p. Gdy już jakimś sposobem pozbyłyśmy się psiego ogona ruszyłyśmy pędem. Tak, zdecydowanie codzienna jazda tamtą trasą (trzeba będzie pomyśleć o zmianie, żeby w znienawidzoną rutynę nie popaść...) to jedna z nielicznych przyjemności na które mogę liczyć pozostając w domu, w Annopolu. Drobna rozrywka, warto doceniać nawet takie. Po powrocie zgrałam bratu jakieś zdjęcia, o które mnie prosił, wysłałam na pocztę, potem, zapaliłam na balkonie, wróciłam do pokoju i zaczęłam pisać. I zadzwonił Borys, pierwsza rozmowa trwała może z 15 minut, przerwałyśmy, bo wyładował jej się telefon, ja na moment wróciłam do pisania, ale potem znów, dłuuga, ponad godzinna rozmowa na przeróżne tematy :> Ale to też jest miłe. Pogadać czasem z kimś nawet o niczym. A myśmy przechodziły płynnie z tematu do tematu. Plany na najbliższe dni, beznadzieja życia w małym miasteczku, szykowanie harmonogramu zajęć tak, aby się jeszcze w tym tygodniu spotkać, trochę filozoficznych refleksji o przyszłości i pozostawieniu sobie zawsze miejsca na pewien niedosyt z jakiegoś doświadczenia (to dość pouczające, ale nie mam siły już dzisiaj rozwijać tutaj, na blogu, tej kwestii, pomyślę nad nią w łóżku, Borys ma łeb na karku, nie to co ja), plany na przyszłość, nasze dwie różne natury, opis nowego domy Borysa, piękno świetlistego księżyca i widoku pól przeróżnych zbóż i lasów... Trochę się rozmarzyłyśmy, a ja z naturą romantyczki pewnie z tym stanem kojącej melancholii przebędę całą noc i następny dzień XD. A teraz już zmywam się, jutro pojadę do Sandomierza, być może pójdziemy z Takumi do kina na 'Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął' (szwedzka przygodówka, czarna komedia, interesująco się zapowiada), przejdziemy się do galerii, prześpię się u niej, a w drugiej połowie tygodnia przyjdzie czas na deskę i wiśnie łutówki za stodołą i magazynami XD Dobranoc Internauci :x