21 maja, 2013r.
Do szkoły na godzinę 7.10. Dzięki bogom i wszystkim pluszakom- doprawdy niemała ich zasługa- nie spóźniłam się na pierwszą lekcję... no kilka sekund, ale to przecież tak jak nic. A pierwszą wtorkową lekcją był angielski. Świat zwierząt, ochrona środowiska itp... oto kwestie, które w języku angielskim nieudolnie (patrząc pryzmatem swoich możliwości) próbowaliśmy rozstrzygać. Spokojnie i raczej 'kulki Newtona, zadowolenia' bujały się po mojej stronie', głównie to nie słuchałam bo gadałam z koleżanką o jakichś filmach, aktorkach- różnościach. Matematyka i znów rola pierwszoplanowa przyznana została cukierkom lukrecjowym! :D 'Przykro mi, nie zjem tego, za mocne, he he...'- no i podeszła do śmietnika, schyliła się i wyrzuciła! :D jaka szkoda... Omówienie i poprawa sprawdzianu, dostałam 5, ale muszę poprawić bowiem pragnę na świadectwie mieć 6 z matmy, a do tego potrzeba parę celujących ze sprawdzianów... Całą lekcję musiałam samotnie przepisywać zadania ze sprawdzianu. Większość dostała banie. W-f... no i tu zaczyna się szaleństwo...
Początek lekcji. Oczywiście- nie ćwiczymy, przygotowania do jutrzejszego dnia patrona pełną parę, chór rzępoli, fałszuje, spocone nauczycielki biegają z kawałkami biało-czerwonych materiałów, żałośni i znudzeni uczestnicy ziewają od niechcenia. No i my- klasa trzecia. Kilka chwil spędzonych na hali, kilka osób poczęstowanych cukierkiem (:P) i opracowanie spontanicznie planu. Idziemy na miasto, po zdrapkę, po jogurty i lizaki, potem do mnie do domu po zeszyty i ćwiczenie. No i tak uczyniłyśmy. Jedna z koleżanek miała wysłać jakąś paczkę, więc ja z drugą- uprzednio umówiwszy się co do miejsca spotkania- ruszyłyśmy dalej, do kolportera. Oki, zdrapka kupiona, 2 zł się zwróciło. Wymieniłam na następną i nic :[, idziemy więc dalej- Anex. Twist truskawkowy, kilka lizaków i to wszystko. Wróciłyśmy na pocztę do koleżanki, nazwijmy ją R. Następny cel- mój dom. Osiągnięty. Podczas podróży rozmawiałyśmy o sprawach wiary, ale to w zasadzie nie jest takie istotne. Jakiś facet od naprawy telefonu pałętał się pod moim domem, przegoniłam go stwierdzeniem, że w domu nikogo dorosłego nie ma i najpewniej do południa nie będzie. Zostawiwszy obie koleżanki weszłam do domu, przywitałam się z psem, zgarnęłam szybko książki i... zeszłam na dół po papierosa! Tam również na wpół świadomie przywróciłam zupełnie nie symbolicznie stary niekulturalny zwyczaj. Ostatni papieros- jak to specyficznie, romantycznie brzmi. Doskonały tytuł filmu (mam tylko nadzieję, że nie mojego biograficznego). No więc wyciągnęłam ostatni papieros, przedtem zwinęłam zapałki, wyszłam, pozamykałam drzwi i skierowałam się ku furtce. Idzie babcia. Przywitałam się z nią, powiedziałam, że nikogo nie ma tym samym ją nawracając. Powitałam po raz kolejny już po wyjściu obydwie ziomki (R. i E.- niech będzie). Powiedziałam im o łupie. No, ale wracamy do szkoły- wkrótce dzwonek na przerwę. Koleżanka E. zostawiła nas po drodze bowiem spotkała swojego chłopaka. Z R. weszłyśmy do kolorowego, milczącego i nieprzyjaznego budynku naszej szkoły. Wspięłyśmy się na najwyższe piętro i poprosiłam ją by poszła ze mną do łazienki. 'Dzień dobry'- pozdrowienie obojętne dla belfrów. No i jesteśmy. Ona stała na czatach, ja się z lekkim niepokojem zaciągałam. Przyjemnie, inaczej, niebezpiecznie, łamiąc zasady, nagannie wręcz! Ale na tym, na litość boską, rzecz polega! Ekstatyczna świadomość robienia czegoś (nieważne co to) wbrew ogólnym zasadom, takie to pobudzające w każdej sferze pobudzenia... Ukryłam się w jednej z kabin, popiół strzepywałam do sedesu. Mam nadzieję, że moja Bogini właśnie wtedy mi się przyglądała bo to był dla Niej- swoisty rytuał... Nagle, niespodzianie i agresywnie zadzwonił dzwonek. Poderwałam się, moje myśli w które głęboko byłam zanurzona wybuchły. Szybko strzepnęłam ostatni popiół, papierosa zgasiłam polewając strumieniem wody z kranu. Zaczął się hałas dzieci przerwy. W każdej chwili ktoś mógł wejść... Nic z tych rzeczy, ;] Kwestia pozostawała jedna- śmierdzę petami ja i śmierdzi łazienka. Łazienkę zostawiłam, ale sama pożyczyłam mgiełkę do ciała od koleżanki, wypsikałam się nią, wsunęłam do ust kilka moich lukrecjowych cukierków i już :] Sprawa załatwiona. A jednak nie, bowiem gdy wróciła koleżanka E. powiedziałam jej o zajściu, ona czmychnęła do łazienki i po powrocie stwierdziła, że koszmarnie tam śmierdzi i że wytoczą szkolną aferę o palenie w łazienkach. Histeryczka... Nic takiego się nie wydarzy, nawet jeśli- jestem ostatnią osobą, którą będą podejrzewać ;] haha! Koniec nietypowej lekcji wfu, dzwonek zadzwonił na fizykę.
Fizyki nie ma. Mamy zastępstwo z panią od biologii. Znów poczęstowałam cukierkiem,; ze złością stwierdziłam, że plecak capi mi petami i oglądaliśmy durny film dokumentalny (cholera jaki antyaborcyjny!) 'Cud miłości' o rozwoju płodu w macicy... Język niemiecki. Ponieważ pani zaangażowana jest w przygotowanie dnia patrona lekcja znów na hali. Niejednokrotnie proponowałam by ziomki poszły ze mną po deskę, ale nie- strach je obleciał. Grałyśmy więc w 'państwa miasta', nudy. Mało kategorii ;] Na tym zleciał niemiecki. Język polski spędzony w większej części na dworze. Gadanie o 'prawdziwej miłości', czytanie felietonu Szczepkowskiej, prozaiczne życiowe tematy, obrzucanie się ziemią i trawą... (ach tak, na długiej przerwie przed polskim siedziałyśmy słuchając Maanamu przed pomnikiem patrona podstawówki- Poniatowskiego (księcia, nie króla). Białej barwy zimna kreatura sunęła wzdłuż ulic, przesuwała się co jakiś czas będąc czymś zajętą. No, po polskim znów pod pomnik. Trochę ostrzej bo obsypałam koleżanki (wkurzona, z zemsty) niezłą grudą ziemi. Kolejna nauczycielka poczęstowana cukierkiem; zadanie wykonane. No i ostatnia lekcja WOS. Biegałyśmy w kółko, obrysowywałyśmy jakieś kwiatki, kółka, pierdółki- ale dzięki temu nie musiałyśmy uczestniczyć w lekcji, nawet nie wiem jaki był temat. Koniec, pożegnanie, znów istota, pozorowanie się i myśli zabójcze. Done.
W domu... Familia amerykańska, obiad i sen. Po śnie na deskorolce do miasta, nudy. Śmigałam jak szalona wzdłuż płaskiego asfaltu... wiatr gładzący mą twarz, cudownie...
Powrót znów sen. I znów familia. Rozmowy, przyjęcie prezentu, spacer na parking, śmiechy, zjeżdżanie, powrót. Okazanie swojego pokoju, zainstalowanie dzieciakom gry i znów na deskorolce do miasta... Po powrocie chwila odpoczynku i na rower... Aż na CPN ;] haha! Stacja benzynowa, stadion i złość kierowcy ciężarówki, który na mnie użył klaksonu- wszystko zaliczone! Ach, ten wiatr, opór jaki stanowi, chłód przejmująco ogarniający ciało... Po powrocie jeszcze chwile posiedziałyśmy przed kompem, pokazałam dziewczynom zdjęcia z Manify i jakieś filmiki, potem wszyscy poszli a ja wróciłam do seansu Pana zemsty... ;] krwawo, brutalnie, nieprzyjemnie, niezdrowo- cały 'syf' na ostatnie 30 minut! Ale obejrzałam, oceniłam na filmwebie na 7/10 i zaczęłam pisać ;] A teraz słucham przebojów retro Moniki Borys!
Haha :] Co ty królu złoty....
Może dziś jeszcze sobie zapalę, wypróbuję nowiutką zapalniczkę dzisiaj zakupioną!
Dobranoc :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz