poniedziałek, 14 lipca 2014

14,VII

14 lipiec, poniedziałek, 2014. 21.16
Zbliża się koniec pierwszej połowy połowy wakacji. Wszyscy wokół Ju-on wyjeżdżają gdzieś, radują oswobadzającą zmianą miejsca pobytu, uciekają od ciążących większość dni w roku na duszy i umyśle przedmiotów, widoków, ludzi, myśli. Wszyscy spełniają ten święty obowiązek wczasowego wyjazdu. A Ju-on tkwi po uszy w starych śmieciach na ohydnym wysypisku, do tego zupełnie samotnie. Czasami bardzo niedobrze jest być Ju-on, niekomfortowo, nie do pozazdroszczenia, cholerka. A ja nią jestem od narodzin i także umrę jako ona... Żal mi siebie.
Jak za szkolnych czasów ze snu wyrwał mnie przeraźliwy dźwięk budzika. 5.38, chcę, zanim siostra zdąży w ogóle wkroczyć w ostatnią fazę swoich marzeń sennych, obudź stopy, wsunąć spodnie, zapiąć koszulę, przepasać czarnym paskiem i ruszyć w maliny za przechowalnią. Silnikiem w moim żołądku motywującym takie dziwne działanie jest, no przecież, 'żądza pieniądza'. Któryś z bohaterów Murakamiego w którymś z jego opowiadań ze zbioru 'Ślepa wierzba i śpiąca kobieta' powiedział, że w zasadzie pali dla zdrowia (staruszek, żeby sobie rutynowo zapalić musiał pomęczyć się na schodach). Tak pomyślałam dzisiaj rano pijąc wodę niegazowaną z butelki, jeszcze w łóżku. Trochę w tym prawdy jest ;d.
Zanim zgasiłam na parapecie porannego peta wysłuchałam jeszcze kilku kawałków z płyty Rickiego Martina, przy których zawsze wyobrażam sobie, że galopuję z prędkością światła na pegazie, potem to piękne stworzenie wznosi mnie w chmury, naszym celem jest obskurna chatka wiedźmy... Jeszcze do tego celu nigdy w tych fantazjach nie dotarłam xd kończy się na lesie wysokich topoli i buków, tam gdzie lądujemy. Szybka mobilizacja po wypuszczeniu ostatnich kłębów dymu, zimne mleko z płatkami, niedbała poranna toaleta i energicznym krokiem do ogródka. Pierwszy koszyk poszedł jak krew z nosa. Było mi zimno, miałam dreszcze, płakałam i pragnęłam tylko tego, żeby ktoś mnie przytulił i ogrzał. Czułam się jak zagubione, zmarznięte i bezbronne dziecko. Co chwilę musiałam porządnie uderzać się w czoło i przypominać sobie, że muszę być dzielna, silna. Wiedziałam, że gdy już ten pierwszy zostanie wypełniony po brzegi malinami reszta pójdzie gładko. Ta myśl mnie podnosiła na duchu. I nie pomyliłam się. Drugi koszyk z szybkością dwukrotnie większą niż pierwszy. Potem ku mojemu niezadowoleniu doszła siostra z twardym postanowieniem zerwania i zebrania choć jednej łubianki. Nie udało jej się, ale ja też nie zdołałam dociułać do trzeciego xd Mamy mało malin, sadzone były raczej z myślą o ich użytkowaniu i konsumpcji wewnątrzrodzinnej (;p), a nie hodowli na większą skalę i sprzedaż. Nieważne. Za trzy koszyki dostaje się na skupie średnio 30zł, czyli dwie paczki papierosów xd Niech mnie diabli! Co za poroniony przelicznik! Na pewno nie zamierzam wydać wszystkiego na papierosy, o nie! Pozbieram teraz na sierpniowy wyjazd do stolicy, potem, być może, do dumnego Krakowa (muzeum Manggha ^^) i obozu w Oświęcimiu, i deskorolkę! ^^ I smakowitości z kuchni świata i zestawy sushi, lukrecję, cudownie pachnące balsamy, żele pod prysznic, kosmetyki, świeczki zapachowe, olejki eteryczne, obrazy! :] 
Po skończonej robocie zważyłam na elektrycznej wadze w przechowalni swoje plony. 
Ponad 8 kilo, 28zł, cena spadła ;/ 4zł za kilogram, jak wyjdzie z łatwego matematycznego rachunku xd ;3 Pieprzona matma! Poszwędałam się jeszcze jakiś czas po sadzie, potem wróciłam do domu, oznajmiłam starszej siostrze, że maliny na dziś skończone i jeśli ma ochotę sobie ich pojeść musi przejść się do przechowalni i wybrać ładniejsze z moich łubianek. Nie zrobiła tego, co w sumie mi pasowało, więcej hajsu ;> Zanim zawieźliśmy z tatą owoce na skup jeszcze zdążyłam, gdy reszta jadła śniadanie, zapalić w przechowalni, zważyłam z nudów maliny jeszcze raz i wróciłam do domu, do swojego pokoju, swej świątyni dumania. W brudnych ciuchach rzuciłam się na łóżko, przymknęłam oczy, ale nie pozwoliłam sobie zasnąć. Wstałam, zbiegłam na dół, zjadłam trochę sałatki śledziowej, przebrałam się, poprawiłam resztki wczorajszego makijażu, który pozostał mi na twarzy, poczekałam na tatę, załadowałam do busa maliny i pojechaliśmy na skup. Mogą nam tam zapłacić po starej cenie, 4zł, a jeżeli po południu okaże się, że wzrosła dodadzą resztę. Wzięłam pieniądze od razu, raczej nie byłoby możliwości wrócenia na skup po 17. W domu już nie przebierając się i czując zbliżający się upał, zamknęłam się w pokoju, zasłoniłam okna, położyłam i zasnęłam na prawie 3 godziny ;p. Trzy godziny odsypiania. Po pobudce nie chciało mi się specjalnie wstawać, więc poleżałam jeszcze jakiś czas nasłuchując rozmów dochodzących z podwórka. W końcu trzeba było się zebrać, podniosłam się więc, zeszłam na dół, przelałam w kuchni wrzątku przez wczorajszy makaron ryżowy, oblałam go chińskim sosem i zjadłam pałeczkami. xd Nic bardziej urozmaiconego nie chciało mi się przygotowywać, zaczynam ostatnio znów byle jak się odżywiać- tylko kaszka niezmiennie pozostaje starannie przygotowana i ozdobiona żurawiną ^^. Zjadłam, zapaliłam, włączyłam kompa, poczytałam coś, pograłam i tak aż do 18., o której to włączyłam sobie ostatni odcinek czwartego sezonu Seksu w wielkim mieście i zjadłam kaszkę popijając czerwoną herbatę z yerba mate, kawałkami jabłek, różą, trawą cytrynową ;>... Potem na rower! Na Michalin! Wśród upajających wiejskich woni i krajobrazów! Wcale nie zmieniałam przerzutek, całą drogę :) Zanim jednak wjechałyśmy (tym razem siostrzany wypad, wszystkie trzy wyruszyłyśmy dziś w trasę xd) w ogóle do Ogrodowej minęło sporo czasu, bo sfora psów, możliwe, że wściekłych, wałęsała się za nami. Sześć małej wielkości kundli. Mnie tam nie przeszkadzały, ale siostry panikowały -.-. Najlepiej jeździć w pojedynkę, samotnie, swoim tempem xd. Ale z siostrzyczkami wyprawa też ma swoje plusy, nie będę już taką dzikuską ;p. Gdy już jakimś sposobem pozbyłyśmy się psiego ogona ruszyłyśmy pędem. Tak, zdecydowanie codzienna jazda tamtą trasą (trzeba będzie pomyśleć o zmianie, żeby w znienawidzoną rutynę nie popaść...) to jedna z nielicznych przyjemności na które mogę liczyć pozostając w domu, w Annopolu. Drobna rozrywka, warto doceniać nawet takie. Po powrocie zgrałam bratu jakieś zdjęcia, o które mnie prosił, wysłałam na pocztę, potem, zapaliłam na balkonie, wróciłam do pokoju i zaczęłam pisać. I zadzwonił Borys, pierwsza rozmowa trwała może z 15 minut, przerwałyśmy, bo wyładował jej się telefon, ja na moment wróciłam do pisania, ale potem znów, dłuuga, ponad godzinna rozmowa na przeróżne tematy :> Ale to też jest miłe. Pogadać czasem z kimś nawet o niczym. A myśmy przechodziły płynnie z tematu do tematu. Plany na najbliższe dni, beznadzieja życia w małym miasteczku, szykowanie harmonogramu zajęć tak, aby się jeszcze w tym tygodniu spotkać, trochę filozoficznych refleksji o przyszłości i pozostawieniu sobie zawsze miejsca na pewien niedosyt z jakiegoś doświadczenia (to dość pouczające, ale nie mam siły już dzisiaj rozwijać tutaj, na blogu, tej kwestii, pomyślę nad nią w łóżku, Borys ma łeb na karku, nie to co ja), plany na przyszłość, nasze dwie różne natury, opis nowego domy Borysa, piękno świetlistego księżyca i widoku pól przeróżnych zbóż i lasów... Trochę się rozmarzyłyśmy, a ja z naturą romantyczki pewnie z tym stanem kojącej melancholii przebędę całą noc i następny dzień XD. A teraz już zmywam się, jutro pojadę do Sandomierza, być może pójdziemy z Takumi do kina na 'Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął' (szwedzka przygodówka, czarna komedia, interesująco się zapowiada), przejdziemy się do galerii, prześpię się u niej, a w drugiej połowie tygodnia przyjdzie czas na deskę i wiśnie łutówki za stodołą i magazynami XD Dobranoc Internauci :x
 

sobota, 12 lipca 2014

Wawa


12 lipiec, sobota, 2014. 20.48
Nie zamierzam tu opisywać tego dnia, bezbarwnego i w całości spędzonego w Annopolu (no może poza kilkoma godzinami w Ostrowcu, ale to się nie liczy xd), tylko dwa poprzednie, 
dwa spędzone w stolicy.
"Wspomnienia ogrzewają człowieka od środka. Ale jednocześnie siekają go gwałtownie na kawałki." ('Kafka nad morzem' Murakami) Zdaje mi się, że moja godna politowania świadomość, moja smutna i kaleka percepcja, wszystko co do mnie dociera determinowane jest przez wspomnienia. Po prostu żyję przeszłością. Może, żeby zbliżyć się do środka tarczy, precyzyjniej, powinnam napisać, że moje ponure jestestwo złożone jest z trzech składników w niszczycielskiej fuzji- wspomnień, strachu i nadziei. Bezgraniczną wdzięczność składam u stóp swoich bóstw, za to, że mam jeszcze na co czekać, że istnieje jeszcze możliwość, szansa na radość. Pobyt w Warszawie zawsze potwierdza słuszność tej tezy. W Warszawie jestem namaszczoną olejkiem na wszelkie bolączki, wyjątkowo uważną obserwatorką. Życie tętni, wszystko drży, każdy emocjonuje się czymś innym, wokół uliczna wrzawa, nie ma czasu na marazm i łzy. Każdy dźwięk, piękni warszawiacy, zapachy miasta o różnych porach dnia- to wszystko przenika przeze mnie, bezgłośnie, szybko, jak mgła i pozostawia zachwyt i miłość specyficzną. Jestem tam jak przedszkolak, bezbronna, niewinna i bezustannie zaciekawiona, jakbym stawiała pierwsze kroki na tym świecie, wszystko mnie fascynuje, szczególnie ludzie, ich twarze i pragnę również ja być przez nich zauważana. Zapominam tam o wszystkim co tu doprowadza mnie do szaleństwa i milionów łez. Dlatego teraz próbuję karmić się wspomnieniami. 
W czwartek, 10 lipca odwiedziliśmy restaurację orientalną Rong Vang :) Kelner 'z czymś magicznym w urodzie' mnie jedynej podał pałeczki, bo tylko ja spośród towarzystwa mojego rodzeństwa i męża siostry potrafię nimi jeść. Zamówiłam tofu smażone z warzywami ^^ Do tego na przemian piłam herbatę zieloną i lotosową. Każdemu podano przed zamówionym żarciem, jako przystawkę, smakowitą kapustę z orzeszkami, przygotowaną na surówkę. Porcja tofu była olbrzymia, miałam wątpliwości czy sobie z nią poradzę, ale nie miałabym serca zostawiać na talerzu czegokolwiek, zjadłam nawet 'dekorację' XD (czyli pokrojoną na plastry i ułożoną w coś na kształt róży marchewkę). Wszystko było znakomite, powtarzałam chyba kilkakrotnie, że azjatyckim jedzeniem, warzywami, owocami morza, mogłabym żywić się codziennie. Byłam taka szczęśliwa, że wszyscy postanowili wybrać właśnie to miejsce na obiad! :> Po jedzeniu na chwilę wróciliśmy do brata do mieszkania, trochę padało, ale i tak przekonałam wszystkich żebyśmy wybrali się do Łazienek na plenerową wystawę plakatów autorstwa twórcy japońskiego i chińskiego :) Część drogi tramwajem, większą część pieszo (moje ulubione zajęcie, szybkie spacery po stolicy ^^), przez Plac Zbawiciela, koło świeżo odnowionej tęczy. (Tylko no cholerę tyle tych antynikotynowych reklam i plakatów? Wszystko już widziałam w szkole -.-) Rozkosznie, lepiej być nie może, nie wyobrażam sobie cudowniejszego sposobu na spędzenie wieczoru w Warszawie (jeszcze tylko zaliczę jakieś klubu, dla porównania xd)- wyprawa do Łazienek, przy słynnym pomniku Chopina, grające ławki, sztuka plakatu, awangardowa, osobliwa, ale przy tym jakże chińska przy He i japońska przy Sato, to jest prawdziwy raj dla Julci Ju-on... Do tych wspomnień o wartości diamentów zaliczam także to, z którego wyłania się starsza pani, pochyla nad ślimakiem i pyta go czy zamierza tutaj tak siedzieć, ja z bratem przechodzimy w milczeniu kilkanaście kroków, a potem gwałtownie, nie mogąc się powstrzymać wybuchamy śmiechem ;D..
Wróciliśmy, starsi poszli po papierosa, a ja w ciemności na osiedlu, w ukryciu, słuchając muzyki na słuchawkach wypaliłam jednego papierosa. Okazjonalnie, nawet Ju-on dostała w przydziale jedno piwo ;> Reddsa żurawinowego. Rozsiedliśmy się wszyscy w pokoju, ja na łóżku, odkręciłam kapselek i rozmawiając (nie pamiętam w tej chwili o czym ;o) opróżniłam butelkę. Miałam przyhamować i zatrzymać się na tym, ale (ponieważ gdy Ju-on otrzymuje palec chwyta całą rękę) wypiłam jeszcze trzy kieliszki ananasówki. ^^ Przyjemnie zakręciło mi się w głowie, nie naprułam się, tylko odrobinkę wstawiłam i lepiej mi się po tym spało.
Następny dzień, czyli piątek 11 lipca, rozpoczęłam (wstałam o 7.30, a położyłam się ok. 1.30, wielki podziw dla mnie ;p) długim i pośpiesznym spacerem do miejsca pracy mojego brata z nim i mężem siostry. Zależało mi na tym bardzo, jak najwięcej Warszawy, o każdej porze dnia, nim ten czar pryśnie, nim wsiądę do samochodu by odjechać nie wiadomo znów na jak długo... Brat przekroczył próg sądu, myśmy z Michałem wrócili, siostry jeszcze śpią. Wychodzę się jeszcze przejść- oznajmiam. Wyszłam na papierosa, wróciłam po kilkunastu minutach (byłam jeszcze w sklepie po gumy i zapałki), akurat Michał wychodził po jakieś drożdżówki na śniadanie, a Muk (starsza siostra) wstawała. Wzięłam prysznic, umyłam włosy, wysuszyłam, zrobiłam makijaż, zjadłam jagodziankę, spakowałam się, ubrałam i już wychodziliśmy. Najpierw do sklepu z bronią, zamknięty. Wróciliśmy do mieszkanie, wynieśliśmy pakunki, Michał podjechał samochodem pod wejście, powrzucaliśmy wszystko i ruszyliśmy zaliczyć ostatni etap- Arkadię. Zanim znaleźliśmy miejsce (bo już jechaliśmy busem) minęło trochę czasu. Pierwszy cel- Yves Rocher. Długo nie mogłam się zdecydować co wziąć, by za ten dowolny zakup otrzymać free lakier do paznokci. (Przepadły mi wszystkie do tej pory uzbierane pieczątki ;<). Ostatecznie wzięłam żel po prysznic o zapachu konwalii. (Pod uwagę brałam błyszczyk powiększający usta, wodoodporną kredkę do oczy, olejek do włosów, olejek do ciała). Straszna ze mnie sknera :( Bez przerwy szkoda mi kasy...
Przed galerią jest zakaz palenia... Olałam go, ale miałam towarzysza- jakiś mężczyzna też złożył hołd zasadzie, że zakazy są po to żeby je łamać XD Wypaliłam szybko (zawsze jest ten stres przy podejmowaniu jakiegokolwiek ryzyka), wróciłam do galerii i kolejny cel- kuchnie świata. Ale po drodze wstąpiłam jeszcze do matrasa, wciągnęłam się w wymianę zdań z pracownicą, Woolf nie ma, wydania kieszonkowe Murakamiego są, a więc wezmę 'Przygodę z owcą' ^^ :> Nie chcę żadnych zakładek xd No i kuchnie świata. 'HOT FRIED RICE CRACKERS' z kuchni japońskiej (dlaczego ja nie wzięłam tej lukrecji?! ;C) Pikantne krakersy ryżowe, wciąż zamknięte, w mojej szafce, czekają na specjalną okazję by je otworzyć :P
Potem połaziłam jeszcze trochę po ciuchach, prawie zdecydowałam się na zakup spódnicy, ale coś mnie powstrzymało, pazerność najpewniej XD Kupiłam jeszcze w Camieu naszyjnik pasujący do mojej bransoletki i to wszystko. Musiałyśmy się pośpieszyć, bo Michał się źle czuł, zanim się obejrzałam już mijałam moją najukochańszą Hana Sushi, wsiadałam do samochodu, wyjeżdżałam ze stolicy... :(
Zatrzymaliśmy się w Tarczynie na obiad. Złożyłam zamówienie (wegetariańskie danie, warzywa i ser w panierce, do tego czarna herbata), okazało się, że na jego realizację trzeba będzie czekać co najmniej 20 minut. Więc- obczajanie nowego terenu. (chyba i tak domyślali się, że przy okazji zapalę) Samotny spacer, obok biblioteki, szkoły podstawowej, jakiegoś spożywczaka. Nad głową ciemne, pochmurne niebo, dym tytoniowy... melancholia wraca. Nie jestem już tam, w tym centrum zapomnienia, upojenia, fascynacji.
Więcej realizmu dziewczynko, czas zejść na ziemię. 
Czasami naprawdę nienawidzę swoich bogów...
Koniec krótkiej wycieczki do Warszawy, reszty dnia nie ma sensu opisywać. Dobranoc ;x;]
 

środa, 9 lipca 2014

9 lipiec, środa, 2014. 22.08
Wielką przyjemność sprawiają mi chwile nieograniczonej wieczornej swobody, gdy samotnie na swoim balkonie mogę mocno potrójnie zaciągać się papierosem i popijać mojito. :) Niewiele takich okazji się nadarza. Dziś akurat miałam szczęście.  Te dni będą znamienne, naznaczą coś szkaradnego trwale w moim życiu. Tak czuję, bo pochodzę w prostej linii od bogów z niesłychaną intuicją. Wystarczy przestawić jeden klocek albo delikatnie go przesunąć. Budowla runie albo przybierając nowy kształt ofiaruje architektowi i jej mieszkańcowi nowych doznać, nowej wyniosłości i znakomitości. To jest życie i wszystko w nim powinno być znaczące, wszystko, najdrobniejszy szczegół, lilipucia chwila i każde z tchnień wiatru winno być specjalnie doceniane i zauważane. Cała drżę, a te wstrząsy powoduje świadomość nadchodzącej burzy, burzy symbolicznej rzecz jasna. To jest okres gdy mam ochotę samodzielnie 'zniszczyć świat', zburzyć go, napełnić się samozachwytem i autoerotyzmem i wrzeszczeć w niebo, że kocham siebie. Po takiej chorej ekstazie, psychopatycznym i budzącym grozę ataku zwykle człowiek upada na dno, ginie w miłości do siebie, wszystkie zewnętrzne bodźce i informacje, których udzielają przeinaczane są przez pijane zmysły... Po takim wybuchu człowiek winien zwyczajnie umrzeć bo to chyba jedyne możliwe wyjście z sytuacji, wyzwolenie... Więc na razie nie pozwolę sobie na to, choćby mnie pluszaki i gwiazdy zachęcały i obiecywały cudowne kolejne pośmiertne jestestwo. Nie pozwolę sobie. 
 Koniec bełkotu. Minuta na otrzeźwienie i pozamiatanie martwych ciem z umysłu. Przejście do sedna. Czyli mój jakże cudowny, lipcowy dzień od rana...
Znów miałam iść w wiśnie i choć niespecjalnie przyszykowałam się mentalnie na wczesne wstawanie, ogarnianie się i spinanie dupy do pracy, to dziś byłam na to gotowa, bezmyślnie, bez dopuszczania do głosu leniwej części mojej natury. Wstałam więc dosyć wcześnie, sfazowałam się na strychu z fajką, później szybko otrząsnęłam z marazmu, zjadłam płatki z mlekiem i mogłam ruszać do sadu. 'Nie pójdziecie dziś zrywać łutówki bo jest jeszcze niedojrzała'. Doskonale... Dlaczego więc wcześniej mnie nie poinformowano?! Wkurzyłam się, wsiadłam na rower, włączyłam muzykę na telefonie i pojechałam tam, gdzie jeszcze nigdy rowerem nie byłam. Na Michalin, zaliczyć kilka sąsiednich wiosek, wśród upajających zapachów traw, palenisk, kwiatów, drzew, letniego nieba... i romantycznych malowniczych wiejskich krajobrazów. Żadnej melancholii, żadnego smutku, żalu czy tęsknoty. Wydmuchałam całą złość szybkim oddechem podczas desperackiego wdzierania się po górkach na ciężkich przerzutkach. Po powrocie czas zaczął płynąć szybciej i szybciej i wszystkie działania, ich kształty, wszystkie mgliste spojrzenia i wypowiedziane słowa umykały z prędkością światła w zapomnienie. Pamiętam tylko silną irytację gdy składałam mamie urodzinowe życzenia i razem z siostrą wręczałam jej zakupioną wczoraj w Sandomierzu śliczną zawieszkę z czerwonego koralowca ze srebrnymi wstawkami. Czułam coś na rodzaj znużenia i jakiegoś wypalenia. Te życzenia... wciąż te same, powtarzane, uściski, uśmiechu, udawane pragnienie uszczęśliwienia kogoś... Męczy mnie to. Poza tym każda ludzka istota dziś napawała mnie niechęcią i gniewem. Nikt z was nie jest tym, z którym chciałabym teraz być, do którego chciałabym przemawiać i słuchać. Po 15. jedząc ryż z chińskim sosem, fasolkę i drobiowego pulpeta oglądałam film 'W ukryciu', polski dramat, czasy wojny, Boczarska- nawet za nią przepadam, kilka wieloznacznych scen, trochę biblijnej symboliki... dooglądałam wieczorem do kolacji (pokarmu bogów- kaszki i czerwonej herbaty) i oceniłam na 6, w skali 1-10, wiadomo. W trakcie jednak tych przerw między oglądaniem zaliczyłam jeszcze planowanie jutrzejszego wyjazdu do stolicy, kolejną przejażdżkę rowerową w te same miejsca, czytanie pojedynczych wersetów z poetyckich utworów Szymborskiej w trakcie manicureu, który robiła mi siostra (mam paznokcie w czarno-białe kropki ^^), palenia na balkonie, rozmawianie z myszą, granie, słuchanie radia i kilka minut drzemki. Wszystko błyskawicznie, rytmicznie, bezmyślnie, nawet bez pomijania popołudniowych momentów osłabiającej senności charakterystycznej dla mnie w trakcie upałów przedburzowych. No właśnie, jutro do stolicy! Na Japońskiej prasówce wyczytałam, że w warszawskich Łazienkach od czerwca do sierpnia odbywa się plenerowa wystawa plakatów japońskiego autora i chińskiego autora! XD (http://japonia-online.pl/event/381) No i rzecz wiadomo- wybierzemy się tam w koszulce z flagą Korei Południowej ;> Będzie Dopełnienie Wielkiej Trójcy- Japonia, Chiny i Korea (na ciele Ju-on ;3). Niedobrze tylko, że mam zepsutą kamerę, ale siostrzyczka będzie miała aparat, nachwyta się klatek i zmontuje potem filmik :> No i jest jeszcze ulotka z Yves Rocher... :P Za friko przy dowolnym zakupie dostanę lakier do paznokci, a za zakup za minimum 39zł maxi kosmetyczkę XD Ale nie wydam tyle hajsu, szkoda mi. 
Uwielbiam wielkie miasta. Warszawa to może nie jest spełnienie marzeń, do Tokio, Szanghaju, Pekinu czy Seulu jej baardzo daleko, ale zawsze... to coś więcej niż ta przeklęta dziura w której codziennie muszę spędzać czas, budzić się i zasypiać. Więc się cieszę na myśl o wyjeździe :> Może, jeżeli mnie jakiś niezwykły impuls pobudzi, odwiedzę moją ulubioną sushi-restaurację przy Arkadii xd Ale raczej wątpię, bo straszna sknera się ze mnie zrobiła ostatnio :( Czas poszukać sponsora ;3 No dobrze kończę już, bo czuję się trochę wstawiona, poza tym chcę zobaczyć jak się sprawy mają na brazylijskiej murawie, Holandia musi zwyciężyć  :P No. Zobaczę wynik i idę spać. Dobranoc :x :]
 

poniedziałek, 7 lipca 2014

7 lipiec, 2014r.
Szkoda, że dopiero dzisiaj postanowiłam, dosyć spontanicznie, bez planowania,  znów opisać swój dzień. A może to dobry dzień, może pod koniec czerwca, jeszcze przed zakończeniem roku i w te pierwsze dni wakacji napisałabym tu coś, co zezłościłoby moich bogów i katowali mnie jeszcze boleśniej niż robią to teraz. A zdaje mi się, że można boleśniej... tak... można czuć więcej cierpienia niż ja czuję. Poza tym dziś jest wyjątkowy, świąteczny dzień w Japonii. Dziś właśnie tam, w kraju moich snów i wschodzącego słońca spełniają się marzenia wszystkim, którzy zdobędą się na ich szczere spisania na karteczce i powieszenie na bambusie ^^ (polecam felieton japonisty Rafała Tomańskiego, z którego dowiedziałam się o tym spacjalnym dniu: Co roku spełniają się życzenia).
Szkoda, że u nas tak nie ma :( Gdyby to było tak proste... Gdyby takie było prawdopodobnie z nudów i ciekawości samodzielnie przeniosłabym się na tamten świat. ;)
Dzisiaj, już drugi raz w te wakacje, poszłam z rana rwać wiśnie, a raczej wiśnio-czereśnie: czerechy. Po 8. byłam w sadzie, przedtem zjadłam wielką miskę mleka z musli, wyszykowałam się nauczona doświadczeniem z poprzedniego razu (po prostu kilku chłopaków też przyszło, nie spodziewałam się i wyglądałam jak po bitwie na żarcie albo kilkudniowej izolatce... i to i to razem wzięte), ubrałam się odpowiednio w wiśnie, założyłam pasek, czapkę z daszkiem na głowę, bluzkę wpuściłam w spodnie i w rezultacie wyszedł ze mnie Tomek Sawyer, ale bardzo słodki, bardzo swobodny i dziewczęcy ;> Nie było czasu nawet na fajkę, poranny spacer 'wiejską drogą', trochę melancholijnych dźwięków, uroki natury zmodyfikowanej na potrzeby człowieka, ale w stopniu znośnym... i Ju-on nastraja się jako tako optymistycznie ;) Ale palić się chciało i się okazji by to zrobić szukało... xd Dobra, po przybyciu na miejsce przyjęłyśmy drobne wskazówki od nadzorującego, mojego taty xd, wrzuciłam wodę i kanapkę z białym serem do dziurawej łubianki, przypięłam koszyczek do paska i zaczęłam się wspinać. Bo przydzielono mi najbardziej irytującą, najmniej owocną i najsilniej męczącą część roboty- zrywanie wiśni z czubków drzewek, czyli łażenie po mało stabilnej drabinie, przenoszenie jej własnymi siłami i tak w kółko. Komary i muszki xD Dzięki tym małym skurwysynkom zyskałam okazję by zapalić. Wróciłam z tatą busem do domu po jakiś aerozol na owady, koszule z długimi rękawami i spodnie dla mamy. Wracając pieszo, rzecz jasna, wypaliłam tego pierwszego, rytualnego, porannego papierosa. Przyćmiło mnie trochę, ale przemogłam się i wróciłam do rwania. Niedługo później doszły jeszcze siostry i wszystkie przeniosłyśmy się na 'trójkąt' czyli do tej pory nienaruszone rzędy drzewek wiśniowych. Pierwsze drzewko- szczyt trójkąta- oberwałam całe od początku do końca i prawie z niego wyszło 6 koszyków. W sumie (razem z tą mordęgą na drabinie) zerwałam tylko 9 koszyczków, o jeden mniej niż poprzednio (choć wtedy warunki były jeszcze mniej dogodne xd). Słabo, ale każdy grosz się liczy ;> Ok. 11 zjadłam z siostrami drugie śniadanie- tą kanapkę i pomidora popijane wodą ;p I powrót do pracy. Chwile kiedy przestawałam rwać, unosiłam głowę do góry, badałam ukazujące się nade mną kształty chmurek, barwę nieba, malowniczość wiejskich pól i sadów... Słońce grzało mocno, subtelne podmuchy wiatru nie dawały wiele ukojenia, ale... właśnie ten pot na ciele, gorąc, promienie przymrużające powieki, dłoń tworząca daszek przy czole dla twarzy... ręce umorusane sokiem wiśniowym... Nie potrafię nazwać swoich uczuć, które mi wtedy towarzyszyły i gnębiły i uszczęśliwiały umysł i żołądek... Coś jak motylki w brzuchu i ciężki głaz na umyśle. Tak, może nie trafiłam w dziesiątkę, ale byłam blisko tak to określając... Ponieważ żar o takim nasileniu źle wpływa na mój organizm, mimo desperacji by zerwać jak najwięcej, w południe, po 12., razem z mamą i starszą siostrą wróciłam na chwilę do domu by odetchnąć, napić się czegoś i... zapalić popołudniową fajkę. To prawda, że człowiek jest ofiarą swoich przyzwyczajeń (parafrazując kogoś lub jakieś przysłowie, mniejsza z tym xd) i niezmiernie niełatwo jest mu się od nich uwolnić. Zapisuje sobie jakiś ścisły i tajemny pieprzony kod w mózgu i potem niemal automatycznie według niego postępuje. Kanał, jednym słowem xd Trudno się uwolnić od tego. Małe kroki kaizen to nie jest metoda dla mnie, jestem już pewna. Na mnie zadziałałby wielki skok, wielki szok, nagła zmiana, kategoryczna i nieodwracalna. 
Więc zapaliłam ukryta na balkonie, potem w wiśniach, brudna, w stroju Tomka Sawyera rzuciłam się na łóżko i przeczytałam kilka stron 'Nocy i dnia' Woolf ^^. Ale to nie było to na co miałam ochotę. Odłożyłam więc książkę, puściłam cicho muzykę, ułożyłam się na plecach, przymknęłam oczy i pozwoliłam sekundom i minutom swobodnie płynąć, niezauważalnie. Myśli brutalnie się popychały, jedna drugą, łapczywie chwytały moją świadomość, wściekle i nieokiełznanie się mordowały, a ja... pozwalałam im na to uspokajając się czasem... Czasem. Czy raczej niezaprzeczalnym faktem o jego przemijaniu, bezustannym, przepływie, którego za żadną galaktykę we wszechświecie, nie da się zatrzymać, zatamować... Znalazłam się w pewnym momencie na granicy snu i wtedy właśnie mama zaczęła mnie wołać z dworu, krzyczała, że wracam do sadu. Ogarnął mnie totalny leń. Będę udawała, że nie słyszę, bo śpię- postanowiłam xd... Po jakichś sześciu razach poddała się, ale za chwilę słyszę inny głos, mojej siostry. No nie.. teraz nie mogę się poddać, bo mama się obrazi :P Więc dalej udaję, że śpię. Ale siostra przyszła do mnie do pokoju, zadała sobie ten trud. Rozśmieszyła mnie i już nie potrafiłam udawać. Wróciłam z nimi do sadu, na nowym rowerze mamy (^^, ma wspaniałe dopasowane do kobiecego zadka siodełko :>) i wróciłam też na drabinę... Ahoj niebiańsscy piraci, szczury lądowe, gwiazdki, pluszaki, bogowie, tytani, anioły!- oto ja, Ju-on, mała, bezbronna Julcia Ju-on, znajduję się oto bliżej Was, bliżej niebios! I wtedy, w chwili takiego zamroczenia ugryzła mnie osa :( Może nie sam ból, ale wielkie zaskoczenie, jakby nagłe i agresywne zbudzenie ze snu, wybudzenie z jakiegoś głębokiego stanu... to spowodowało, że prawie straciłam równowagę (ale utrzymałam się) i dosyć głośno krzyknęłam 'kurwa!'... Ale mama nie słyszała bo stała przy traktorze jakieś 30 metrów dalej :P Ramię mi spuchło, piekło (ale mam fuksa... wczoraj wbiłam sobie nóż w kciuka... obok paznokcia) i szczypało. Mama kazała wrócić do domu i przycisnąć sobie do tego cebulę. Zostałam jeszcze porwać jakiś czas, wściekła jak osa, ale zostałam xdd Zerwałam ten ostatni, dziewiąty koszyk i pojechałam. Ale tak miło jechało się na tym rowerze, że postanowiłam zbyt prędko nie kończyć przejażdżki ;)
Objechałam polną drogą 'prawą' część Annopola, dojechałam do sąsiedniej wioski, wyjechałam na głównej i nią wróciłam pędząc jak najszybciej... bo to takie ekstatyczne, buchający jak dym z ogniska wiatr, chłód... przyjemnie... Pod furtką do swojego domu zobaczyłam jakiegoś faceta, może koło czterdziestki. Chciał sprawdzić coś na liczniku prądu. Dobra, tylko sprawdzę czy Zyźku piesio jest zamknięty ^^ Jest, więc wpuściłam pana, sama zaczęłam się rozbierać, napiłam się wody (jeszcze nikogo oprócz siostry nie ma w domu), pan się grzecznie pożegnał, ja grzecznie odpowiedziałam na pożegnanie i szybko wskoczyłam pod prysznic zimnej wody... Wielka ulga XD Umyłam się, przebrałam, włączyłam kompa, pooglądałam coś, pograłam i zeszłam na dół zrobić sobie obiad. Było już po 15. Makaron ryżowy, włoskie warzywa, sos słodko-kwaśny i czerwona herbata Pu-Erh XD Rzecz jasna wszystko do miski i jedzone pałeczkami :) Kolejne przyzwyczajenie. Jedząc obejrzałam drugi odcinek 'Sekretnego dziennika call girl', jak na razie serial średni... może się coś rozkręci później, a jeśli nie to przestanę oglądać. No i kolejny papieros, a potem ta beznadziejnie przerwana w południe drzemka- popołudniowa xd Spałam jakieś 1,5h. Po przebudzeniu leżałam jeszcze kilkanaście minut, drętwo nasłuchując rozmów rodzinki, która siedziała na dworze, tuż pod moim oknem. Zaczynało grzmieć. Na początku nie rozpoznałam tego dźwięku, ale później stało się jasne, że zbliża się coś, co kocham... co mnie zawsze uzdrawia, oczyszcza myśli, uszczęśliwia i wprowadza w pewien zaczarowany, nieziemski, swoisty nastrój... zbliża się letnia burza :] Wstałam prędko, zabrałam panią Mao z balkonu, a sama jeszcze wyszłam na niego by obserwować z ciekawością przedszkolaka, wielkim błyskiem w oczach, niebo, kłębiące się, ciemne chmury... Błyskawice... jestem czarownicą :) Przypomniało mi się nie wiadomo skąd znane zdanie 'Kocham koty i burze'. Nie wiem kto wypowiedział te słowa, ale wiem, że bardzo przypadłby mi ten ktoś do gustu ;) Gdy zaczęło silnie padać i grzmieć mama kazała wyłączyć komputer i pozamykać okna. Zrobiłam tak. Było koło 18. Wszyscy zebrali się w jadalni na pizzę. Ja wolę swój pokarm boski- kaszkę mannę z pszennymi otrębami, żurawiną i musli i oczywiście czerwoną herbatą ^^ Przygotowałam sobie tą smakowitość i przysiadłam do reszty. Zjadłam, wypiłam herbatę, wróciłam na górę, włączyłam znów komputer. Wyszłam na balkon i zapaliłam czując jeszcze delikatny deszczyk na twarzy i cudowny zapach wilgotności... Potem zabrałam się za robienie filmiku z wycieczki do Paryża moich rodziców. Zajęło mi to ponad godzinę, później pokazałam wszystkim. Tata zapowiedział profit za filmik XD Bardzo dobrze, potrzebne mi to teraz jak rybie woda. Jutro jadę do Sandomierza spotkać się z koleżankami i jedną pożegnać, bo wyjeżdża wkrótce do Anglii na stałe :( Teraz już idę spać :> Może wstanę bardzo wcześnie i pójdę jeszcze porwać malin, potem sprzedać na skupie i mieć na wyjazd. Dobranoc :)
 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

kawałek 9 czerwca

9 czerwiec, 2014, poniedziałek. 12 dni do Światowego Dnia Deskorolki XD
Zastanawiam się czy to ten ponury tymczasowy zakaz jazdy na desce spowodował takie gigantyczne poczucie pustki w moim życiu. Męczy mnie to. To bezkształtne, nienazwane coś, takie złośliwe, niepozwalające siebie określić, uczepione mnie, spoczywające na ramieniu i kiwające sprośnymi nóżkami, jak wredny skrzacik, albo goblin. Czerstwy i upalny to był dzień. Jeszcze się nie skończył, jeszcze zamierzam cokolwiek pouczyć się z chemii i przypomnieć sobie Makbeta. Ostatni tydzień popraw w końcu... Jak ciężko mi w tej chwili zebrać myśli, jakiś nieprzychylny stukilogramowy bożek chyba osiadł na moim umyśle, a drugi brat bliźniak na żołądku. Najgorsze jest to- co wyjątkowo rzadko mi się zdarza, nawet przy zupełnym braku samokrytycznych analiz- że nie znam przyczyny. Albo znam, ale wydaje mi się ona niewystarczająca, by doprowadzić do takiego stanu. Nic nigdy nie jest oczywiste. Rano się zaczęło, po pobudce. Nagle jak na wezwanie przybyły te gnuśne pluszaki i zadomowiły się na umyśle, na ramieniu i na żołądku, wraz z pierwszymi promykami słońca, już się szykowały. Żeby psuć, żeby ze mnie dowcipkować, żeby się mścić i napychać moje biedne ciało próżnością, samozadowoleniem, potem wątpliwościami, melancholią i tęsknotą... Opracowały bardzo skuteczny plan, a ja teraz muszę główkować jak się ich pozbyć. Najprościej i najprzyjemniej byłoby wrócić na deskę, ale moi rodzice nie chcą nawet o tym słyszeć. Mogłabym też pozbyć się dziewictwa, ale nie ma na horyzoncie póki co odpowiedniego kandydata na wejście w posiadanie tej cnoty. Czytać, pisać... powrót do korzeni... oglądać, słuchać... robię to, ale nie zaspokaja to tej wielkiej potrzeby i nie odgania opasłych duszków. Biegać! Wrócić do tej cudownej aktywności! Wczoraj biegałam na bieżni pod szkołą, fantastyczne uczucie, ale... to wciąż za mało. Nie wiem czego chcę.
Od rana, dźwigając brzemię, ale jeszcze w nieświadomości, pojechałam z tatą do szpitala w Sandomierzu na rejestrację do chirurga. Po dwóch tygodniach życia z niebieskim ciałem obcym w brodzie, przyszedł czas na pozbycie się go. Tak, wyciągnęli mi szwy. Właściwie to ta cała poranna farsa w kolejce na zapisy okazała się zbędna. Ale dłużej pospałam, nieśpiesznie przyszykowałam się do szkoły i uniknęłam pierwszego wfu i prawie w całości drugiej matmy;d Tak, bardzo odświeżające jest wynajdywanie plusów każdej z sytuacji. Lecz żeby realizmu stało się zadość, a koncepcja świata jako parszywego miejsca (xddd) nie spoczęła niewypełniona przedstawię również negatywy ;>  Otóż- stanie w kolejce, podły szpitalny zapach i konieczność (w trakcie oczekiwania...) powtarzania materiału z renesansu w takich męczących okolicznościach. No i jeszcze te wszystkie zgniecione udrękami i bolączkami twarze pacjentów... Nikt nigdy nie będzie szczęśliwy, zadowolony i zafascynowany ludźmi- taka myśl mi przemknęła, oczywiście- teza błędna, na Boga! Chwalmy Niebiosa, że błędna! Ostatecznie formowane poprawki, plasterek na nos (już jesteśmy przypieczętowani i umówieni), wykrzywianie pysku do lusterka w samochodzie, pozbywanie się niepotrzebnych sprawunków z plecaka i jedziemy pod bramę. Tatko chciał mnie wysadzić pod samą szkołą, ale nie zgodziłam się. Na matmę i tak nie mam zeszytu, i tak jest już prawie wpół do dziewiątej, słowem- jak się człowiek śpieszy to się diabeł cieszy (ciesz się, mój kochanku...), więc nie ma po co w znerwicowaniu pędzić do podziemi na tę jakże nieciekawą i niefascynującą samą w sobie lekcje. (time out) No i rzecz jasna po olbrzymich stresach i wciąż w sumie jeszcze w trakcie nich warto na uspokojenie powciągać odrobinę dymu tytoniowego do płuc. Spełnienie! Oto krzykliwa, jaskrawa i kolorowa mini kopia, ale wciąż bez tapiru i farby na włosach, szalonej Cyndi Lauper sięga chmur w rytmie muzyki podchodzącej pod mieszankę refleksyjnego bluesa i radosnego country! Dwie szalki, brak winnego, odważniki tej samej masy, nicość, nijakość, beznamiętność, ZRÓWNOWAŻONA PUSTKA! "Mój Boże, tajemnice życia! Ignorancja ludzkości!" No więc kroczę żwawo, prawie tanecznie i jakże narcystycznie nakierowane są moje rozmyślania, jak próżne, jak dziewczęce! Zalewam się miodową słodyczą, czynię ze swego zwyczajnego ludzkiego wizerunku boski wizerunek Wenus ;) To dość przyjemne. Od czasu do czasu. Żeby tylko nie popaść w samozachwyt, trzeba się pilnować i w odpowiednich momentach zganić xd. Schody (taki wielki imponujący skok na desce :c...), niziutki dla niziołków murek, na który rzucam swój plecak, gaszę papierosa, spryskuję się wiśniowymi perfumami, wpycham do ust miętowego cukierka trochę zezłoszczona, że już powoli muszę opuścić swoje i tylko swoje wspaniałe towarzystwo i dołączyć do klasy w podziemiach. Ale to wciąż trwa. Teraz Cher zaczyna solówkę, ukazuje się oblana promieniami wczesnoporannego słońca panorama sandomierska, ta brzydsza, giełda, galeria, kilka przystanków, główna, chaotycznie porozrzucane domy, stacja paliw i gdzieniegdzie trochę zieleni. Maszeruję brukowaną dróżką, wyobrażam sobie siebie z perspektywy niskiego lotu ptaka, później perspektywa żabia i ostateczny powrót do zmysłowego odbierania przestrzeni takiej, jaką rzeczywiście jest i jaką są w stanie przyjąć moje oczy. Wrota szkoły otwarte, zapowiada się obrzydliwie gorący dzień. Wchodzę, brak żywego ducha. Tylko wąsaty woźny chyba wyszukuje drobniaków by wylosować coś sobie z automatu. Bardzo sympatyczna osoba :) Zanim jednak pozdrawiam go grzecznym, ale poufałym 'dzień dobry', w ramach kontynuacji zachowań autoerotycznych udaję się do łazienki by jeszcze raz w zwierciadełku miłościwym ujrzeć swe oblicze. Zero zniekształceń, wszystko jest formą, to ona się liczy, brak nam czasu i chęci by wgryzać się w tę formę i wysysać treść. Taka specyfika społeczeństwa płynnej nowoczesności. Ave pozór, ave forma, spieprzaj istoto, głębio! XD Znów się sfazowałam. A zegar tyka i tyka... Zbliżam się do celu, pokonuję schody koloru cegłówki, czuję przyjemny chłód podziemi, mijam kilka rogów, oto ukazuje się siedemnastka, jeszcze nim wejdę mogę usłyszeć, że IF bezgranicznie się nudzi i nie jest zainteresowana rysowaniem wykresów ;]. Wchodzę. Z uśmiechem na twarzy przepraszam za spóźnienie, słyszę chichot, zrozumiały, spóźniam się codziennie na pierwszą lekcję, a na matmę to już z przyzwyczajenia. Ale to nie do końca moja wina, jeżdżę zdezelowanym gruchotem na 8.00. No a dziś przecież, w ramach troski o zdrowie i urodę stałam 1,5h w kolejce na zapis do chirurga, rejestrowałam się na zdjęcie szwów- tłumaczę. Czcigodny matematyk natychmiast wykazał się zrozumieniem i ludzkim, pięknym darem współodczuwania z bliźnim i nakazał 'zająć już miejsce, wyciągnąć zeszyt i nie przeszkadzać' XD 'No właśnie nie mam zeszytu, bo myślałam, że wcale mnie nie będzie na matmie, a teraz przyszłam w nadziei, że dowiem się co dostałam ze sprawdzianu, sprawdził pan, prawda?' Owszem sprawdził. 2+. Czyli o to, że nie zdam w którejś klasie martwić się nie muszę, bo do tego (jak i do wielu innych) sprawdzianu nie przygotowywałam się wcale. Dobrze, zajmuję miejsce, cichutko i dyskretnie nalewam kawy z termosa, piję, obiecuję nauczycielowi, że zeszyt uzupełnię, od czasu do czasu tylko zaczepię siedzących przede mną, albo za mną z nudów. Dzwonek. Pakuję się, witam ze Shizu, podchodzę do pana, witam Łatkę i resztę wokół, szukam swojego sprawdzianu, 'nie wiem jak ja to robię!'- krzyczę pozytywnie zaskoczona XD W końcu nie pała, ale 2+! Pan nie wydaje się podzielać mojego entuzjazmu, coś tam smęci, że powiadomi rodziców... ble ble. Rób co chcesz. Wszystko mi jedno ;) I tak jest łatwiej. 
Idziemy na dwór, słonko zaczyna porządnie prażyć. Obstawa. Sporo ludzi. Następna lekcja- polski i nieszczęsny sprawdzian z renesansu. Ale najpierw ankieta dyrektora. Bezlitosna ocena dwóch wybranych nauczycieli. Nie obchodzi mnie to. Ani ziębi ani grzeje XD  Bzdurny sprawdzian... same zadania otwarte i do tego wyłącznie polskie odrodzenie :( Kochanowski, Rej, nowela, sonet, petrarkizm... :C Głównie przygotowywałam się z czegoś, co uznałam za bardziej interesujące, czyli humanizm włoski, ad fontes... homo sum et nihil humani... człowiek kowalem swego losu, architektura, malarstwo, rzeźba... Złośliwość losu, niestety. :( Muszę się pośpieszyć bo dochodzi 21., wkrótce wbiegam na trasę ;] Nie mogę się nawet skupić, moje myśli przywierają do czegoś innego, martwię się o Shizu, nic nie umiem na chemię no i ta (na dalszym planie) perspektywa kolejnego dnia bez deski. No ale coś tworzę, jakieś nieskładne zdania, ściemy i lanie wody. Nie szkodzi, ważne, że coś jest. Zostaję na przerwie, kończę ostatnie zadanie, umawiam się na wejściówkę z Makbeta (kurwa mać... miałam powtórzyć -_-), wychodzę. Umówiłam się ze Shizu, że przyjdę do niej na religii. Żegnamy się, udaję się z Julcią do łazienki by ponownie na siebie spojrzeć. Dobra, wyczuwam już przesadę. Idziemy spóźnione... Boże trzy lekcje z rzędu! Na angielski. Zapytałam pani czy mogę zjeść śniadanie- nic jeszcze nie jadłam, psie spojrzenie, jestem głodna..., koleżanki mają prezentację, nie będę absolutnie przeszkadzać, cicho, jak mysz. Przysięgam. No dobrze. Wszystko wygląda tak smakowicie... Powstrzymanie się graniczy z cudem, jesteśmy tylko niedoskonałymi biednymi ludzikami ;3. No zjadłam i dopiłam kawę. Czuję, że wolno mi wszystko. A najbardziej strzeżone prawo i najcenniejsze to prawo do niszczenia siebie samej. Z niego korzystam najczęściej. Muszę się wyżyć, muszę pobiegać, jestem niepokonana. (słucham pobudzającej muzy, dla jasności, reakcje samoobronne). Idę już przez starówkę rozważając dlaczego spożywczaki są zamknięte kiedy ja mam ochotę na lizaka :( Podłość.
Posiedziałam u Shizu już do końca lekcji. Nie poszłam na chemię, i tak nic nie umiałam i nie umiem do tej pory. Nie mam na to naprawdę ochoty, wolę pisać, wolę palić, wolę robić dokładnie coś przeciwnego niż jest mi przykazane. Przykazania! Ile mi jeszcze życia zostało żeby się nimi ograniczać? Do diabła! Dlaczego wszyscy czegoś ode mnie chcą? Dlaczego mnie atakują, ubezwłasnowalniają, gniotą i wymagają? Czy ten bunt to taka oczywistość? Taka przypadłość mojego wieku? Nieważne. Czuję, że ten bunt umrze razem ze mną i to wszystko. Pył, iskierka zgaśnie, jak szybko zapłonęła, tak szybko zgaśnie... Nie lubię jednak niszczyć czyjejś własności, szczególnie bliskiej koleżanki. A to zrobiłam xd Dziurę w pościeli XD Pooglądałyśmy jakieś bzdety w tv, napiłyśmy się kawy, dwie godziny upłynęły dość szybko. Tata zdecydował, że poczeka na mnie pod szkołą -.-. Zanim lekcja się skończy, pędem na miejsce, żeby nie zorientował się, z której nadchodzę strony... Niemożliwe, stanął przy samej bramie wjazdowej... Trudno. Ściemniam, że byłam zwolniona, że odprowadzałam koleżankę, która zasłabła itp... Udało się. Czy coś może mi się nie udać? Jedziemy na szpital. Serwus pani laryngolog! Ogląda nos, coś mówi, nie pamiętam. Przykłada mi do twarzy narzędzie podobne do pęsety. No i wiadomo już dlaczego nie było potrzeby rejestracji. Laryngolog sama była przy możności wyciągnięcia tych szwów. Trochę bolało, kłuło, zbierały mi się łzy w oczach, skomplikowany szew, jeden, drugi, trzeci i czwarty ;c. Chciałam żeby natychmiast przestała. Nie rozumiem. Przecież lubię ból. Dzisiaj jakoś wyjątkowo jestem na niego nieodporna. I nie chodzi mi tylko o ból fizyczny, ale raczej psychiczny... dokonując oglądu całego dnia... psychiczny... stan umysłu... dziurawy mózg... trzy złośliwce... mordowanie... (time out-idę pobiegać- 21.24) 23.03- powrót XD Po tym całym gabinetowym zamieszaniu (rozumiem rodzaj swoich emocji wtedy z tatą) pozwoliłam sobie na śmietankowego big milka w polewie truskawkowej ;3 łakocie... łakocie... nie zdążę opisać całego dnia... zaraz przyjdzie mama i mi przerwie, każe wyłączyć, jutro o 6.55 bus :C A nie zdążyłam streścić najważniejszego... trudno, nie ma sensu robić tego byle jak, niestarannie bez szczegółowych opisów. 
Dokończę jutro :) c.d. NASTĄPI XDD Dobranoc :xx :D
NOWA TAPETA ;33 XD SAYOONARA, OYASUMI :)
 

wtorek, 3 czerwca 2014

złotych snów

3 czerwiec, 2014, wtorek czyli tydzień po wypadku.
MAŁY POWRÓT NA ASFALT!
Nie byłam w szkole bo wczoraj opracowałam sobie porządnie ambitne plany nauki na jutrzejsze trzy sprawdziany. Historia, angielski z całego roku i angielski z działu nr 5. 
I uczyłam się. Pozwalałam spokojnie przepływać każdej minucie w ciągu tego dnia i nie czułam się źle, czułam raczej, że jest tak jak być powinno, że coś robię, że się jakoś mobilizuję. I pod koniec dnia to spieprzyłam. Ale od początku...
Wiadomo, że zamiar pójścia na deskę, gdy nikogo nie będzie w domu, rodzice pojadą do babci i siostra do szkoły, zrodził się w moim umyśle już wczoraj, od razu gdy dowiedziałam się, że zostanę na kilka godzin sama. I przy tym zamiarze pozostałam :D
I tak wszytko działo się brzydko, niedobrze. Naprzemiennie- czytałam Ducha Zagłady, przeniosłam się też dzisiaj i poznałam imię swojego poprzedniego wcielenia, uczyłam się, paliłam i patrzyłam w lustro na swój rozkwaszony nos.  Najmilszym czasem dnia dzisiejszego były godziny 14-15. Zrobiłam sobie zajebistą potrawę. Warzywa i ryż w ostrym sosie, które zjadłam pałeczkami w ciemnej kuchni słuchając bardzo głośno radia :D Nastroiło mnie to na taniec i tańczyłam, długo, oglądając się w lustrze.
A rano na desce wspaniale się jeździło, ale niedługo. Bałam się, że zobaczy mnie wracająca siostra, albo ciocia, albo wujek, albo babcia. Mogłabym się pożegnać ze wszystkim gdyby moi rodzice dowiedzieli się, że byłam dziś na desce. A już tego 'wszystkiego' i tak niewiele mi zostało. Chyba rzucam palenie. Nie będę pisać, że ostatecznie, definitywnie itd. Chodzi mi tylko o kasę. Chcę uzbierać na deskę i kask i wakacje... 
Słucham teraz The Doorsów, Black Sabbath i Iggy'ego Popa i sennie mi się zrobiło. Nie mam w sobie obecnie energii, dlatego zamierzam położyć się wkrótce do łóżka, poczytać może o zjawiskach paranormalnych i wróżbiarstwie i duchach w Duchu Zagłady i przenieść się do Micka, a potem zasnąć głęboko... i najlepiej się nie obudzić już nigdy.
Dobranoc, pesymiści. x
 
 

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Pon. 2 VI

2 czerwiec, 2014r.
Tęsknię za deską. Tęsknię za Mickim. Tęsknię za miłością. Trochę te trzy zdania rozpaczliwe, co? ;D Ale biedactwa, te trzy smutne frazy, urywki z życia... i tylko one w tym życiu... są prawdą. W wielkiej bańce ułudy i kłamstwa, w tej gnijącej i cuchnącej masie podłości i zła te trzy, właściwie dwie (bo Mickey i miłość to jedna) wielkie tęsknoty to jedyne czyste jak łza prawdy, brylanciki na stosie kompostu... Jestem bezsilna wobec tego. Nic nie mogę zrobić, nikt mi niczego nie ułatwi, o nie! Pluję waszymi myślami i zamierzeniami, wasze myśli i zamiary są w ślinie diabła! Odszukam Micka, on jest mi w tym wcieleniu przeznaczony, tak jak w poprzednim, zawsze byliśmy razem, zawsze trzymał mnie w ramionach. I znów razem ruszymy na asfalt... I razem zjemy w łóżku sushi i chiński makaron z warzywami i superostrym sosem :) To będzie cudowne. I w Światowy Dzień Deskorolki połączymy się już ostatecznie. W ten tegoroczny, czy za rok... Tak będzie.
Dobrze. Dosyć tego. Muszę się uspokoić, koniecznie. Bo to moje sfazowanie i nastawienie się (rozmiarów poważnych) może się skończyć cierpieniem, wielkim zawodem i wielkim bólem. Nic z tego. Nie pozwolę na to, nikt mnie nie skrzywdzi. Zbyt wiele krzywd przyjęłam w moim poprzednim życiu. Teraz już koniec. Teraz jestem prześladowcą, łowcą, nie ofiarą, nigdy więcej. To nie musi być rzeczywiste, ideał może nigdy nie zostać odnaleziony. I trzeba to przyjąć i zaakceptować i kurwa pogodzić się z tym.
Dzisiaj, pierwszy dzień tygodnia, poniedziałek- powrót do szkoły.
Jedziemy na 7.10, czyli o 6.10. Zaspałam jakieś pół godziny, tzn. wstałam ok. 4.30, a budzik nastawiłam na 4.00, w obawie, że ze swą częściową niesprawnością i niedyspozycją (-_-) wszystkie rytualne oczyszczenia i upiększania i szykowania, których dokonuję rano zajmą mi dużo więcej czasu niż normalnie. Nie myliłam się, ale na busa i tak zdążyłam. Tylko dlatego, że sam się niesłychanie spóźnił- prawie 15 minut! A ja się z Takumi umówiłam pod bramą Opatowską trochę wcześniej żeby pójść razem i nawet zdążyć na pierwszą lekcję :c Ale ostatecznie to ona się spóźniła, bo choć szef kierowca (pomijając skandaliczne spóźnienie xdd) sprzedawał dziś miesięczne to później spiął porządnie dupę, przycisnął pedał gazu i wyrobił się ładnie na 7.02 pod bramą XD Jeszcze szybka wizyta w kiosku, czy raczej przed kioskiem, po chusteczki i dzwonię do Liska. Dopiero wyszła, a ja marznę -_- No nic, zaczekałam, przywitałyśmy się i razem ruszyłyśmy jeszcze po Shizu. Papieros o świcie, bandaż na prawej dłoni, pochmurne niebo, doskonały nastrój, ale nie na pośpieszny maszer w stronę szkoły z dwoma koleżankami, ale na spotkanie z Mickiem na dachu niskiego budynku... No więc pierwszy w-f. Przywitałam się ze wszystkimi obecnymi, podarowałam pani moją 'magiczną karteczkę', zwolnienie od laryngolog do końca roku ;D w gruncie rzeczy to niespecjalnie mnie to cieszy... lubię w-f, przynajmniej poprawiam kondycję, która jest oczywiście ważna przy jeździe na desce ;] No, ale zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że przez feralny przypadek ktoś uderzy mnie piłką, a wtedy... wolę nie myśleć jaki spazm bólu wstrząsnąłby moim ciałem gdyby taka piłka walnęła mnie w nos lub w brodę :<. Opowiedziałam niećwiczącym co się dokładnie ze mną stało tamtego wtorku, podokuczałam trochę Julci i napiłam się kawy i tak mi minęła pierwsza lekcja :3 Matematyka... Łatka usiadła przede mną i podczas gdy wszyscy robili, albo udawali, że robią zadania maturalne, myśmy rozmawiały o naszych najnowszych wizjach z przeniesień do światów i pokazałam jej szkic Micka :). Poza tym poudawałam trochę, że mam prawą rękę niesprawną i za bardzo pisać nie mogę... od czasu do czasu poudawałam jak większość, że zajmuję się jakimś zadaniem i biorę udział w lekcji.....
Klasyczna matma ;]. (pani Mao biega na kołowrotku, wkurwia mnie O_O) Zaczynają się wykłady... nie idziemy, lepiej posłuchać muzy z Łatką i znów pogadać o wizjach ;] no i zjeść śniadanie, surimi, sos chilli itd. XD Kolejna lekcja- według planu, zostaję, poprawiam angielski (właśnie pani miała sprawdzić do tej pory, ale wygląda na to, że wystrychnęła mnie na dudka -.-), ze zdań dostałam 5! ^^ łii. Rzecz jasna i na angielskim trzeba było opowiedzieć historię swych ran i blizn ;]. Miałam mowę wysoką, głębokie wyznanie... To co już tu pisałam- długa nić przeznaczenia, łańcuch zdarzeń, los pisany w gwiazdach... itd. Dostałam na angielskim merci biało-czarne :3. No i napisałam tą poprawę, wszystkie słówka i zdania tylko z gramatyką gorzej :( Religia czyli kolejna godzina wykładów na zamku, na których mnie nie będzie ;] Połowa w refektarzu z dziewczynami w magicznym kręgu, druga połowa ze Shizu na palarni wśród kropel deszczu, potem na korytarzu i pod koniec już przy klasie chemicznej. Chemia i byłam zjarana Mickiem. Miałam ochotę szukać go, rozpocząć poszukiwania natychmiast, wybiec z klasy. To był niebezpieczny stan. Udało mi się uspokoić i opanować, wysiedziałam na chemii, wychodząc czasami do łazienki, rozmawiając z Łatką i udając, że słucham czytanych referatów i notuję. Koniec. Królowa Lodu wzywa abyśmy się przewietrzyły XD Więc idziemy we trzy, żegnam się z Łatką wciąż zjarana myśleniem o Micku, wypalamy miętę i wracamy na ostatnią lekcję- francuski XD Znów kilka słów o wypadku potem oglądanie skate'owych filmików, desek, słuchanie muzyki... ;3 Na tym upłynęła cała ostatnia poniedziałkowa lekcja. Deszcz o.o, zimno :<, bus za pół godziny :@. 
No ale ruszyłam na przystanek razem ze Shizu pod parasolką. Pożegnałyśmy się i ruszyłyśmy we własne strony. Śmieszne było to jak na przystanku moje plasterki i opatrunki przyciągały spojrzenia ;3 zły czas na podryw xd zły look na podryw ;p  Stoję na tym przystanku pod parasolką jak ta ostatnia bieda XD z plastrami na ryju :P Przez całą drogę powrotną (no prawie, chyba od Dwikóz) czytałam Baumana zerkając co chwilę na chłopaka siedzącego na przeciwległym końcu rzędu XD ale wysiadł wcześniej. Wróciłam marznąc, moknąc i słuchając muzyki spod przystanku do domu. Zjadłam trochę zupy pomidorowej z ryżem i mięsem (niesamowita ochota na chińskie lub japońskie żarcie :cc, muszę je mieć), przebrałam się, rozpakowałam, ogarnęłam trochę pokój, wrócili rodzice, zjadłam pałeczkami (^^) trochę kalafiorów i wróciłam na górę czytać Ducha Zagłady. Rozdział, 40 minut. Potem na strych zapalić bo akurat nikogo nie ma w domu, rodzice pojechali chyba na zakupy. Potem długotrwała nauka słówek na środowy sprawdzian z całego roku- angielski :O Zrobiłam fiszki z dwóch działów, jeszcze trzy na jutro zostały ;//, ale cokolwiek zrobiłam ;3, potem zeszłam na dół uprzednio włączywszy laptopa xd, zrobiłam sobie trochę kaszki z żurawiną i musli, zjadłam oglądając Psa Andaluzyjskiego z 1929, surrealistyczny i szokujący (JAK NA TAMTE CZASY), dla mnie nie było w nim nic szokującego, wiadomo... stulecie później... mentalność i poczucie estetyki jakieś się zmienia, no i przekraczamy te granice cały czas ;D i to jest zajebiste. Koniec. 
Przeczytałam dla świętego spokoju ten temat z historii i zaczęłam pisać XD Czyli prawie już cztery godziny :P Jeszcze konwersacje na fb i słuchanie muzy :) A teraz już mnie pośpieszają, muszę wyłączać kompa. Dobrej nocki ludzie XD :)

niedziela, 1 czerwca 2014

Wypadek :O XD


1 czerwiec, Dzień Wąglika- dziecka, ale jednak sensowny XD 2014
Za dwadzieścia dni Światowy Dzień Deskorolki.
Wszystkie ostatnie dni maja były wypełnione wrażeniami o różnym nacechowaniu emocjonalnym, różnej jakości i wartości... ble ble. Ale każdy chyba niezapomniany i bardzo w moim dziwnym, piwnym stylu. Wycieczka do Wawy 22-23, bardzo udana, filmik się tworzy z prędkością krwi spływającej z nosa, ale się tworzy XD Sobota, niedziela... jak zwykle wielkie oczekiwanie, 'przepijanie' czasu i węszenie za petami. Tyle pamiętam. Ale coś już się w powietrzu unosiło, nad moją czachą. Taka amorficzna masa, buzowała i najprawdopodobniej każdy kolejny mój niegodziwy krok i oszustwo zapełniało tą masę, wszystko się kumulowało, systematycznie i skrupulatnie. Poniedziałek... nie pamiętam. Zaspałam i na wf nie pojechałam. Matma... pozostałe lekcje... w obliczu tego, co za chwilę mam tu zamiar streścić tamten czas nie był taki ważny i piętnujący. Wcale, wcale. Chodzi o wtorek. O wtorek 27 maja, dzień po przykrym Dniu Matki, tak właśnie. Od samego rana był nietypowy i już coraz wyraźniej czułam tę wibrującą czarkę zbliżającego się nieszczęścia xD. Wzięłam deskę. Było tak ciepło, nie ma nic piękniejszego niż przejechać się z rana na przystanek na deskorolce... Wymiękłam, wzięłam ją, tata mnie zatrzymał, pozbyłam się go mówiąc, że w Sandomierzu jest dużo miejsca do jeżdżenia i biorę tylko dziś. No i pojechałam. Skręcam już na przystanek- mój bus odjeżdża @. Hamuję, biorę deske w ręce i biegnę ile sił w nogach za nim. Przy głównej duże prawdopodobieństwo, że się zatrzyma. Zatrzymał. Biegnę, macham, ale... on rusza dalej gdy tylko ma wolną. Cholera! Biegnę dalej, trudno... spróbuję do końca. Macham... Zatrzymał się przy pomniku. Wcześniej już zrezygnowana we wściekłości rzuciłam deskę na trawę i walnęłam na całe gardło 'kurwa'. Brawo. Ale zatrzymał się. Wbiegłam szybko do busa, podziękowałam, zajęłam miejsce, pogłaskałam deck, przeprosiłam Midori, że nią tak rzuciłam bezmyślnie i zaczęłam próbować złapać oddech xd Polski niespecjalnie ciekawy, może coś o Makbecie, nie pamiętam. W-fu nie mamy, siedzimy w refektarzu i rozmawiamy z Łatką o naszych poprzednich wcieleniach i zajadam się swoimi surimi i resztą smakołyków :3
Shizu w sumie cały dzień chodziła przybita, nie będę pisać o co chodzi, istotna jest tu raczej tylko część, która mnie bezpośrednio dotyczy. W każdym razie z Łatką ją pocieszałyśmy w łazience, a potem wyszłyśmy na dwór (jasna rzecz... nikt nas nie pilnował, żadnych zastępstw) na wisienkę, powiedzmy. Przedsiębiorczość to próby przeniesienia się do świata poprzedniego wcielenia, ale nieudane. Trzeba było chociaż udawać angaż w pracę grupową, rozmowy kwalifikacyjne itd... Pierdoły, to mnie nie dotyczy i nigdy nie będzie, boże broń.... Znów polski i znów nic ciekawego. Wdż.... na dworze... wówczas się prawie odpowiednio sfazowałyśmy z Łatką, totalne odprężenie, które niestety, jak zwykle, ktoś musiał zakłócić. Pani od bioli... Przyszła i zaczęła gadać jakieś głupoty, że homoseksualizm to choroba. Biedna kobieta, boża owieczka. Ale mam to gdzieś. Miałam wtedy przy sobie deskę :3 AHA! Pozjeżdżałam sobie trochę. Trzeba było dziewczyno użyć swej niezawodnej kobiecej intuicji, włączyć ją, powiedzmy... Czarka się przelewa XD Religia... TAAKIE NUDY :C takie nudy, że postanowiłyśmy z Wróbelkiem uciec przez okno po sprawdzeniu obecności, piekielnie ciekawe czy ksiądz zauważy naszą nieobecność XD zauważył jak się już w busie powrotnym do Annopola dowiedziałam ;p. Ale dopiero teraz zaczyna się prawdziwa farsa a'la JU-ON XD
Jestem na miejscu. Zamierzam zjechać z górki binka, przejść się później koło oczyszczalni ścieków, albo żeby uniknąć smrodu gdzieś dalej, w stronę owocowego skupu jeszcze nieczynnego. Dobrze. Godziny szczytu, samo południe, nie będę już przez główną przejeżdżała tylko grzecznie, zgodnie z prawem, przejdę na pasach z deską pod pachą. Wkraczam na osiedle, można ruszać na asfalt ;D No i tak czynię. Jadę, jazda się zaczyna, przyjemny początek trasy... Plecak może mi przeszkodzić, może być jednym z przyczynków... ale wówczas nie zwracam na to uwagi. Jadę i gówno mnie obchodzą wszyscy i wszystko. Wciskam do uszu słuchawki, telefon trzymam w prawej dłoni. Delikatny zakręt w prawo. Ukazuje się górka binka, trochę zielonej gęstwiny, spokojna część osiedla, wydzielona uliczka dla pojedynczych jednorodzinnych domków. Jadę, czuję, że żyję ... nie przesadzam. Błysk w oczach, policyjna żabka, w chuj z nią, przejadę. 20km/h. A w 1978 podczas zawodów downhillu Signal Hill Downhill Contest JOHN HUTSON ustalił rekord prędkości jazdy na desce i wyniósł on 85km/h !!! :O ;D My hero ;x. Dobrze by było zostać wyruchaną przez skatera pierwszej klasy. Tak sądzę. Ale nieważne, czas wrócić do wydarzeń z wtorku 27. XD (Anna Maria!). Jadę. Ale nie czuję się już tak swobodnie i pewnie jak na początku... Nabieram poważnej prędkości, górka jest coraz bardziej stroma. Pewność! Stabilność! Krzyczę sobie w duchu, na twarzy maluje się dziarskość, bunt i skejtowy nonkonformizm. Daję radę. Jadę dalej, porządnie uginam nogi, równowaga wraca. Na niedługą chwilę... Żwirek. W 3/4 drogi, może 15 metrów przez kapliczką maryjną... Żwirek, utrata równowagi i uderzenie. Twarzą w beton. Telefon wypierdzieliło kilka metrów przede mnie, na trawę, deskę ze 20 metrów. Wstaję w szoku, cieszy mnie widok krwi- to pierwsze szalone uczucie. Potem przemyka dziwna myśl, że oto mam kurczę poważną glebkę deskorolkową. Pochylam głowę, pluję kawałkami zębów, moja laleczka voodoo, którą noszę na szyi jest cała we krwi, krew skapuje na asfalt, jest jej dużo. Nie pamiętam czy czułam ból, pewnie tak, ale jakoś chyba szok go zamaskował, nie przejmowałam się nim, był słaby... jakby wcale go nie było... nie wiem. Kolejne co zrobiłam to spojrzałam na deskę, pomyślałam, że nieźle ją wyrzuciło. Potem na telefon- wiem, że pierwsze co mi przyszło do głowy gdy na niego spojrzałam to że już pewnie nie zadziała... Byłam zdezorientowana, stałam w miejscu, plułam zębami i krwią, czułam jak cieknie mi po twarzy... później też uświadomiłam sobie, że także z prawej ręki i prawego boku płynie krew. Podjechał jakiś facet i zatrzymał się... Chyba dość jasno wyjaśniłam mu co się stało... Tak mi się wydaje. Wcale nie płakałam. Nie płakałam bo nie czułam wielkiego bólu. Bardziej boli mnie teraz niż wtedy... Musiałam wyglądać tragicznie na twarzy bo pani, która wyszła z żółtego domu na przeciwko którego to wszystko się stało, zakryła twarz dłońmi i wyglądała jakby miała się rozpłakać... Przyniosła papieru i miły pan otarł mnie z krwi, zapakował deskę do samochodu, plecak i mnie całą xd i podwiózł do przychodni. Tam pielęgniarki od razu się mną zajęły. Nie płakałam... W ogóle teraz jak o tym myślę... to wydaje mi się, że byłam w głębi... i to tak porządnie... zadowolona, że to się stało. Pewna większego znaczenia tego zdarzenia. To musiało się stać, to było bardzo ważne, żebym tak skończyła, to było pisane w gwiazdach, nić przeznaczenia, której nie odkształcisz.  NIE WYZNACZAJ SOBIE GRANIC. NICI LOSU I TAK NIE ODKSZTAŁCISZ. -moje motto XD Nie żałuję, że poszłam wtedy na górkę binka, niczego nie żałuję, to dziwnie brzmi i właściwie dopiero teraz doszłam do tego wniosku, ale tak jest. To się powinno wydarzyć, żebym mogła coś zrozumieć, żeby coś innego w następstwie mogło się wydarzyć... Ciąg przyczynowo-skutkowy... Wskutek tego 'incydentu' XDD mam złamany w dwóch miejscach nos, ale bez przemieszczeń ;d, cztery szwy w brodzie, wielkie limo wokół lewego oka, głębokie otarcia na łokciach, prawej dłoni i prawym boku. No i... na jakiś czas ;CCC ;(( :@@ ZAKAZ STAWANIA NA DESCE, ZAKAZ JEŻDŻENIA NA DESCE! ;CC To tragedia i jeżeli żałować tamtego wypadku to właśnie tylko i wyłącznie z tego powodu... (ooo właśnie Lennon leci w radio ;3 <3, Imagine). Oczywiście gdy już mnie w przychodni obandażowały musiałam dzwonić do rodziców. Great... Wolałam tego uniknąć, ale nie było jak. Dostałam skierowanie na prześwietlenia i jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy z rodzicami do Sandomierza na szycie i robienie tych zdjęć... ---...---
Taki był wtorek. Do szkoły oczywiście nie pojechałam. Ani w środę ani w czwartek... w piątek tylko na chwilę, przy okazji wizyty u laryngologa. ;> Naprawdę nie chce mi się już pisać XD a w sumie mam sporo zaległości, ale ja TAK BARDZO KOCHAM JEŹDZIĆ NA DESCE!! :DD dobra, sfazowałam się... czas to przerwać :P Będę pisała więcej, dużo dużo więcej!! a teraz wynoszę się z tego bagna :xxxxx Narka cioty!!


 
 

wtorek, 20 maja 2014

20,UPO,maj

20 maj, 2014r. Wtorek
Niby miało się coś zmienić... Niby miałam wkroczyć w coś nowego, coś czystszego od tego całego wielkiego atomu mojego życia, zapaskudzonego. Jakoś. Jakoś miało to się zadziać, bez pośpiechu, z lekkim przygotowaniem, ale całkiem bezpiecznie, całkiem płynnie. To miała przyjść reformacja serca, miała wrócić dziecięca, nieskazitelna dusza, abstrakcyjna postać Matki miała zejść na moment po schodach z białej chmurki, objąć mnie ciepłymi ramionami i napełnić autentycznością, życzliwością i niewinnością. Miała przeniknąć przeze mnie iluminacją mądrość bytu doskonałego. Coś na ten kształt. Wielkie słowa, ale chyba rzeczywiście posiadałam- ta słaba, cnotliwa część mnie- iskrę nadziei, że właśnie tak się stanie. Symbolicznie. Mój chłód i pustka emocjonalna nawet mnie nie rozczarowały. W końcu jestem geniuszem samoobrony mentalnej, jestem tak błyskotliwa, że w każdej sytuacji, bez względu jak podłe i obrzydliwe wypowiadałabym kłamstwo, odnajduję wspaniałe usprawiedliwienie. I nie jest mi z tym źle. Nie mam wyrzutów sumienia. Jak to się mówi- uodporniłam się. To absurdalne porównanie, ale ja jestem obecnie jak kaszka manna i jednocześnie osoba, która ją miesza w garnku. Coraz szybciej, coraz brutalniej, coraz mniej dokładnie. To chorobliwy stan i ja się nim napawam, on mnie sam w sobie podnieca, czuję ekstazę, jestem ja i mój maniakalny stan. I częstujemy siebie nawzajem uniesieniami, wzlotami i orgazmami. Cisza zagłuszana milczeniem? Niedorzeczność. A jednak... Słyszę głosy, czuję zapachy, dostrzegam widma, głaszczę powietrze, czekam, a potem... wszystko znika.
Dzisiaj pojechałam na 8., na pierwszą informatykę spóźniłam się jakieś 18 minut, między innymi ze względu na to, że wzięłam rano deskę, pojechałam nią na przystanek, a potem w szkole musiałam schodzić do podziemi, żeby ją zamknąć bezpiecznie w szafce. Pan nauczyciel (xd) bardzo chętnie i uprzejmie pozwolił mi porozwieszać plakaty o wystawie starych komputerów i gier organizowanej przez znajomego siostry. Przywitałam się z koleżankami i kolegą, porozwieszałyśmy te plakaty po szkole, bez zezwolenia dyrekcji- nie okazało się potrzebne. W-f. Strój miałam, ale nikt nie się nie przebierał, więc po co ja miałam to robić? Przedtem spacer na kręciołka. Eufemistycznie. Wyprawa, cudowna wyprawa do parku, koło pomnika Jana Pawła, przy zamku, w gęstwinach pobudzających zmysł powonienia drzew. Tak... Wonie wiosny, grube słońce, przyjemny cień, chłodny wiaterek... Z Lewakiem w spół maszerowałyśmy słuchając Kabanosa i gawędząc o Zamościu, jej chłopaku, trochę o prawicy, trochę o katolach, trochę o katolikach. Sympatycznie i orzeźwiająco. Przedsiębiorczość, rozwijam swoje mierne plastyczne talenty, tworzę graffiti, ale wciąż słucham tego, co mówi pan. Dołują mnie jego słowa. Żart, nie biorę ich do serca, nie przepuszczam nawet przez przełyk... O CV, o liście motywacyjnym, o poszukiwaniu pracy... Nie dotyczy mnie to. Mnie czeka raczej szybka śmierć. Długa przerwa, słuchanie muzyki, zajadanie jagód goi, rozmowy o kinomaniactwie, o filmie japońskim, anime i mandze z kolegą. Potem lekcja z panią pedagog o tolerancji. Mnie nie potrzebna, dla mnie to wszystko naturalne. Mam wrodzoną tolerancję dla odmienności. Z nudów wobec tego zajęłam się w końcu jedzeniem śniadania. Schematycznie- waza, surimi, pomidorki, żurawina... piekło już szykuje dla mnie jakąś małą celę z darmowym ogrzewaniem. Serio, najdrożsi. 'Jedną nogą w grobie, drugą na skórce od banana'... Albo nie. Jedną w grobie, drugą na desce XD. Tak, to bardziej adekwatne. Czuję ból w żołądku, za chwilę kładę się spać. Więc kolejna lekcja, z tą samą panią, tym razem o jakichś technikach zapamiętywania. I znów dokształcam się artystycznie, samouczek Muczi ;x I zrozumiałam właśnie, że kocham was wszystkich. Szczerze. Kocham i nie lubię. Ale nie nienawidzę. Ambiwalencji tu nie ma xd (Pani Mao mnie natomiast wkurwia, bo musi akurat w nocy- czyli teraz- zapierdzielać na kołowrotku, skrzypi, aż uszy bolą...). Z religii się zwolniłam, żeby pojeździć sobie na desce. Dałam wcześniej cynk koleżance, ale olała mnie. Nie przejęłam się tym specjalnie i pojeździłam po Sandomierzu całą godzinę, do busa o 13.50 :) Fantastycznie było. Pojechałam sobie na trzeci przystanek koło biedronki, stamtąd wsiadłam, a prawie całą drogę przegadałam z koleżanką, o muzyce, trochę śpiewała, o wycieczkach, jakoś tak, bez konkretnego tematu, ale czas zleciał. Z przystanku pod dom- szybko na desce. Wyciągam telefon, przebieram się migiem, myję ręce, wyciągam wędzoną rybę, wstawiam wodę na czerwoną hebratę, trochę sosu chilli, koncentratu pomidorowego. Zjadam wszystko i wypijam oglądając fragmentami Ojca Mateusza. Potem dzwonię do cioci. Trochę to dla mnie upokarzające, ale ja już nie mam siły mieć godności, męczę się, ale widzę cel i on przyświeca mi całą resztę. Słodycz, lizusostwo, obłuda... Przynajmniej jestem wobec siebie szczera. No dobrze. Muszę zapalić. Wyszły fajki, nie jest jeszcze jedna. Idę na strych, przyjemnie jest. Słucham muzyki. Potem wielki zapiernicz sprzątania, ogarniania kuchni i w ogóle, doprowadzania wszystkiego do jako-takiego ładu. Mama z tatą zaraz przyjadą. Zdążyłam. Przywitałam się i... czuję ten ohydny, nieludzki wewnątrz siebie odór. Obojętność. Chłód. To przerażające, ale jakoś mnie to nie przeraża. Wszystko się rozpływa i topnieje. Umywam ręce, cały czas, w obłąkaniu, majacząc i mając zwidy, halucynacje... jak Lady Makbet...
"Bez ciebie jestem malutki i wytłuc może mnie grad (...)
Przy tobie będę podobny strukturą torsu do skał." (Przybora)
Żyję w sferze abstrakcji i ułudy. Chyba nie poszukuję prawdy, ani nie podziwiam sztuki.
Nie płaczę również.; Jakoś się na chwilę postarałam, cokolwiek, nie być nieprzyjemną, złośliwą i nieznośną... Brawa dla Julci. Po powrocie do swej komnaty kadzideł i dumania włączyłam kompa, poprzeglądałam słownik z frazeologizmami, pouczyłam się wosu, aż do 18... Popisałam z kimś na fejsie. Potem zrobiłam sobie kaszkę, obejrzałam krótkometrażówkę 'Wąchacz' 5/10... Zero interpretacji, jakiś nędzny, nieprzejrzysty. No i pojechałam do cioci na desce. Tam na skypie porozmawiałam z drugą ciocią ze Stanów. Potem znów na desce, w lepszym humorze. Dostałam za swoje, przynajmniej mój trud i męczarnie zostały opłacone. Cygaretka na poboczu, deska na równiutkim asfalcie, zatrzymujące się samochody, muzyka... zachód słońca... Bosko. A potem, przy szkole- bo musiałam tam jeszcze pojechać!- spotkałam Borysa i jeszcze wymieniłyśmy ze sobą parę zdań zgnębienia. Wróciłam do domu, jak zwykle, ze wszystkimi się pokłóciłam, mama mnie jeszcze zmusiłam do przeczytania na głos tematu z wosu... i zaczęłam pisać. Naprawdę spazmy bólu mną już wstrząsają... ze złości zrzuciłam pani Mao kołowrotek, ten dźwięk mnie doprowadza do szału. Idę spać najdrożsi. Jutro na 6.10...
 

poniedziałek, 19 maja 2014

heaven is a place on earth

19 maj, 2014. 22.07
Dzień jak co dzień, z małą różnicą, że jednak nie do końca xd W sumie... wszystko było ostatnio, jak sinusoida, raz gwałtownie, raz spokojnie, przewracane do góry nogami! Moja kondycja psychofizyczna, z pewnością, legła by w gruzach załamań, stanów maniakalno- depresyjnych i całym swym niematerialnym ciałem zanurzyłaby się w gęstej beznadziei gdyby nie... deska, Bestia, muzyka i filmy ;d. To mnie utrzymuje w równowadze, względnej, ale jednak! No dobrze... Weekend minął, nie pamiętam kiedy ostatnio pisałam... 
Dzisiaj. Obudziłam się przed 4. Nie chciało mi się wstawać, zamknęłam na chwilkę oczy i otworzyłam je ponownie dopiero o 4.41! Znowu! Nie lubię wszystkiego robić pośpiesznie i niedokładnie. Wpędza mnie to w trudną do zmycia irytację i złość. Ale ogarnęłam się i zdążyłam. W busie nudno, wyjątkowo, bo z książką od chemii w dłoniach! Pieprzona chemia! Pierwszy w-f. Przyjechałam już w stroju, ale i tak na lekcje spóźniłam się 10 minut i nie zaliczyłam biegów, zbrakło czasu, przesiedziałam całą lekcję na parapecie gadając z koleżankami. xd. Matma... Pisałam, półuchem słuchałam, ale w lwiej części mój umysł zajmowały oczywiste myśli zmartwienia. Kraśnik. Potem polski. Omawianie spraw wycieczkowych (a wczoraj napisałam to przeklęte wypracowanie, notatkę, przeczytałam Makbeta i dwa streszczenia -.- ...) i niewiele lekcji. Ale jednak szczypta Petrarki i jego wyśmienitych poetycznych słówek o miłości xD Angielski, przedtem papieros. Rysowałam demonki na podręczniku i wyłapywałam błędy koleżanek prowadzących dialogi na jakieś nieciekawe tematy. Religia. Śniadanie :) Surimi, pomidorki, waza, keczup, rukola, ciastka, żurawina... kurwa! co za rozpusta i zachłanność! Bogowie, pluszaki i gwiazdy już mnie za to karzą... Nudny film o rzekomych chrystusowych cudach. Chemia ;((( Po kiego diabła? Za jakie grzechy? Czy z samego licha przybyły te wzory i zbędne absolutnie reakcje? (no, przynajmniej dla mnie) Tak. Księżyc o tym krzyczy. Dobra nie będę mieszać Pana Nocy w sprawy tak nieistotne i trywialne jak chemia xd. Zawaliłam. Dała osiem zadań otwartych. Duszki moich wielu serc mi świadkami- uczyłam się dużo, zdecydowanie więcej niż na sprawdzian poprzedni. A będzie bania :( Nie mam do tego bańki, mój mózg to odrzuca, nie akceptuje, wniosek o przyjęcie wiadomości z chemii oddalony. Kaput. Brak wyjścia. Nie będę się przeciwstawiać swej naturze, inaczej mnie krew zaleje strumieniami xd. Francuski, polewka z Baśką, nudy, senność, chłód, niskie ciśnienie, dreszcze, ale wciąż dużo śmiechu i Ju-on XD. Do domu, na przystanek, jeszcze fajka. Rajska pogoda, wielbmy za nią niebiosa i podziemia! Perfekcyjna na deskę! Optymizmu pełna, wychodzę z busa, witam koleżanki ciepłymi słowami 'nareszcie ciepło!' i spotykam przy wyjeździe z naszego gimnazjum naszą byłą wychowawczynię ^^. Urocza istota, wymieniłyśmy ze sobą kilka zdań- ona wyjeżdżała już, więc nie miałyśmy dużo czasu... Zapytała, wiadomo, o szkołę, o dojeżdżanie, o klasę. Powiedziała też- jakby żeby zakryć to zmieszanie na końcu rozmowy, gdy już nie ma o czym mówić, a spotyka się kogoś dość bliskiego po długim okresie czasu...- żebym czasami coś napisała do niej. Przytaknęłam z grzeczności i obydwie ruszyłyśmy w swoją stronę, być może by już nigdy więcej się nie skontaktować. Wracając do domu zastanawiałam się o czym niby miałabym do niej pisać... To, co mi przychodziło do głowy tylko wprowadziło mnie w stan irracjonalnego rozbawienia xd. W domu. Sama. Wyciągam z zamrażalki chińskie warzywa, stawiam patelnię z olejem na ogień, czekam. Zrzucam z siebie naszyjniki, pierścionki, niewygodne części garderoby, myję się odrobinę. Olej rozgrzany. Wrzuciłam warzywa, jeszcze trochę brokuł i cebuli do tego. Mieszam, czekam- optymalny czas- 15 minut. Biegam po domu, sprawdzam co u pani Mao. Warzywa gotowe. Do tego dużo pikantnego keczupu i dokument o dzikiej Tajlandii ^^. Dobrze. Puszczam muzę z radia, palę spokojnie, w samotności kojącej w kuchni. Jest stabilnie, ale półsmutnawo. Zgasiłam w umywalce, wywietrzyłam, posłuchałam chwilę jeszcze radia, wróciła siostra, ścisnęłam paskiem spodnie i ruszam na deskę! XD Po naszej ulicy, cudownie, nieziemsko! Równiutki asfalt "KEEP TRYIN'" !!! Ollie mi nie wychodzi, ale staram się, próbuję i nie przestanę! Potem na cmentarz, jeździć, jeździć. Trąbią auta, nauczyciele spoglądają dziwnie, odpowiadają na moje pozdrowienia. Jadę sobie beztrosko. Nic mi nie przeszkadza, oprócz odwiecznego wroga- żwirku xd, ale nawet z nim się już trochę oswoiłam! Ale zapomniałam dodać, że przed samą jazdą zadzwonił tata, kazał być w domu o 16.30 (była 16.), bo on już z Kraśnika wrócił i jedzie tylko zrobić jeszcze drobne zakupy. Bałam się, że zobaczy mnie na głównej i ukatrupi, więc najpierw pojechałam na cmentarz. Po powrocie rozmawiałam z mamą przez telefon, napisałam coś z przedsiębiorczości o korupcji gospodarczej w Polsce, włączyłam kompa, zbadałam sprawy na fejsie i już wybiła godzina 18.10- czas poszukiwania filmu na wieczór i sporządzania kaszki ;]. Obejrzałam 'Tamten świat samobójców' (6/10)- nie tak surrealistyczny jakby tytuł mógł wskazywać :(. Dlatego taka niska ocena.
Obejrzałam w przerwie paląc na strychu i wiercąc się trochę i rysując Dezzire, upierzoną na turkus mnie XD
Potem, rzecz jasna, znów na deskę... I to był prawdziwie anielski widok, nie wiem jak go nazwać. Ten zachód słońca i 'heaven is a place on earth'... niesamowite... i ja śmigam z górki, zapach bzu, ziół, rozlane barwy oranżu, czerwieni, żółci, fioletu na niebie... nic się poza tym nie liczy. Dobra, chyba się już dzisiaj nie sfazuję na stan natchnienia poetyckiego... nie dam rady xd uwierzcie bez tego, proste słowa- przepięknie, jak w raju, jak ptak, jak wyzwolenie...
Wróciłam, trochę zła, że już taka późna pora i musiałam przestać jeździć. Wydrukowałam pracę z wosu, posprzątałam po Zyźku, który nasikał u mamy i u mnie w pokoju -.- kurwa mać... uprasowałam sobie jakieś ciuchy (i tak nie wiem w co się ubrać...), przebrałam w piżamę i zaczęłam pisać i spadam już po za dziesięć minut wybije 23., a jutro trzeba przed 5. wstać ;/. Dobranoc karaluchy :)