18 maja, 2013r.
Dzień powrotu ze stolicy, dzień bez wątpienia różny wyraziściej od poprzednich...
Zanim jednak o dniu który już powoli mija kryjąc Słońce za ponurymi i gęstymi chmurami, streszczę dzień wczorajszy. Plany się zmieniły.
Wczoraj więc ok. godziny 9.00 wyjechaliśmy z tatą wsłuchując się z optymizmem w słowa utworów Marii Peszek. Cel- stolica. Podróż przebiegła zwyczajnie, bez burz, bez niesamowitości. Jeden przystanek by napełnić bak paliwem i zakupić bezcukrowe gumy do żucia. Poza tym miesięcznik, który postanowiłam kolejno już kupować- 'Teatr lalek', chwilami pesymistyczne, ale dłuższymi chwilami radosne myśli, kilka zdań wymienionych z tatą. To wszystko. No i Warszawa. U jej bram znaleźliśmy się mniej więcej o 12.00. Śmigiem do brata, tam- rozpakowanie, przejrzenie filmów, chrupki kukurydziane i kilka uwag z mojej strony dotyczących złej energii emanującej z kolców kaktusa- którego brat hoduje na parapecie. Mama sporo czasu do 17.00 (o której to ląduje samolot z amerykańską rodzinką), więc jedziemy do Arkadii. Tysiące, przeważnie zmartwionych i niezadowolonych, twarzy, zmienne tempa marszu, załatwianie przeróżnych sprawunków, w milczeniu przez niepozorne kobiety rozważane kwestie egzystencjalne.... Niesłychany urok tych przesympatycznych (w mej dziwacznej definicji rzecz jasna) Warszawiaków. Dwa bilety dwudziestominutowe, ku trzeciej pod względem wielkości galerii w Polsce. Zrezygnowani młodzi rozdający przy początku ścieżki ulotki, przypominanie sobie o ongiś dojrzanym ludzie czarnogłowym ;] I już w empiku. Mnóstwo bibelotów, mnóstwo książek, wokół krzykliwość, wszechobecna konsumpcja, jaskrawość, rozpasanie, brak umiaru.... Jak doskonałym jest to przeciwieństwem sztuki minimalizmu, sztuki prostoty, którą ja mam zamiar wkrótce zacząć wcielać w swe życie! Jesteśmy miażdżeni z każdej strony, wszystkim, wielkim PRODUKTEM XXIw. Strzeżcie się ludzie! Przedmioty posiadają duszę, każdy jej oddech zachęca nas, szeptem przyśpiewuje 'posiądź mnie...', 'weź mnie...', dusza przedmiotu nierzadko rozrasta się, bulwieje kosztem duszy rzekomego właściciela... Kojarzycie tego słynnego, angielskiego, biseksualnego poetę i dramatopisarza, autora 'Hamleta' 'Makbeta' itd... ? Oto co William Shakespeare błyskotliwie orzekł w kwestii umiaru :

Miód chociaż słodki, nadmiarem słodyczy tłumi apetyt i sprowadza mdłości; kochaj z umiarem.
Kochaj z umiarem, wszystko rób, wszystko jedz- z umiarem. Nie daj pospolitemu konsumpcjonizmowi, rzeknij mu stanowcze- NIE! Minimalizm we wszelkich formach z naszym życiu prowadzi do harmonii, spokoju, pewności, duchowego oczyszczenia i rozwoju. "MNIEJ ZNACZY WIĘCEJ"- oto zasada wyznawana przez Japończyków :]
Wracając do wczoraj. Więc empik... Tak, zachwyty, pobudzone pragnienie posiadania, dopełnianie siebie barwnymi przedmiotami (gdyby to głębiej zanalizować nie wydaje się być taką kompletną bzdurą...). Ale przemieszczanie energicznie w rytm puszczanych hitów alejek otoczonych regałami pogrupowanych tytułów jest- w towarzystwie brata- bardzo zabawne. Mnóstwo rzeczy, sytuacji, ludzkich nagięć nawet najdrobniejszych jakiejś absurdalnej normy- to wszystko bawi nas do rozpuku. Żabie rechoty towarzyszące przemierzaniu kolejnych sklepów w galerii (Flo, Matras... Muji zlikwidowany ;[), pyszne, pobudzające nie tylko zmysł węchu zapachy perfum w Iver Rocher (ach, cudownie, wszystko martwe i ożywione, wszystko z duszą, och bogini)... Potem dotykanie, badanie i uśmiechanie się do przedmiotów sprzedawanych w Home&you, zaciekawienie produktami dostępnymi w 'Kuchniach świata', zaskakująco drogie ceny ślicznych porcelanowych kotków w sklepie z ozdobami i filiżankami (90zł za niewielkich rozmiarów kotka...). To doprawdy cenne chwile, jeszcze cenniejsze wspomnienia. Wracając, było nam śpieszno więc przesadnie długo nie zabawiliśmy w Arkadii, kupiliśmy sobie zdrapki (jakieś obiekcje co do mego wieku?!), nic nie wygrałam, byłam wściekła. Ach, właśnie! Zanim jeszcze opuściliśmy galerie kupiłam sobie w Kuchniach świata cukierki, mega mocne o smaku lukrecji. Poczęstowałam brata, sama wzięłam jednego i... blee! Od razu automatyczny odruch wymiotny i wybuch śmiechu :P No, potem poczęstowałam i tatę, jego reakcja podobna była do naszej... Najgorsze jest to, że za paczkę tych drażetek zapłaciłam... 10zł! Co za naiwność... Dobra, więc już w domu. Zakreślając liczby w lotku dowiedzieliśmy się, że amerykańska rodzinka spóźniła się na londyński samolot i będą dopiero jutro przed południem... Mama więc kupę czasu. Posiedzieliśmy chwilę oglądając fragmenty Strasznego filmu, zjadłam pół pomidora i kilka kopytek, przebrałam się i ruszyliśmy odkrywać nowe zakamarki stolicy. Kręcone lody czekoladowo-śmietankowe, promocja w Matrasie z której nie skorzystaliśmy, spotkanie z autorem mi nieznanym, zaciekawione spojrzenia, być może błędne orzeczenia po stereotypowych analizach, pocieszne małe stworzonka żwawo prowadzące swoich właścicieli, miejsce gdzie kilkadziesiąt lat temu był mau getta, miejsca śmierci Polaków z nazistowskich rąk, księgarnie, obrazki, słowniki, PROSTOTA, ciche rozmyślania i Park Saski. Park w którym idąc dynamicznym krokiem zapisywałam różnorodności o spacerowiczach, biegaczach, jeżdżących. Park, w którym potwornie pogryzły nas komary, gdzie robiłam masę zdjęć i podziwiałam nagą Wenus, jej opanowanie i zamrożony w wieczności marmuru spokój. Cichości, szaleństwa niepozornej stolicy Polski. Po powrocie zjedliśmy kolację, obejrzeliśmy kawałek Seksu w wielkim mieście i w pokoju zagraconym przedmiotami z XIX i początków XXw. zasnęliśmy głębokim, warszawskim snem.
DZISIAJ
Streszczając jeszcze bardziej, czas ponagla, już 23,19!
Oki, obudził mnie tata o 6.20. Posłuchałam chwilę muzy na telefonie potem znów zasnęłam. Wstałam o 8.20, śpiewając 'Nie masz prawa' Moniki Borys wzięłam prysznic, zjedliśmy śniadanie i już pędem na lotnisko. Na lotnisku wyklinanie nędznych dla obywateli swoistości charakteryzujących nasz biedny kraj, nachalne przyglądanie się obcokrajowcom i rodakom, wsłuchiwanie się w rozmowy w obcych językach... Łazienkę gdy ja w niej przebywałam nawiedziły dwie Chinki :] Fascynujące, lud czarnowłosy tak blisko mnie! Wiem, że to nie jest nic niezwykłego, ale przecież w tym tkwi idea życia- by wszystkiemu nadawać magiczne i nieprzeciętne znaczenie. Czekaliśmy na nich bardzo długo. Lądowanie opóźnione. Ruda dziewczyna przede mną na hali przylotów stojąca miała dziś urodziny, prosty wniosek- składano jej życzenia. Biedy, które niesłychanie niewyraźnie napisały na kartkach imiona osób, których poszukiwali, pan przemieszczający się dziwnym pojazdem... Przywitanie, początek podróży powrotnej. Nic szczególnego, przykra konieczność wysłuchiwania paplaniny ciotki, w przerwie zwinięcie na stacji benzynowej brązowego cukru i nieśmiałe obadanie niewielkiego, ale gęstego lasku przydrożnego, zakupienie magazynu 'Charaktery', skorzystanie z łazienki (wszystko pełne uroku...) i znów ruszamy. Powrót, rozstanie z amerykańską rodzinką, obiad, czytanie, sen. Powrót maluchów, wyprawa na rowerze do Zagajnika, początki angielskiej konwersacji, jazda po raz pierwszy na deskorolce i koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz