Szkoda, że dopiero dzisiaj postanowiłam, dosyć spontanicznie, bez planowania, znów opisać swój dzień. A może to dobry dzień, może pod koniec czerwca, jeszcze przed zakończeniem roku i w te pierwsze dni wakacji napisałabym tu coś, co zezłościłoby moich bogów i katowali mnie jeszcze boleśniej niż robią to teraz. A zdaje mi się, że można boleśniej... tak... można czuć więcej cierpienia niż ja czuję. Poza tym dziś jest wyjątkowy, świąteczny dzień w Japonii. Dziś właśnie tam, w kraju moich snów i wschodzącego słońca spełniają się marzenia wszystkim, którzy zdobędą się na ich szczere spisania na karteczce i powieszenie na bambusie ^^ (polecam felieton japonisty Rafała Tomańskiego, z którego dowiedziałam się o tym spacjalnym dniu: Co roku spełniają się życzenia).
Szkoda, że u nas tak nie ma :( Gdyby to było tak proste... Gdyby takie było prawdopodobnie z nudów i ciekawości samodzielnie przeniosłabym się na tamten świat. ;)
Dzisiaj, już drugi raz w te wakacje, poszłam z rana rwać wiśnie, a raczej wiśnio-czereśnie: czerechy. Po 8. byłam w sadzie, przedtem zjadłam wielką miskę mleka z musli, wyszykowałam się nauczona doświadczeniem z poprzedniego razu (po prostu kilku chłopaków też przyszło, nie spodziewałam się i wyglądałam jak po bitwie na żarcie albo kilkudniowej izolatce... i to i to razem wzięte), ubrałam się odpowiednio w wiśnie, założyłam pasek, czapkę z daszkiem na głowę, bluzkę wpuściłam w spodnie i w rezultacie wyszedł ze mnie Tomek Sawyer, ale bardzo słodki, bardzo swobodny i dziewczęcy ;> Nie było czasu nawet na fajkę, poranny spacer 'wiejską drogą', trochę melancholijnych dźwięków, uroki natury zmodyfikowanej na potrzeby człowieka, ale w stopniu znośnym... i Ju-on nastraja się jako tako optymistycznie ;) Ale palić się chciało i się okazji by to zrobić szukało... xd Dobra, po przybyciu na miejsce przyjęłyśmy drobne wskazówki od nadzorującego, mojego taty xd, wrzuciłam wodę i kanapkę z białym serem do dziurawej łubianki, przypięłam koszyczek do paska i zaczęłam się wspinać. Bo przydzielono mi najbardziej irytującą, najmniej owocną i najsilniej męczącą część roboty- zrywanie wiśni z czubków drzewek, czyli łażenie po mało stabilnej drabinie, przenoszenie jej własnymi siłami i tak w kółko. Komary i muszki xD Dzięki tym małym skurwysynkom zyskałam okazję by zapalić. Wróciłam z tatą busem do domu po jakiś aerozol na owady, koszule z długimi rękawami i spodnie dla mamy. Wracając pieszo, rzecz jasna, wypaliłam tego pierwszego, rytualnego, porannego papierosa. Przyćmiło mnie trochę, ale przemogłam się i wróciłam do rwania. Niedługo później doszły jeszcze siostry i wszystkie przeniosłyśmy się na 'trójkąt' czyli do tej pory nienaruszone rzędy drzewek wiśniowych. Pierwsze drzewko- szczyt trójkąta- oberwałam całe od początku do końca i prawie z niego wyszło 6 koszyków. W sumie (razem z tą mordęgą na drabinie) zerwałam tylko 9 koszyczków, o jeden mniej niż poprzednio (choć wtedy warunki były jeszcze mniej dogodne xd). Słabo, ale każdy grosz się liczy ;> Ok. 11 zjadłam z siostrami drugie śniadanie- tą kanapkę i pomidora popijane wodą ;p I powrót do pracy. Chwile kiedy przestawałam rwać, unosiłam głowę do góry, badałam ukazujące się nade mną kształty chmurek, barwę nieba, malowniczość wiejskich pól i sadów... Słońce grzało mocno, subtelne podmuchy wiatru nie dawały wiele ukojenia, ale... właśnie ten pot na ciele, gorąc, promienie przymrużające powieki, dłoń tworząca daszek przy czole dla twarzy... ręce umorusane sokiem wiśniowym... Nie potrafię nazwać swoich uczuć, które mi wtedy towarzyszyły i gnębiły i uszczęśliwiały umysł i żołądek... Coś jak motylki w brzuchu i ciężki głaz na umyśle. Tak, może nie trafiłam w dziesiątkę, ale byłam blisko tak to określając... Ponieważ żar o takim nasileniu źle wpływa na mój organizm, mimo desperacji by zerwać jak najwięcej, w południe, po 12., razem z mamą i starszą siostrą wróciłam na chwilę do domu by odetchnąć, napić się czegoś i... zapalić popołudniową fajkę. To prawda, że człowiek jest ofiarą swoich przyzwyczajeń (parafrazując kogoś lub jakieś przysłowie, mniejsza z tym xd) i niezmiernie niełatwo jest mu się od nich uwolnić. Zapisuje sobie jakiś ścisły i tajemny pieprzony kod w mózgu i potem niemal automatycznie według niego postępuje. Kanał, jednym słowem xd Trudno się uwolnić od tego. Małe kroki kaizen to nie jest metoda dla mnie, jestem już pewna. Na mnie zadziałałby wielki skok, wielki szok, nagła zmiana, kategoryczna i nieodwracalna.
Więc zapaliłam ukryta na balkonie, potem w wiśniach, brudna, w stroju Tomka Sawyera rzuciłam się na łóżko i przeczytałam kilka stron 'Nocy i dnia' Woolf ^^. Ale to nie było to na co miałam ochotę. Odłożyłam więc książkę, puściłam cicho muzykę, ułożyłam się na plecach, przymknęłam oczy i pozwoliłam sekundom i minutom swobodnie płynąć, niezauważalnie. Myśli brutalnie się popychały, jedna drugą, łapczywie chwytały moją świadomość, wściekle i nieokiełznanie się mordowały, a ja... pozwalałam im na to uspokajając się czasem... Czasem. Czy raczej niezaprzeczalnym faktem o jego przemijaniu, bezustannym, przepływie, którego za żadną galaktykę we wszechświecie, nie da się zatrzymać, zatamować... Znalazłam się w pewnym momencie na granicy snu i wtedy właśnie mama zaczęła mnie wołać z dworu, krzyczała, że wracam do sadu. Ogarnął mnie totalny leń. Będę udawała, że nie słyszę, bo śpię- postanowiłam xd... Po jakichś sześciu razach poddała się, ale za chwilę słyszę inny głos, mojej siostry. No nie.. teraz nie mogę się poddać, bo mama się obrazi :P Więc dalej udaję, że śpię. Ale siostra przyszła do mnie do pokoju, zadała sobie ten trud. Rozśmieszyła mnie i już nie potrafiłam udawać. Wróciłam z nimi do sadu, na nowym rowerze mamy (^^, ma wspaniałe dopasowane do kobiecego zadka siodełko :>) i wróciłam też na drabinę... Ahoj niebiańsscy piraci, szczury lądowe, gwiazdki, pluszaki, bogowie, tytani, anioły!- oto ja, Ju-on, mała, bezbronna Julcia Ju-on, znajduję się oto bliżej Was, bliżej niebios! I wtedy, w chwili takiego zamroczenia ugryzła mnie osa :( Może nie sam ból, ale wielkie zaskoczenie, jakby nagłe i agresywne zbudzenie ze snu, wybudzenie z jakiegoś głębokiego stanu... to spowodowało, że prawie straciłam równowagę (ale utrzymałam się) i dosyć głośno krzyknęłam 'kurwa!'... Ale mama nie słyszała bo stała przy traktorze jakieś 30 metrów dalej :P Ramię mi spuchło, piekło (ale mam fuksa... wczoraj wbiłam sobie nóż w kciuka... obok paznokcia) i szczypało. Mama kazała wrócić do domu i przycisnąć sobie do tego cebulę. Zostałam jeszcze porwać jakiś czas, wściekła jak osa, ale zostałam xdd Zerwałam ten ostatni, dziewiąty koszyk i pojechałam. Ale tak miło jechało się na tym rowerze, że postanowiłam zbyt prędko nie kończyć przejażdżki ;)
Objechałam polną drogą 'prawą' część Annopola, dojechałam do sąsiedniej wioski, wyjechałam na głównej i nią wróciłam pędząc jak najszybciej... bo to takie ekstatyczne, buchający jak dym z ogniska wiatr, chłód... przyjemnie... Pod furtką do swojego domu zobaczyłam jakiegoś faceta, może koło czterdziestki. Chciał sprawdzić coś na liczniku prądu. Dobra, tylko sprawdzę czy Zyźku piesio jest zamknięty ^^ Jest, więc wpuściłam pana, sama zaczęłam się rozbierać, napiłam się wody (jeszcze nikogo oprócz siostry nie ma w domu), pan się grzecznie pożegnał, ja grzecznie odpowiedziałam na pożegnanie i szybko wskoczyłam pod prysznic zimnej wody... Wielka ulga XD Umyłam się, przebrałam, włączyłam kompa, pooglądałam coś, pograłam i zeszłam na dół zrobić sobie obiad. Było już po 15. Makaron ryżowy, włoskie warzywa, sos słodko-kwaśny i czerwona herbata Pu-Erh XD Rzecz jasna wszystko do miski i jedzone pałeczkami :) Kolejne przyzwyczajenie. Jedząc obejrzałam drugi odcinek 'Sekretnego dziennika call girl', jak na razie serial średni... może się coś rozkręci później, a jeśli nie to przestanę oglądać. No i kolejny papieros, a potem ta beznadziejnie przerwana w południe drzemka- popołudniowa xd Spałam jakieś 1,5h. Po przebudzeniu leżałam jeszcze kilkanaście minut, drętwo nasłuchując rozmów rodzinki, która siedziała na dworze, tuż pod moim oknem. Zaczynało grzmieć. Na początku nie rozpoznałam tego dźwięku, ale później stało się jasne, że zbliża się coś, co kocham... co mnie zawsze uzdrawia, oczyszcza myśli, uszczęśliwia i wprowadza w pewien zaczarowany, nieziemski, swoisty nastrój... zbliża się letnia burza :] Wstałam prędko, zabrałam panią Mao z balkonu, a sama jeszcze wyszłam na niego by obserwować z ciekawością przedszkolaka, wielkim błyskiem w oczach, niebo, kłębiące się, ciemne chmury... Błyskawice... jestem czarownicą :) Przypomniało mi się nie wiadomo skąd znane zdanie 'Kocham koty i burze'. Nie wiem kto wypowiedział te słowa, ale wiem, że bardzo przypadłby mi ten ktoś do gustu ;) Gdy zaczęło silnie padać i grzmieć mama kazała wyłączyć komputer i pozamykać okna. Zrobiłam tak. Było koło 18. Wszyscy zebrali się w jadalni na pizzę. Ja wolę swój pokarm boski- kaszkę mannę z pszennymi otrębami, żurawiną i musli i oczywiście czerwoną herbatą ^^ Przygotowałam sobie tą smakowitość i przysiadłam do reszty. Zjadłam, wypiłam herbatę, wróciłam na górę, włączyłam znów komputer. Wyszłam na balkon i zapaliłam czując jeszcze delikatny deszczyk na twarzy i cudowny zapach wilgotności... Potem zabrałam się za robienie filmiku z wycieczki do Paryża moich rodziców. Zajęło mi to ponad godzinę, później pokazałam wszystkim. Tata zapowiedział profit za filmik XD Bardzo dobrze, potrzebne mi to teraz jak rybie woda. Jutro jadę do Sandomierza spotkać się z koleżankami i jedną pożegnać, bo wyjeżdża wkrótce do Anglii na stałe :( Teraz już idę spać :> Może wstanę bardzo wcześnie i pójdę jeszcze porwać malin, potem sprzedać na skupie i mieć na wyjazd. Dobranoc :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz