czwartek, 30 maja 2013

panta rei...



30 maj! Ach bogowie i Masko zionącej złej siły niewiary (przedstawiona powyżej)! Jakże ten czas płynie, płynie!
"PANTA REI"- wszystko płynie!
"Wszystko płynie"- tak rzekł ongiś, bardzo dawno temu 'Płaczący filozof'' grecki, wyznawca wariabilizmu- Heraklit z Efezu. Sądzę, że facet był butny i pyszny, ale jeżeli jego melancholijne aforyzmy i poglądy do mnie przemawiają- to w porządku ;]
Wszystko płynie, niezauważalnie niemal! Jeszcze ten cały, nieszczęsny czerwiec i pół roku 2013 strzeli nam! Aha! A pamiętacie jeszcze te postanowienia noworoczne? Ja tak, absolutnie;] Nic się na to nie poradzi, trzeba brnąć dalej, grać w życie, przyjmować je i akceptować takim jakie jest i właściwie- być z niego zadowolonym. Sporo się działo- jak na moje dzienne drobnomieszczańskie poczynania, to dla mnie naprawdę coś- w ciągu ostatniego tygodnia! Było wesele kuzyna i jego uroczej już żony. Tańczyłam, wznosiłam toasty, zamawiałam hity Cindy Lauper, przyglądałam się- a jakże- owym wszystkim, nieznanym, fascynującym twarzom, myślałam jak żałośni są chłopacy z naszego stolika, którzy się upili. I jeden chłopak- który się nie upił, z którym całkiem przyzwoicie się rozmawiało. 


Doszłam do niesłychanie odkrywczego (w cudzysłowie;p) wniosku- otóż faceci nie lubią kobiet przebojowych, pewnych siebie i takich swoistych, specyficznych, innych, zupełnie radosnych.  Dlaczego? Bo czują się zagrożeni, przybici, niezdolni. To kobieta teraz zdobywa, ona poluje, ona 'nosi spodnie'. Wystarczyło odrobinę emancypacji, zwariowanego ruchu feministycznego, szczypta globalizmu no i- lustro. Lustro w którym kobiety ujrzały istoty całkiem, zupełnie nie gorsze od mężczyzn, całkiem zdolne do pełnego samostanowienia. No, trzeba to przyznać, czy facet chce czy nie. Ale ja nie widzę w tym nic złego :] Jeszcze jak facet jest feministą... Och, ale o czym ja znów piszę? Zagubiłam się bowiem zrobiłam znaczną przerwę w pisaniu...;p
Co żem ja czyniła przez ostatnie, nieopisane dni ? Wiele, niewiele.
Wiele bezwartościowych działań, niewiele produktywnych. Tak działa majowa pogoda!
(tak, tak- najlepiej zwalić na pogodę, albo globalne ocieplenie albo... Tuska :P)
W szkole tak usilnie starałam sprawiać wrażenie krzykliwej, przebojowej, radosnej i samozadowolonej- wychodziło mi to, i to było wystarczające! W domu- krzyki wewnętrzne uciszane 'paraliżującym', zmysłowym i takim cholera specyficznym kinem koreańskim Kim Ki-duka, i jedzenie- popcorn z cukierkami ciągutkami lepiącymi o smaku toffi- oto rutynowa kolacja. Żyłam, nie- egzystowałam, z dnia na dzień, nie licząc, nie radując, nie myśląc wręcz. No i też monotonne i magiczne na swój sposób palenie papierosów po północy, gdy to spoglądałam na uginające się pod potęgą wiatru gałązki brzozy i zsypujące świeże kropelki deszczu z liści orzecha. Szukałam najjaśniejszych gwiazd i obmyślałam swoje epitafium. "Spalone ciało me... delikatne, kształtne listki brzozy nasmarowane prochem mym z wodą deszczową...". Tuż po weselu, o 5.00 rano, w oczekiwaniu na wschód euforyczny, dmuchałam dymem, słuchałam Wilków, myślałam, myślałam, myślałam... O ludziach, o różnościach, o wspaniałościach, o latach życia które mnie czekają ('skocz teraz'_). Filozofia spokojna minimalizmu, moja ja! Moja kochana istota w zwierciadle nieszczęść płacząca! Wymyśliłam taką afirmację dla każdego... 
"IDĄC NAPRZÓD MIEJ ZAWSZE UŚMIECH NA TWARZY, PLECY WYPROSTOWANE, OCZY W FASCYNACJI WSZYSTKIM CO DOSTRZEGĄ SZEROKO OTWARTE... CHOĆBY NIE WIADOMO CO..."
Ach tak. Oczy szeroko otwarte, uśmiech radości i prosta, dumna postawa... Do tego się przyzwyczaja! Boginio moja ileż spraw chciałabym opisać, iloma zajęciami niezwykłymi się zająć! Wszystko i nic. Życie i kształtujący mnie ludzie, i zdarzenia, i 'choroby', i upadki, i zwycięstwa...
 Oczywiście wszystko się przeciągnęło...
Biegałam, huśtałam się, oglądałam branżowy film, słuchałam Cher... i w konsekwencji znów nie dokończę tego opisu, nie streszczę choćby dnia Bożego Ciała...  Jutro jadę na cały weekend do babci, będę pisać w notesie potem wszystko tu przepiszę.
A teraz dokończę rozkoszowanie się smakiem śmietany, czego robienie uznałam za niesamowicie urokliwe... posłucham tego bzdurnego gangam style by orzec znów z pewnością i stanowczością iż nawet kultura masowa, która z definicji niewiele wartości przedstawia, totalnie zeszła na psy.. ;P Sami kształtujemy rzeczywistość, sami wybieramy sobie cierpienie... a teraz koniec filozofowanie, idę spać.Dobranoc :]
 

piątek, 24 maja 2013

Ogórkowy dinozaur...

24 maja, miesiąca litanii do Matki Boskiej, 2013rok
Gdzie jest moja siła ? Jak głęboko muszę się w sobie zanurzyć, jak nisko zejść, jak silnie napinać zmysły...? Ten dzień znów nie był Tym dniem, czekam- jutro sprawię cud.
Do szkoły, jedyny dzień w tygodniu, na godzinę 8.55, i tak się spóźniłam... Język polski, nie odrobiłam pracy i jak idiotka usprawiedliwiłam się przyjazdem rodziny...Czytałam jakiś tekst Jerzego Pilcha, zatrzymywałam strumienie wyrzutów kierowanych ku sobie i żyłam. Tak, to jest dobry sposób na życie- zatrzymywać, odkładać, nie ruszać. Lub przeciw temu życiu, jak stanowczo orzekła jedna z bohaterek Virginii Woolf, 'najlepiej jest gazetę złożyć w kształt idealnego kwadratu'. Czynić przeciw życiu. Zbuntować się, odrzucić, upokorzyć to życie.
Na geografii, zamiana klas, zauroczenie i pod jego wpływem- odważny wniosek. Ależ to skryte, niewiadome, osobiste. Taki przedmiot ludzki ukrywający się za zasłoną niezrozumiałej niechęci, jakiż on jest ozdobny i odurzający, jak boski napój, jak ambrozja. Jak naga Afrodyta wyłoniwszy się z morskiej piany nagle obarczona jarzmem spektrum wszelkich ludzkich uczuć, z jednym nienazwanym, najintensywniejszym. To ona, to ono, to on- ten przedmiot.
Pisanina, drapanie długopisem koleżanki po kartach mojego taniego notesu. ("Och, Matko!") I kontynuacje filmu o Sudetach, niesłychanej urody chronione prawnie rośliny i zwierzątka, mikro i makro, w niezmierzonym kosmosie egzystujące. Matematyka, układy równań i znów te osobowe, społeczeństwem ukształtowane uczucia. Długa przerwa, apogeum samozadowolenia, zakupienie długopisu, znów pisanie i słuchanie... Gangam style (ten twór niemało namieszał u mnie...). Religia, ksiądz nie zechciał poczęstować się lukrecjowym cukierkiem, nie ufa mi, wyczuwa podstęp- oni wszędzie wyczuwają podstęp, niech się wypcha. Obejrzeliśmy jakąś 1/4 filmu o prymasie Wyszyńskim. Nic ciekawego. Historia- ostatnia lekcja- i sprawdzian. Specjalnie się nie przygotowywałam, jedynie dziś rano naprzemiennie gadałam z carycą Katarzyną i uczyłam się- to w gruncie rzeczy wrzucić można do jednego wora ;]. No, niewiele się uczyłam, a dostałam 6. Wszystko prawidłowo. Omedeto. Sparwy w szatni, kurtka, tęczowy parasol, w spokojny deszcz, miłościwie, chwaląc chrześcijańskiego Boga, raz pierwszy od drugiej klasy. Szłam, szłam spoglądając w górę i nie dostrzegając nic prócz szarości, piekielnej i przygnębiającej szarości. Deszcz kapał po brodzie, kilka kropel zlizałam, smak nie zmienił się- to smak chmur. W domu znów ponuro. Kłótnie, pretensje, skargi, niezadowolenie. Pstrąg z ketchupem na obiad. I słuchałam muzyki, Wilków chyba, choć już nie pamiętam. Ukradłam dwa papierosa i znów- tak jak wczoraj- czmychnęłam z nimi na strych, chłodne, nieprzyjemne miejsce rodem z horroru. Wybór listy odtwarzania, nowa zapalniczka ukazała niewielki płomień, zapaliła tytoń i zgasła. Wciągam, leci 'Sonne' Rammsteina, wypuszczam, oddycham z ulgą, przymykam oczy, znów wsuwam do ust gąbeczkę, pociągam 'ein', zaciągam się dziko, zatrzymuję wymianę powietrza, odchylam głową do tyłu, szeroko otwieram oczy, wypuszczam. Ten proces powtarzam kilkunastokrotnie, Sonne już przeleciał, teraz Aura Dione, kojąca i bajeczna 'Song for Sophie'. Papieros się wypalił, zgasiłam go bezboleśnie o wnętrze lewej dłoni. Oparłam się o starą, w wystającymi sprężynami, kanapę, zamknęłam oczy, wysłuchałam kawałek jakiegoś przeboju granego na okarynie, uśmiechnęłam się, pewnie wymownie- tak był zamiar, zamknęłam oczy. Pozostałam kilka chwil w takiej pozie, po czym wyciągnęłam kolejnego papierosa, zapaliłam i powtórzyłam cały rytuał tym razem słuchając Marii Peszek. Zamiast od razu zejść na dół po wypaleniu, rozłożyłam się na kanapie, przysłuchiwałam kroplom z impetem, głośno uderzającym o blachę dachu, cicho słuchałam przebojów lat 80. i... zasnęłam. Nie na długo, na szczęście, zbyt zimno było żebym dłużej mogła pozostać tam na górze... Po zejściu na dół, do swego pokoju czułam się troszkę lepiej! Włączyłam komputer, pogrzebałam w necie, zrobiłam dwa testy na ten konkurs informatyczny, przebrałam się, założyłam nową kurtkę i poszłam z siostrą do miasta. Tonik, batonik, lód i kaskada (zwróciło mi się 2zł...)- to wszytko. Sądziłam, że jeszcze uda mi się naprawić dzień tak, bym jakoś w konkretnym stopniu czuła się spełniona kładąc się spać, ale nie... Ale to nic! Muszę być radosna, wesoła, muszę siebie samą inspirować! "Zawsze jest jutro!" Prawda? :] Właśnie o to chodzi!
Po powrocie zrobiłam z tatą kolację, zjadłam, zrobiłam popcorn i zaczęłam oglądać Korkodyla, debiutancki film Ki Duka...
 Zwyczajny. Spokojny. 6/10. Mała symbolika odrobinę zachwycająca, zaskakująca. Na filmwebie opis mówi o 'zdecydowanie najbrutalniejszym' obrazie Ki Duka, z czym się nie zgadzam. Totalnie, zupełnie. Właśnie brutalizmu mi brakowało, po tym opisie spodziewałam się czegoś absolutnie mocnego- może dlatego się zawiodłam. W każdym razie, Ki Duk jest sobą- polecam, jak najbardziej..
Zapomniałam wcześniej napisać, że zanim w ogóle poszłam do miasta dooglądałam ten horror 'Kopciuszek'- no i- oczywiście, niezwykły, pomysłowy. Umówmy się kino koreańskie, bez głębszych wniosków- po prostu jest niesamowite, zaskakujące, niepokojące, wielowymiarowe, wybitne, ambitne, specyficzne- i to wszystko poziom wyjątkowo wysoki.

"Kiedy byłam smutna trzymałam Cię za ręce i czułam bicie Twego serca"  

7/10. 
Wracając do Krokodyla, po jego seansie zaczęłam pisać tu, na blogu i jakieś 70 wersów temu przestałam czerpać z tego satysfakcję i poczucie minimalnego choćby artyzmu. Dlatego kończę.
Życie czeka. Jakieś małe działanie, które przyniesie ulgę, jakaś niewielka motywacja. Jutro na ślub i wesele, nie zapomnijcie, pojutrze Dzień Matki ( z tej okazji zamieszczę tu, po raz pierwszy, kawałek tej mej prozy- mrocznej, zainspirowanej pośrednio 'Pietą'). Okej, idę spać, zimno mi, od wczoraj pada, to takie przytłaczające i zniechęcające- ta pogoda. Słucham teraz Aury, Friends...
Idę spać, dobranoc.

czwartek, 23 maja 2013

Bezczynność niewybaczalna ;]

23 maja... niewiele do opisywania!
Właśnie przed momentem przestaliśmy z bratem oglądać 'Kopciuszka' (horror koreański) na 58 minucie bo obojgu nam niepowstrzymanie chce się spać...
Do szkoły na 8.00, geografia i Sudety, historia- powtórka I wojny, matma- układy równań licealnym sposobem (nie mam ochoty określać swoich myśli, są takie prywatne i wstydliwe, te nawiasowe dopiski to dla mnie z przyszłości, choć pewnie i tak za kilka dni już nie będę wiedziała o co chodziło); chemia- nudne zadania; długa przerwa wymiana zdań ze spotkaną częścią amerykańskie rodzinki, kupno zdrapki i oczywiście- brak wygranej; w-f, rozmowy i czytanie; angielski- elementy wiedzy o krajach anglojęzycznych (jakieś to wszystko zbyt sugestywne, spojrzenia, ich brak, wstrzymanie oddechu, klęska dojrzałości- na litość boską cóż za potworna nadinterpretacja!). Do domu. W domu- kogel mogel, miks, nic, nadmiar, niedomiar, niedostatek, bezczynność. Ruiny rutyny nie dają z siebie wygrzebać nic sensownego, spełniającego, wartościowego... Ulotne chwili, urywki jak powitanie z siostrą, pożarcie czterech paczek mentosów, milczące rozmowy, zmiany świadomości. Wycieczka z tatą do sklepu, sprawdzian cierpliwości, lód owocowy i wątpliwości... Brata nie ma na przystanku, dzwoni mama- oznajmia, że sam wrócił do domu, myśmy zbyt długo nie dawali znać o swej obecności. Obiad, kalafiorowa zupa i pierś Angeliny.... z kurczaka. Jakież to niezwykłe jak często z bratem myślimy o tym samym! To intrygująca zależność! Szlajanie się po domu, spisywanie cytatów z mej Księgi Prostoty (ach, prostota chyba nie leży totalnie w mej naturze, jaka wielka szkoda, ileż to wymaga wyrzeczeń ;[) jak przykładowo ten:

Jeżeli jako cały majątek
pozostaną ci tylko dwa chleby,
sprzedaj jeden z nich i za kilka groszy
kup hiacyntów, by nakarmić swoją duszę. 
Wiersz perski
PIĘKNO JEST NIEZBĘDNE
"Piękno, zdaniem zen, jest brakiem zmartwień, wolnością w stosunku do wszystkiego"
"Sztuka prostoty" Dominique Loreau
 
Ach, ile z tych słowach niesłychanej głębi, jakże to do mnie przemawia potężnie!

No więc- cały dzień zbijałam bąki, przynudzałam, jęczałam, marudziłam. Słowem- pozostawałam pod maską dziewczynki nie-do-zniesienia.
Paliłam na strychu słuchając Rammsteina ekstatycznie i wzniośle myśląc o niebie przy każdym kolejnym zaciągnięciu coraz bardziej wyraziście, coraz intensywniej...
Przejechałam z bratem na desce pół miasteczka robiąc drobne zakupy, pytając o filtry do kawy i wspominając o niesamowitych kosztach azjatyckich przypraw w 'Kuchniach świata'.
Kilka głębokich łyków piwa dzięki nieuwadze familii, zmysłem powonienia analizowanie zapachów perfum, zawroty głowy, mieszane uczucia (a może najlepszy dowód na ich wyraziste określenie..?), mierzenie butów na 20cm obcasach, dla zabawy- przez to mieszane uczucia... (whatever). Popcorn, kurwica przez najwolniejszy na tej części globu net, szukanie horroru na wieczór, w końcu ściągnięcie Kopciuszka, zjedzenie kolacji, pogadanie z siostrą na Skypie no i... seans. W 2/3 przerwany. Wiadomo- skomplikowany, niepokojący, zasmucający ( ten epitet to na siłę...), ale wiadomo- ocenię gdy obejrzę do końca. A obejrzę do końca dopiero w niedzielę, bowiem brat mój- jako świadek na weselu kuzyna (...)- jutro już jedzie na miejsce zawarcia sakramentu JARZMA, zniewolenia itp... i wróci dopiero w niedzielę (wesele w sobotę, i ja -za jakie grzechy bogowie?!- będę na nim gościć). No dobra, idę już spać, późno jutro do szkoły :[ spr. z historii, jakaś nieodrobiona pd. z polaka... nieważne, niechże znajdę jutro siłę by powrócić do budowy! Po to jest jutro, po to właśnie wschodzi Słońce :] By budować i podnosić się od nowa, po to by wyciągać radujące możliwości i zwyciężać ze sobą :] Powodzenia i Wam- do jutra! 

środa, 22 maja 2013

Majowa środa koreańska

22 maja, dzień szkolnych patronów, 2013r.
O rany! Cóż za dzień bezczynności! No, może przesadziłam, zacznę od początku.
Do szkoły, a raczej do kościoła- ku zbawieniu przez modlitwę, ku życiu bliższym pięknu życia patronów- na godzinę 10.00! O nieba, sklepienia nade mną szafirowo- bledziutkie! Wyśpię się za wsze czasy! :] No i wyspałam się... do 7.20, potem słuchałam Wilków, przeczytałam kilka wersów z mej nobilitującej jakoś w każdej sferze życia książki. Śniadanie, kąpiel, powitanie małego członka z dalszej rodziny amerykańskiej- Maxa i śmigiem pod szkołę. Spóźniłam się, a jakże! Ale spóźnienie nieistotne, nie zarejestrowane! Miodzio. Przed kościółkiem, wyprzedziwszy niezauważenie mini część grona belfrów w spódnicach i sukienkach, spotkałam koleżanki. Śmiechy, bezwartościowa wymiana zdań, (jestem krejzolką, mochiron) ku cieniom pod murkiem. Ach Słońce, ach ciepło! Wszystko takie przytulne i jednocześnie odpychające, takie słodko- gorzkie... Dumnie za sztandarami wznosić ręce za Ojczyznę, poprzecinaną bliznami, słabą, głuchą, ślepą, biedną :[ Miejsce komfortowe za kolumną, tuż przy głośniku kupionym za forsę dzieci bierzmowania. Zero skupienia, znów te szczeniackie wygłupy... Po wyjściu (nic ciekawego przez proboszcza rzeknięte
 nie zostało, ku braku zdziwienia), zebraliśmy się w szereg i na halę... a tam- dwie godziny śpiewów, pustych banałów, frazesów... Polaku 'Bóg, Honor, Ojczyzna'! Ach, być może życie byłoby łatwiejsze gdyby nie istniała nawet ta szczypta kpiny z którą myślę o owych trzech wartościach... Ale, po cóż o niemal 23.00 w nocy nad tym się zastanawiać... Jedna dziewczyna występująca w przedstawieniu wykazała się nawet niemałym talentem aktorskim jak na mój skromny gust. Brawo, serio była niezła skoro o niej napominam. Powrót w kręgu zastanowień absolutnie nieświadomych. Sędzia Artur Lipiński, nudna sprawa, chocapiki z mlekiem i tyle ;] Potem długi sen, niemal godzinny. Bowiem wczorajszego dnia umówiłam się z dziewczynami USankami na oglądanie filmu ażeby obietnicy dotrzymać, wzięłam pod pachę deskorolkę i z Olusią ruszyłam w drogę. Śmiechy, grzechy, rysunki, rozmowy- najogólniej, nic wartego szczegółowszych opisów. Obejrzałyśmy moją propozycję- Ruchomy zamek Hauru :D Jak ja silnie kocham filmy Ghibli... Wkrótce przyjdzie czas. Dziś przypomniałam sobie nareszcie za co je kocham- za piękno, za zachwyt, za specyfikę, za muzykę, za duszę i prawdziwość uczuć tchnięte w te produkcje. Nie mam możliwości (jakże 'artyści są w dzisiejszych czasach ograniczeni (...)') odnalezienia słów na niesamowitość tych filmów... Oto plakat z Hauru:

Polecam, osobiście ten film odmienił moje życie :] Bowiem jest tym Pierwszym...


Okej, więc obejrzeliśmy Hauru, potem nucąc utwory z filmu wróciłam z dzieciakami do domu na desce, potem znów na desce śmigając, kilka razy na mnie używali kierowcy klaksonów, 'odprowadziłam' najstarszą amerykańską kuzynkę. Komputer, och! Jest najnowszy film Kim Ki-Duka- najulubieńszego mego koreańskiego reżysera, niesamowicie, często niesympatycznie swoistego, niepowtarzalnego w obmyślaniu fabuły, budzącego nierzadko kontrowersje, ale- niezaprzeczalnie- wybitnego, utalentowanego... Owy najnowszy, z roku 2012, film to Pieta (Pi-e-ta), od razu ściągnęłam, uradowana na samą myśl- 'tylko się ściągnie, podjadę do slepu na desce po lody i kawę, zrobię sobie popcorn i poudaję, że się uczę, hehe'- tak, zacierałam dłonie na samą myśl ze złowieszczym wyrazem twarzy ;] Wszystko to uczyniłam- kupiłam lody najmłodszym kuzynom śpiącym dziś u nas, kupiłam sobie małą kawę trzy w jednym, w drodze do sklepu powiedziałam 'dzień dobry' z lekkim opóźnieniem dawnemu pracownikowi taty, załatwiłam kwestię 'udawania nauki', tata zrobił mi popcorn i już... oglądam (kilka razy zaniepokojono mnie przerwami, to mama mówi, że się nie uczę, to Ola prosi o gry do starego gameboya, tańczy taniec 'Andory'...), oglądam, z zapartym oddechem. Oto zwiastun:
Film jest... niezwykły, tak trywialnie trochę pisząc- pouczający, poruszający, niesłychany...
Pi-e-ta  oto filmu plakat i opis na filmwebie.
Oceniłam na 8/10, choć za pierwszym razem dałam 9, ale potem uznałam, że to trochę niesprawiedliwe wobec innych produkcji na tę notę ocenionych.
Coś jeszcze o Piecie- odrobinę jest 'spokojniejszy' i 'delikatniejszy' od pozostałych, które widziałam (a jest ich bardzo dużo) owego reżysera, więc troszkę odstępuje od 'schematu' ciągłych dziwaczności, niezrozumiałości, milczenia i symboli. :] To tyle.
Po skończeniu oglądania wzięłam się za ten wpis, dziś jeszcze posłucham muzy, może zapalę, w każdym razie kompa już wyłączam. Dobranoc :]
  

wtorek, 21 maja 2013

zupełnie nietypowy dzień;

Dziś był szalony dzień. A pisząc 'szalony'- no bo przecież moja definicje zawsze różnią się od ogólnych, uproszczonych- mam na myśli nietypowy i 'ultramaratonowy' (w mym sensie).
21 maja, 2013r.
Do szkoły na godzinę 7.10. Dzięki bogom i wszystkim pluszakom- doprawdy niemała ich zasługa- nie spóźniłam się na pierwszą lekcję... no kilka sekund, ale to przecież tak jak nic. A pierwszą wtorkową lekcją był angielski. Świat zwierząt, ochrona środowiska itp... oto kwestie, które w języku angielskim nieudolnie (patrząc pryzmatem swoich możliwości) próbowaliśmy rozstrzygać. Spokojnie i raczej 'kulki Newtona, zadowolenia' bujały się po mojej stronie', głównie to nie słuchałam bo gadałam z koleżanką o jakichś filmach, aktorkach- różnościach. Matematyka i znów rola pierwszoplanowa przyznana została cukierkom lukrecjowym! :D 'Przykro mi, nie zjem tego, za mocne, he he...'- no i podeszła do śmietnika, schyliła się i wyrzuciła! :D jaka szkoda... Omówienie i poprawa sprawdzianu, dostałam 5, ale muszę poprawić bowiem pragnę na świadectwie mieć 6 z matmy, a do tego potrzeba parę celujących ze sprawdzianów... Całą lekcję musiałam samotnie przepisywać zadania ze sprawdzianu. Większość dostała banie. W-f... no i tu zaczyna się szaleństwo...
Początek lekcji. Oczywiście- nie ćwiczymy, przygotowania do jutrzejszego dnia patrona pełną parę, chór rzępoli, fałszuje, spocone nauczycielki biegają z kawałkami biało-czerwonych materiałów, żałośni i znudzeni uczestnicy ziewają od niechcenia. No i my- klasa trzecia. Kilka chwil spędzonych na hali, kilka osób poczęstowanych cukierkiem (:P) i opracowanie spontanicznie planu. Idziemy na miasto, po zdrapkę, po jogurty i lizaki, potem do mnie do domu po zeszyty i ćwiczenie. No i tak uczyniłyśmy. Jedna z koleżanek miała wysłać jakąś paczkę, więc ja z drugą- uprzednio umówiwszy się co do miejsca spotkania- ruszyłyśmy dalej, do kolportera. Oki, zdrapka kupiona, 2 zł się zwróciło. Wymieniłam na następną i nic :[, idziemy więc dalej- Anex. Twist truskawkowy, kilka lizaków i to wszystko. Wróciłyśmy na pocztę do koleżanki, nazwijmy ją R. Następny cel- mój dom. Osiągnięty. Podczas podróży rozmawiałyśmy o sprawach wiary, ale to w zasadzie nie jest takie istotne. Jakiś facet od naprawy telefonu pałętał się pod moim domem, przegoniłam go stwierdzeniem, że w domu nikogo dorosłego nie ma i najpewniej do południa nie będzie. Zostawiwszy obie koleżanki weszłam do domu, przywitałam się z psem, zgarnęłam szybko książki i... zeszłam na dół po papierosa! Tam również na wpół świadomie przywróciłam zupełnie nie symbolicznie stary niekulturalny zwyczaj. Ostatni papieros- jak to specyficznie, romantycznie brzmi. Doskonały tytuł filmu (mam tylko nadzieję, że nie mojego biograficznego). No więc wyciągnęłam ostatni papieros, przedtem zwinęłam zapałki, wyszłam, pozamykałam drzwi i skierowałam się ku furtce. Idzie babcia. Przywitałam się z nią, powiedziałam, że nikogo nie ma tym samym ją nawracając. Powitałam po raz kolejny już po wyjściu obydwie ziomki (R. i E.- niech będzie). Powiedziałam im o łupie. No, ale wracamy do szkoły- wkrótce dzwonek na przerwę. Koleżanka E. zostawiła nas po drodze bowiem spotkała swojego chłopaka. Z R. weszłyśmy do kolorowego, milczącego i nieprzyjaznego budynku naszej szkoły. Wspięłyśmy się na najwyższe piętro i poprosiłam ją by poszła ze mną do łazienki. 'Dzień dobry'- pozdrowienie obojętne dla belfrów. No i jesteśmy. Ona stała na czatach, ja się z lekkim niepokojem zaciągałam. Przyjemnie, inaczej, niebezpiecznie, łamiąc zasady, nagannie wręcz! Ale na tym, na litość boską, rzecz polega! Ekstatyczna świadomość robienia czegoś (nieważne co to) wbrew ogólnym zasadom, takie to pobudzające w każdej sferze pobudzenia... Ukryłam się w jednej z kabin, popiół strzepywałam do sedesu. Mam nadzieję, że moja Bogini właśnie wtedy mi się przyglądała bo to był dla Niej- swoisty rytuał... Nagle, niespodzianie i agresywnie zadzwonił dzwonek. Poderwałam się, moje myśli w które głęboko byłam zanurzona wybuchły. Szybko strzepnęłam ostatni popiół, papierosa zgasiłam polewając strumieniem wody z kranu. Zaczął się hałas dzieci przerwy. W każdej chwili ktoś mógł wejść... Nic z tych rzeczy, ;] Kwestia pozostawała jedna- śmierdzę petami ja i śmierdzi łazienka. Łazienkę zostawiłam, ale sama pożyczyłam mgiełkę do ciała od koleżanki, wypsikałam się nią, wsunęłam do ust kilka moich lukrecjowych cukierków i już :] Sprawa załatwiona. A jednak nie, bowiem gdy wróciła koleżanka E. powiedziałam jej o zajściu, ona czmychnęła do łazienki i po powrocie stwierdziła, że koszmarnie tam śmierdzi i że wytoczą szkolną aferę o palenie w łazienkach.  Histeryczka... Nic takiego się nie wydarzy, nawet jeśli- jestem ostatnią osobą, którą będą podejrzewać ;] haha! Koniec nietypowej lekcji wfu, dzwonek zadzwonił na fizykę.
Fizyki nie ma. Mamy zastępstwo z panią od biologii. Znów poczęstowałam cukierkiem,; ze złością stwierdziłam, że plecak capi mi petami i oglądaliśmy durny film dokumentalny (cholera jaki antyaborcyjny!) 'Cud miłości' o rozwoju płodu w macicy... Język niemiecki. Ponieważ pani zaangażowana jest w przygotowanie dnia patrona lekcja znów na hali. Niejednokrotnie proponowałam by ziomki poszły ze mną po deskę, ale nie- strach je obleciał. Grałyśmy więc w 'państwa miasta', nudy. Mało kategorii ;] Na tym zleciał niemiecki. Język polski spędzony w większej części na dworze. Gadanie o 'prawdziwej miłości', czytanie felietonu Szczepkowskiej, prozaiczne życiowe tematy, obrzucanie się ziemią i trawą... (ach tak, na długiej przerwie przed polskim siedziałyśmy słuchając Maanamu przed pomnikiem patrona podstawówki- Poniatowskiego (księcia, nie króla). Białej barwy zimna kreatura sunęła wzdłuż ulic, przesuwała się co jakiś czas będąc czymś zajętą. No, po polskim znów pod pomnik. Trochę ostrzej bo obsypałam koleżanki (wkurzona, z zemsty) niezłą grudą ziemi. Kolejna nauczycielka poczęstowana cukierkiem; zadanie wykonane. No i ostatnia lekcja WOS. Biegałyśmy w kółko, obrysowywałyśmy jakieś kwiatki, kółka, pierdółki- ale dzięki temu nie musiałyśmy uczestniczyć w lekcji, nawet nie wiem jaki był temat. Koniec, pożegnanie, znów istota, pozorowanie się i myśli zabójcze. Done. 
W domu... Familia amerykańska, obiad i sen.  Po śnie na deskorolce do miasta, nudy.  Śmigałam jak szalona wzdłuż płaskiego asfaltu... wiatr gładzący mą twarz, cudownie...
Powrót znów sen. I znów familia. Rozmowy, przyjęcie prezentu, spacer na parking, śmiechy, zjeżdżanie, powrót. Okazanie swojego pokoju, zainstalowanie dzieciakom gry i znów na deskorolce do miasta... Po powrocie chwila odpoczynku i na rower... Aż na CPN ;] haha! Stacja benzynowa, stadion i złość kierowcy ciężarówki, który na mnie użył klaksonu- wszystko zaliczone! Ach, ten wiatr, opór jaki stanowi, chłód przejmująco ogarniający ciało... Po powrocie jeszcze chwile posiedziałyśmy przed kompem, pokazałam dziewczynom zdjęcia z Manify i jakieś filmiki, potem wszyscy poszli a ja wróciłam do seansu Pana zemsty... ;] krwawo, brutalnie, nieprzyjemnie, niezdrowo- cały 'syf' na ostatnie 30 minut! Ale obejrzałam, oceniłam na filmwebie na 7/10 i zaczęłam pisać ;] A teraz słucham przebojów retro Moniki Borys!

Haha :] Co ty królu złoty....
Może dziś jeszcze sobie zapalę, wypróbuję nowiutką zapalniczkę dzisiaj zakupioną!
Dobranoc :)
 

poniedziałek, 20 maja 2013

Lukrecjowe cukierki


SERWUS :]
Dziś słucham utworów z filmu Spirited away- w krainie bogów :] Z tej też produkcji pochodzi powyżej zamieszczony fotos. Wkrótce zaczynam oglądać filmy Ghibli od początku, będę również po każdym seansie pisała recenzje każdego ;]
20 maja, poniedziałek- pierwszy dzień tygodnia roboczego. 2013rok
Jak zwykle- co stało się moja droga Usagi Tsukino 'bardzo nie na miejscu przyzwyczajeniem!'- spóźniłam się na pierwszą lekcję- chemię. Nieznacznie. Może kilka minut ;] Pierwsze prędko streszczone koleżance opowieści ze stolicy, poczęstowanie jej moim pysznym lukrecjowym cukierkiem z któregoś z krajów skandynawskich, który zakupiłam w Warszawie (galeria Arkadia, kuchnie świata). Smakuje podle- tak jednogłośnie z bratem stwierdzisliśmy po pierwszym spróbowaniu. Teraz mnie już smakuje! Ależ te cukierki dziś były pierwszorzędnej ważności. Częstowałam nimi każdego! Pana od chemii również....;p
Biedaczysko stwierdził najpierw, że to taka 'smakowa tortura', a potem po cichutku, subtelnie opuścił klasę by pozbyć się, może nawet zwymiotował, nie wiem, haha! :] A mógł po dosyć długo go nie było! No, chemia w takim razie upłynęła na radosnej ze szczyptą złośliwości satysfakcji. Język polski, przedtem moja droga sercu 'Sztuka prostoty;', afirmacje itp. Więc polski- kolejny nauczyciel plus dwie koleżanki poczęstowana cukierkiem ;d Pani udawała silną, lecz widziałam ukradkiem jej błyszczące od łez oczy i czerwieniącą się twarz! W-f, na przerwie przed nim poczęstowałam wszystkie koleżanki (co za marnotrawstwo...). Stwierdzam z niejakim żalem, że żadnej z nich nie posmakował, żałosne kreatury nie znają się, haha ;D Sam w-f, zaliczone dwie nauczycielki w tym wicedyrka! Nic ciekawego, obie przetrwały, albo udawały. Ponieważ wfu jako takiego nie było i siedzieliśmy przed szkołą na pieńkach (poczęstowałam kilki chłopaków- jak tym biedom niełatwo uzewnętrzniać emocje...-, próbowałam telefonować do Oli18, haha;D), bardzo mi się nudziło, więc w chwili nieuwagi nauczycielki wymknęłam się z plecakiem i poszłam do kościoła z nadzieją, że zdążę przyjąć ciało Pańskie, Nic z tego, dopiero kazanie było (o macierzyństwie, feministko), a ja musiałam prędko się zmyć), więc pokręciłam się trochę niepewnie i z zażenowaniem po świątyni, potem wymknęłam się (dobra mina do złej gry). Nic nie mówiąc, bez żadnych tłumaczeń dołączyłam do grupy, kilka minut do dzwonka. Angielski dynamiczny. Kilkanaście minut w klasie, pozostała część lekcji na hali- gdzie odbywają się przygotowania do środowego dnia patrona. Długa przerwa i niemała część lekcji po niej spędzona w mieszkaniu koleżanki, w zasadzie na całkiem jałowych wymianach zdań, przyglądaniu się kotkowi i analizowaniu rodzaju feng shui występującego w każdym pomieszczeniu ;] Wróciłyśmy, znów było częstowanie lukrecjowymi cukierkami, zbawiona która zostanie dusza nie skosztowała, jedna skosztowała i stwierdziła, że pali gardło, kolejna wyrzuciła- słowem nudziarze. Tak upłynęły zajęcia artystyczne bowiem również pani prowadząca owe durne lekcje zaangażowana jest w przygotowanie chóru na występ i w kółko powtarzane są próby. Godzina wychowawcza- medytacja, prostota, interpretowanie znaków po swojemu, (więc niekoniecznie słusznie) i koniec. Edukacja dla bezpieczeństwa nudy. Dowiedziałam się, że dostałam 4 ze sprawdzianu, muszę napisać jakiś referat i to wszystko- raczej nie wszystko, ale znów nie mogę pozwolić sobie na szczegółowy opis :[
W domu... Skromny obiad, 'Lata' Virginii Woolf, sen, deskorolka wzdłuż cichej ulicy, potem Sztuka prostoty, lekcje z angielskiego, jogurt malinowy (ach, jeszcze po deskorolce była przyjemna praca w ogródku warzywnym!) i na rower :] Na rowerze całkiem monotonnie, krajobraz upiększony niesłychanie kłębiącymi się, odbijającymi drapieżnie ostatnie promyki zachodzącego słońca chmurami, zielonymi targanymi bezlitośnie świeżymi oddechami wiatru gałęźmi wysokich brzóz i klonów, szeroko rozpościerające się wiśniowe i śliwowe sady, pola żyta i jęczmienia, których kłosa uginały się składając pokłon  sklepieniu błękitnemu. Z dala widać kościół, płaski asfaltowy parking, moją kolorową szkołę, budynki gminy, fabryki, kominy, słupy wysokiego napięcia... Żadnej ludzkiej istoty i dzięki temu pewnie- wszystko tak harmonijnie zgrane, spokojne, niezakłócone, milczące... Kontemplując podczas jazdy na rowerze takie widoki można doznać swoistego oszołomienia, paraliżu duchowego. Wszystkie wartości, idee, piękne widoki mieszają się w głowie, próby orzekania w sprawach czysto, albo raczej nieczysto, egzystencjalnych, miłosnych. Krach i znów znajdujemy się w punkcie wyjścia. Afirmacja o takim brzmieniu 'Jestem piękna, jestem szczęśliwa, jestem pełna wdzięku. Jestem sobą.' zamglona gdzieś na ostatnim planie świadomości wydaje się być o tak mało istotnej treści, tak trywialnej, banalnej, nieidealnej. Zbyt dużo do przyjęcia, zbyt wielki ciężar emocji, w tym zachwytu. Czym jest szczęście? To nie jest nawet w połowie tak subiektywna kwestia jak nam się wydaje... Ale, o czym ja znów rozpisuję? To męczące i prowadzące ku rezygnacji.... Posłuchajcie tego:
Mam prośbę do każdego kto to czyta.
Właśnie teraz zamilcz jeśli mówisz. Wycisz się. Włącz ten utwór, zamknij oczy, oddychaj spokojnie, nie myśl zupełnie o niczym. Myśl 'o czarnym', czyli skup swe myśli na kolorze czarnym, intensywnie, usilnie. To jest łagodniejszy, albo raczej 'wygodniejszy' rodzaj medytacji. Ale niezwykle przyjemne doświadczenie, zapewniam.
Warto medytować każdego dnia, w ogóle opracować sobie doskonałą i spełniającą nas rutynę, ale o takich sprawach innym razem ;] w zasadzie każdy jest świadomy tego, że tylko praca, wysiłek, niewielki nawet krok (zadawaj sobie małe pytanie 'co mogę najmniejszego teraz uczynić by odrobinę poprawić sobie samopoczucie?') ku naszemu celowi.
"JEDEN DZIEŃ JEST WART WIĘCEJ NIŻ GÓRA ZŁOTA. JEŻELI NIENAWIDZISZ ŚMIERCI, TRZEBA KOCHAĆ ŻYCIE"
 Urabe-no Kaneyoshi, Tsurezuregusa
No, chyba najwyższy czas na sen! Jutro na 7.10! Znów nie byłam biegać bo znów nie opracowałam sobie doskonałego planu, jutro na bank nie zawiodę! Chyba zamiast mycia zębów zjem sobie dziś parę lukrecjowych cukierków ;D
Oto krzew przeuroczej lukrecji, jutro dowiem się o tej roślince więcej (jutro jutro;p). Na dziś to już wszystko, chciałam dooglądać 'Pana zemstę' thriller koreański, ale chyba nic z tego. Muszę się nasmarować łagodzącym olejkiem po opalaniu i kłaść spać. Dobranoc :]
 
 

niedziela, 19 maja 2013

Zielone Świątki

19 maja, Zielone Świątki, dzień nieczynnych sklepów
Niewielki wstęp przy wprowadzaniu filozofii minimalizmu w życie! Lecz o tym w swoim czasie. Dziś raczej też niezbyt obszerny sporządzę opis bowiem chcę pójść jeszcze (w końcu!) biegać. Więc.... Dzień zaczął się całkiem nietypowo. I... dopiero teraz uświadomiłam sobie jak wyjątkowy i produktywny mógłby być gdybym wcześniej doceniła wspaniałość wodoku, który kilka minut po godzinie piątej nad ranem mnie otoczył. Widokiem tym był wschód Słońca! Taki dostojny, taki świadomy swej oszałamiającej urody... Doprawdy akurat wschód zdarza mi się oglądać z rzadka. Ostatni przed dzisiejszym jeszcze chyba za czasów zimy gdy to dzień był krótszy. Zaspana, milcząca, niezupełnie spokojna, z zamglonym umysłem i niepewnymi ruchami, otworzyłam balkon z pokoju siostry, postawiłam dwa nieśmiałe kroki, podniosłam głowę ku górze i... uniesienie miary duchowej, uniesienie boskie, olśnienie, zdumienie! Byłam w stanie najwyższego zachwytu! A teraz starając się te artystyczne uczucia opisać odnoszę wrażenie banalizowania i 'sprowadzania na ziemię'. Ale tak ma być- opisywać- oto zalecenia psychologa. Paradoksalnie rzecz bardzo niemiła zbudziła mnie tym samym umożliwiając uradowanie zmysłu wzroku widokiem Słońca. Swędzenie, silnie, uciążliwe swędzenie- pamiątka po wizycie w parku Saskim, ukąszenie komarów. Rozdrapałam je, trysnęła krew, ale wielobarwne, wyniosłe Słońce ujrzałam. Coś za coś- choć ta zasada nie zawsze się spełnia. Wróciłam do łóżka, zasnęłam ponownie by obudzić się po 8.00 i do 9.00 słuchać najrytmiczniejszych hitów Cyndi. Wstałam, kościół- komunia któregoś z członków dalszej rodziny, disaster! 1,5h wiercenia się, prób oczyszczania myśli i osiągania cierpliwości, czyszczenie dłoni wodą święconą, spożywanie ciała bożego.... potem, zanim msza się skończyła, zwinęłam klucz i wróciłam do domu. Dokument o jakimś ludzie czarnoskórym z Burkina Faso, magazyn 'Charaktery', potem dalej... opalałam się czytając ten sam magazyn. Gdy rodzice wrócili z uczty zjadłam łososia, wciąż czytając (tak bardzo żałuję, że nie mam więcej czasu na opisanie artykułów, które przeczytałam;[). 'Sztuka prostoty', dwa kiczowate obrazki i brzydkie figurki z pokoju wyrzucone pod wpływem słów przeczytanych, jutro kontynuacja. No właśnie, oczyszczam się, w to wchodzi również nabycie umiejętności planowania- dzięki której będę mogła opisać wszystko na blogu tak szczegółowo jak tylko zapragnę! Czas na to.... Czas na zmianę rozkładu dnia. Dziś była jeszcze wyprawa z tatą na rowerach, uzewnętrznienie (wysoki głosik) jakiegoś swoistego posłuszeństwa w relacji córka-ojciec, była jazda samotna na deskorolce (powoli przypominam sobie jak się jeździ), czytanie. Potem oglądając "Oldboya"- thriller koreański (7/10), spożyłam paczkę popcornu. No i internet aż do teraz- gry na rozwój umysłu, blogowanie, fb, filmweb... różności, szajsy i wirtualne produkty XXIw. Słucham obecnie na przemian nakazów mamy bym wyłączyła komputer i stareńkiej wysłanej dziś przez brata piosenki hiphopowej, na bank znacie:
"Dla mnie masz stajla" ;P Rany, dziś jestem zszokowana tym, że dawniej tylko czegoś takiego słuchałam. Na dziś tyle, nie biegałam bo poparzenia na nogach mi na to nie pozwalają, poza tym.... wszystko mam źle zaplanowane. Idę już spać, jutro szkoła... Dobranoc :]
 

sobota, 18 maja 2013

18

Hejo :]
18 maja, 2013r.
Dzień powrotu ze stolicy, dzień bez wątpienia różny wyraziściej od poprzednich...
Zanim jednak o dniu który już powoli mija kryjąc Słońce za ponurymi i gęstymi chmurami, streszczę dzień wczorajszy. Plany się zmieniły.
Wczoraj więc ok. godziny 9.00 wyjechaliśmy z tatą wsłuchując się z optymizmem w słowa utworów Marii Peszek. Cel- stolica. Podróż przebiegła zwyczajnie, bez burz, bez niesamowitości. Jeden przystanek by napełnić bak paliwem i zakupić bezcukrowe gumy do żucia. Poza tym miesięcznik, który postanowiłam kolejno już kupować- 'Teatr lalek', chwilami pesymistyczne, ale dłuższymi chwilami radosne myśli, kilka zdań wymienionych z tatą. To wszystko. No i Warszawa. U jej bram znaleźliśmy się mniej więcej o 12.00. Śmigiem do brata, tam- rozpakowanie, przejrzenie filmów, chrupki kukurydziane i kilka uwag z mojej strony dotyczących złej energii emanującej z kolców kaktusa- którego brat hoduje na parapecie. Mama sporo czasu do 17.00 (o której to ląduje samolot z amerykańską rodzinką), więc jedziemy do Arkadii. Tysiące, przeważnie zmartwionych i niezadowolonych, twarzy, zmienne tempa marszu, załatwianie przeróżnych  sprawunków, w milczeniu przez niepozorne kobiety rozważane kwestie egzystencjalne.... Niesłychany urok tych przesympatycznych (w mej dziwacznej definicji rzecz jasna) Warszawiaków. Dwa bilety dwudziestominutowe, ku trzeciej pod względem wielkości galerii w Polsce. Zrezygnowani młodzi rozdający przy początku ścieżki ulotki, przypominanie sobie o ongiś dojrzanym ludzie czarnogłowym ;] I już w empiku. Mnóstwo bibelotów, mnóstwo książek, wokół krzykliwość, wszechobecna konsumpcja, jaskrawość, rozpasanie, brak umiaru.... Jak doskonałym jest to przeciwieństwem sztuki minimalizmu, sztuki prostoty, którą ja mam zamiar wkrótce zacząć wcielać w swe życie! Jesteśmy miażdżeni z każdej strony, wszystkim, wielkim PRODUKTEM XXIw. Strzeżcie się ludzie! Przedmioty posiadają duszę, każdy jej oddech zachęca nas, szeptem przyśpiewuje 'posiądź mnie...', 'weź mnie...', dusza przedmiotu nierzadko rozrasta się, bulwieje kosztem duszy rzekomego właściciela... Kojarzycie tego słynnego, angielskiego, biseksualnego poetę i dramatopisarza, autora 'Hamleta' 'Makbeta' itd... ? Oto co William Shakespeare błyskotliwie orzekł w kwestii umiaru :

Miód chociaż słodki, nadmiarem słodyczy tłumi apetyt i sprowadza mdłości; kochaj z umiarem.


Kochaj z umiarem, wszystko rób, wszystko jedz- z umiarem. Nie daj pospolitemu konsumpcjonizmowi, rzeknij mu stanowcze- NIE! Minimalizm we wszelkich formach z naszym życiu prowadzi do harmonii, spokoju, pewności, duchowego oczyszczenia i rozwoju. "MNIEJ ZNACZY WIĘCEJ"- oto zasada wyznawana przez Japończyków :]
Wracając do wczoraj. Więc empik... Tak, zachwyty, pobudzone pragnienie posiadania, dopełnianie siebie barwnymi przedmiotami (gdyby to głębiej zanalizować nie wydaje się być taką kompletną bzdurą...). Ale przemieszczanie energicznie w rytm puszczanych hitów alejek otoczonych regałami pogrupowanych tytułów jest- w towarzystwie brata- bardzo zabawne. Mnóstwo rzeczy, sytuacji, ludzkich nagięć nawet najdrobniejszych jakiejś absurdalnej normy- to wszystko bawi nas do rozpuku. Żabie rechoty towarzyszące przemierzaniu kolejnych sklepów w galerii (Flo, Matras... Muji zlikwidowany ;[), pyszne, pobudzające nie tylko zmysł węchu zapachy perfum w Iver Rocher (ach, cudownie, wszystko martwe i ożywione, wszystko z duszą, och bogini)... Potem dotykanie, badanie i uśmiechanie się do przedmiotów sprzedawanych w Home&you, zaciekawienie produktami dostępnymi w 'Kuchniach świata', zaskakująco drogie ceny ślicznych porcelanowych kotków w sklepie z ozdobami i filiżankami (90zł za niewielkich rozmiarów kotka...). To doprawdy cenne chwile, jeszcze cenniejsze wspomnienia. Wracając, było nam śpieszno więc przesadnie długo nie zabawiliśmy w Arkadii, kupiliśmy sobie zdrapki (jakieś obiekcje co do mego wieku?!), nic nie wygrałam, byłam wściekła. Ach, właśnie! Zanim jeszcze opuściliśmy galerie kupiłam sobie w Kuchniach świata cukierki, mega mocne o smaku lukrecji. Poczęstowałam brata, sama wzięłam jednego i... blee! Od razu automatyczny odruch wymiotny i wybuch śmiechu :P No, potem poczęstowałam i tatę, jego reakcja podobna była do naszej... Najgorsze jest to, że za paczkę tych drażetek zapłaciłam... 10zł! Co za naiwność... Dobra, więc już w domu. Zakreślając liczby w lotku dowiedzieliśmy się, że amerykańska rodzinka spóźniła się na londyński samolot i będą dopiero jutro przed południem... Mama więc kupę czasu. Posiedzieliśmy chwilę oglądając fragmenty Strasznego filmu, zjadłam pół pomidora i kilka kopytek, przebrałam się i ruszyliśmy odkrywać nowe zakamarki stolicy. Kręcone lody czekoladowo-śmietankowe, promocja w Matrasie z której nie skorzystaliśmy, spotkanie z autorem mi nieznanym, zaciekawione spojrzenia, być może błędne orzeczenia po stereotypowych analizach, pocieszne małe stworzonka żwawo prowadzące swoich właścicieli, miejsce gdzie kilkadziesiąt lat temu był mau getta, miejsca śmierci Polaków z nazistowskich rąk, księgarnie, obrazki, słowniki, PROSTOTA, ciche rozmyślania i Park Saski. Park w którym idąc dynamicznym krokiem zapisywałam różnorodności o spacerowiczach, biegaczach, jeżdżących. Park, w którym potwornie pogryzły nas komary, gdzie robiłam masę zdjęć i podziwiałam nagą Wenus, jej opanowanie i zamrożony w wieczności marmuru spokój. Cichości, szaleństwa niepozornej stolicy Polski. Po powrocie zjedliśmy kolację, obejrzeliśmy kawałek Seksu w wielkim mieście i w pokoju zagraconym przedmiotami z XIX i początków XXw. zasnęliśmy głębokim, warszawskim snem.
DZISIAJ
Streszczając jeszcze bardziej, czas ponagla, już 23,19!
Oki, obudził mnie tata o 6.20. Posłuchałam chwilę muzy na telefonie potem znów zasnęłam. Wstałam o 8.20, śpiewając 'Nie masz prawa' Moniki Borys wzięłam prysznic, zjedliśmy śniadanie i już pędem na lotnisko. Na lotnisku wyklinanie nędznych dla obywateli swoistości charakteryzujących nasz biedny kraj, nachalne przyglądanie się obcokrajowcom i rodakom, wsłuchiwanie się w rozmowy w obcych językach... Łazienkę gdy ja w niej przebywałam nawiedziły dwie Chinki :] Fascynujące, lud czarnowłosy tak blisko mnie! Wiem, że to nie jest nic niezwykłego, ale przecież w tym tkwi idea życia- by wszystkiemu nadawać magiczne i nieprzeciętne znaczenie. Czekaliśmy na nich bardzo długo. Lądowanie opóźnione. Ruda dziewczyna przede mną na hali przylotów stojąca miała dziś urodziny, prosty wniosek- składano jej życzenia. Biedy, które niesłychanie niewyraźnie napisały na kartkach imiona osób, których poszukiwali, pan przemieszczający się dziwnym pojazdem... Przywitanie, początek podróży powrotnej. Nic szczególnego, przykra konieczność wysłuchiwania paplaniny ciotki, w przerwie zwinięcie na stacji benzynowej brązowego cukru i nieśmiałe obadanie niewielkiego, ale gęstego lasku przydrożnego, zakupienie magazynu 'Charaktery', skorzystanie z łazienki (wszystko pełne uroku...) i znów ruszamy. Powrót, rozstanie z amerykańską rodzinką, obiad, czytanie, sen. Powrót maluchów, wyprawa na rowerze do Zagajnika, początki angielskiej konwersacji, jazda po raz pierwszy na deskorolce i koniec.
 

czwartek, 16 maja 2013

Powrót

 GRZECH. JAŹŃ. MLECZ. SMUTEK. RECHOT. PŁAZ. PŁACZ. TROLL. ŚWIADOMOŚĆ. DACH.

Serwus po najdłuższej w historii mego blogowania przerwie! :]
Cały kwiecień roku 2013 rozpłynął się, przez mój bezustanny 'brak czasu' tyle niezwykłych, osobliwych, moich własnych chwil, zdarzeń, spojrzeń, szczęść i łez przepadło. Naprawdę. Nędzne skrawki być może przechowa moja pamięć, ale to taki niewielki procent! Doprawdy ile z tego, tych wszystkich zmian 'personalnego rozwoju' przechodzi ze słowa w czyn?? Intymne pytanie, każdy odpowiedzi udzieli sobie sam. Moja odpowiedź brzmi- niewiele. Ale! Nie ma co teraz żałować, to dni przeszłe, dni do przekształcenia niemożliwe. Przeszłości nie zmienimy, ale przyszłość i teraźniejszość- jak najbardziej. Truizm, ale to ważne, by nie rozpamiętywać zbyt długo ;] Dobrze, dobrze. Wracać nie ma co, teraz próba grzebania w całym kwietniu byłaby zbyt czasochłonna i w skutkach- niepewna. 
Były egzaminy (o nich napiszę więcej gdy przyjdą wyniki), nudne lekcje w szkole, kilkudniowa, łagodna dosyć depresja, bieganie, najdłuższe w nim przerwy, papierosy 'romanse i papierosy' ;p, różności, wspaniałości, o których nie pamiętam!
Okej, czas na dzisiaj, 16 maja.
Do szkoły na 8.00, rutynowo (ach, tak- ta rutyna uformowała się w kwietniu) spóźniłam się na pierwszą lekcję- geografię. Mało tego zupełnie wypadło mi z głowy (o czym ja w kółko myślę?!), że ma być kartkówka z krain geograficznych Polski! Lecz dzięki- poniekąd- mej interwencji kartkówka została przełożona. Na historii zastępstwo i film dokumentalny o roku 1966 w PRL, wiadomo tysiąclecie chrztu.... Matma- zadania, nierówności, przedstawianie na osi, blee! Chemia- każdy, z wyjątkiem mnie i jednej koleżanki-kujonki, pisał sprawdzian. W gruncie rzeczy nie wiem czemu akurat nam odpuścił ten sprawdzian, ale po cóż dociekać? ;] Taki bonusik, bowiem nic nie umiałam. Uczyłam się więc na chemii angielskiego. Zanim nadeszła kolejna lekcja- w-f, przespacerowałam się wzdłuż uliczek naszego średnio urokliwego miasteczka, kupiłam flipsy, jogurta i lizaka, poprzyglądałam się twarzom sprzedawców na targu, porozmyślałam o tzw. 'swobodzie działania' (czego definicji nie jestem pewna, zostawię to więc). Sam w-f bez rewelacji. Pożyczyłam łyżeczkę od nauczycielki, zjadłam jogurta, posłuchałam 'Just like Jesse James', poczytałam o polskim teatrze lalek, and that's all! Ostatnia lekcja przeklęty, błogosławiony angielski. (na litość boską co to niby ma znaczyć?!) Calutką przerwę czytałam o teatrze lalek. Ale angielskiego nie ma. Pani jest na radzie, czy coś. Zwolniłam się więc z koleżanką i poszłyśmy sobie do domu. W domu- obiad, film 'The guitar', gry na rozwój umysłu, płatki cynamonowe z mlekiem, zmiatanie podwórka, czyszczenie roweru i kolejny film 'Poo-reun-so-geum'- koreański kryminał. Oba filmy niezłe, czyli w skali 1-10, 6. Odrobina Marii Peszek i na rower (ta dzisiejsza oszczędność w treści jest uzasadniona późną godziną, a ja zaraz idę biegać;P). Znów wzdłuż uliczek miasteczka, wzdłuż dróg sadów, niewielkich dzielniczek, tym razem bardziej urokliwie bowiem w świetle zachwycających płomyków oranżowego Słońca okalanego rzadkimi, zmęczonymi ulotną swą egzystencja zupełnie tak jak ja. Ach Niebiosa! Jak barbarzyńsko czułabym się bez we wzroku uzewnętrznianych emocjach fantazyjnych do Was! Niebiosa, Wy Niebiosa, Wy przed którymi co dzień zginam ciało w pokłonie pokory wobec Waszej potęgi! 
Po owej 'krajoznawczej' wycieczce skradłam z sutereny jednego papierosa marki marlboro, zabrałam swoją mp4 i znalazłam wprost doskonałe miejsce dla samotnego wypuszczania dymu a wraz z nim wpuszczania do umysłu myśli delikatnych, niecałkiem pozytywnych, raczej przygnębionych i znużonych ciągłym wędrowaniem gdzieś na dalszym planie mojej świadomości. Zmęczenie, absurdalne pytania zadawane sobie na okrągło 'jakbyś miała poznać swą tragiczną przyszłość, swój niemożliwy do uniknięcia, katastrofalny los, czy miałabyś odwagę odebrać sobie życie dosłownie, czy raczej z tchórzostwa odebrałabyś je sobie tylko w wymiarze symbolicznym?'. Doszłam do wniosku, że oto fantastyczna prawda, ludzki przywilej- pozostawać w głębokiej nieświadomości przyszłości, traktować dzień nawet w kolejce następny jako wielką niewiadomą- co lepsze- wielką niewiadomą pełną możliwości. Intensywne pociągnięcia, głębokie wdychanie, z dziecinną naiwnością radowanie się jaskrawym pomarańczem palonego tytoniu, gniecenie miękkiej gąbeczki w palcach prawej dłoni, spokój, smutek, błogość, beznamiętność. A do tego dziewczyna z którą uwielbiam się ostatnio utożsamiać (chyba z próżności...), bohaterka wybitnie oryginalnego pod względem tekstu i jednego z mych ulubonych utworów "Amy" Maria Peszek.........
"Była sobie dziewczyna, 
najsmutniejsza dziewczyną na świecie...."
Ostatni dźwięk, ostatnia nuta i już gaszę- krzywiąc odrobinkę usta i niesilnie zaciskając zęby z bólu- papierosa... Obsypana cuchnącym popiołem nucę 'nieżywa dziewczyna, Amy padlina, Amy ściera, ścierwo, szmata.." i pod wrażeniem swej bystrości myślę- jakie to inspirujące!!! Tak bardzo, że wytworem z tego muzycznego wytworu jest moje krótkie opowiadanie. Podarłam je na dziesiątki małych kawałeczków z chwilowego napływu złości. Żałuję tego, ale może posklejam... któregoś dnia.
"JUTRO UMRĘ", więc muszę dziś jeszcze przejść się do końca sadu i z powrotem. Tak uczyniłam tym razem słuchając światowych przebojów granych na okarynie. Miód, przesympatyczni i przeuroczy ludzie. Słodko, wspaniale, gładko. Pięciokrotnie wykonałam czynność, która nie była zbyt łatwa, bo 'jutro umrę', poboksowałam trzy minuty słuchając 'Suddenly I see', no właśnie! Kiedy ja 'nagle dostrzegę'?! Zanim jeszcze wróciłam do domu wsiadłam do samochodu, rozchyliłam maksymalnie drzwi, znalazłam płytę Rammsteina i bardzo głośno  puściłam 'Sonne''a. Pokiwałam agresywnie i energicznie głową, tak jak kiwać do takiej muzy należy, po czym opuściłam auto i udałam się wprost na górę do swego pokoju (skłamałam, najpierw posiedziałam kilka minut z mamą popatrując i analizując grę aktorek z 'Przyjaciółek'). No, a teraz piszę. Piszę bo desperacko nie chcę poddawać się rezygnacji. Piszę bo pragnę spełnić swe przyrzeczenie wobec Virginii Woolf, chcę trwać przy opisywaniu swych dni, nie poddawać się! NIE PODDAWAJ SIĘ! Cokolwiek się wydarzy nigdy nie jest za późno na maleńką, drobniutką, ale jakże przy mecie spełnienia istotną zmianę! To jest szalenie ważna prawda. Bo to 'co nas nie zabije to nas wzmocni' to bzdura! Naprawdę więcej z wyznawania tejże zasady smutków niż realnej motywacji, zapomnij o tym. Pamiętaj aby się nie poddawać, a i jeszcze to:

"POSTĘPUJ TAK JAKBYŚ MIAŁ ZARAZ UMRZEĆ, A PRACUJ TAK JAKBYŚ ŻYŁ WIECZNIE"
 Nie jestem pewna kto tak niesłychanie mądrze ongiś orzekł, może Fryderyk Nietzsche...? Tak, tak- chyba on. Nawiasem pisząc jestem w trakcie obecnie dwóch lektur 'Lat' Virginii Woolf i 'Tako rzecze Zaratustra' właśnie Fryderyka, niemieckiego filozofa, którego wnioski i aforyzmy zaskakują niepomiernie inspirującą treścią.

Miałam pójść biegać, ale nici z tego bowiem mama nie pozwoliła mi już tak późno :[
Muszę opracować idealny plan dnia by mieć czas na wszystko, spokojnie, bez pośpiechu wykonywać dzień w dzień swoją robotę- oto co prowadzi ku szczęściu i spełnieniu!
  
 A jutro! Jutro będzie dzień pełen emocji i zdarzeń!
Jutro jadę do stolicy z lotniska odebrać rodzinkę a USA! :] Będzie bombowo! To pierwsze spotkanie od blisko 4 lat będzie! Nawet nie wiem czy oni jeszcze nie zapomnieli polskiego narzecza :P Dobra, ale Jutro opiszę jutro, lub jeżeli późno wrócę- pojutrze ;]
Dziś jeszcze zamieszczę tu pracę swą, którą wysłałam na konkurs organizowany przez Interię, ale w którym niestety nic nie wygrałam (wezmę udział jeszcze raz- bo można- nie poddam się ;]). Temat był 'Moja pasja', proszę oto opis mojej pasji:
 
Mój pokój ;]




Człowiek współczesny, którego działania nierzadko determinuje właśnie 'współczesność' pragnie wyróżnienia w tłumie, posiadania własnych swoistości, pragnie indywidualizmu i poczucia wyjątkowości. Pragnienie to kieruje go- szczególnie z młodych generacji wchłoniętych w zwierciadło globalizacji- ku próbom określania się językiem oryginalnym, twórczym, nowatorskim. Językiem tym są nasze zainteresowania, hobby. Cóż definiuje nas szczegółowiej niż pasja, której poświęcamy czas, uwagę, pieniądze? Często nasze pasja jest dla nas wszystkim lub ogromną częścią treści życia.

Wedle schematu 'dzieci nowoczesności' i ja wyzwoliłam tę chęć inności i specjalności przez odnalezienie swego hobby. A jest nim Japonia. Japonia, która w każdym aspekcie, każdą ze swych niesamowitych, często- dziwacznych dla ludzi Zachodu, cech fascynuje mnie od blisko dwóch lat.

Kraj Wschodzącego Słońca, Kwitnącej Wiśni (jakże to już brzmi tajemniczo i ekscytująco), milionów szintoistycznych bóstw, filozofii kaizen, filozofii niesłychanej pracowitości, godnej podziwu sumienności i skrupulatności mieszkańców, setek urokliwych i zachwycających miejsc, przybytków kultu, świętej góry Fudżi i-ku ukłonom szacunku dla historii i pielęgnowania tradycji- domów rozwoju artyzmu gejsz, domów nauki ceremonii parzenia herbaty, a obok- oto niesamowitość!- szklących, błyszczących, odpornych na wstrząsy drapaczy chmur, futurystycznych idei, innowacji, zdumiewającej technologii, szalonych, jaskrawych, krzykliwych cosplayerów w tokijskiej dzielnicy Harajuku i- wielkie Nieba!- jakiż obszerny byłby traktat opisujący każdą z osobliwości tego wschodniego wyspiarskiego kraju! Nie sposób absolutnie- choć pisać uwielbiam- opowiedzieć o ogromie mego zainteresowania Japonią, o swoistych uczuciach do Niej- pod których 'naporem' tworzę tę wypowiedź.  Rzec 'pasja' to zbyt mało...

Geneza narodzin tej 'wielkiej miłości' jest nieskomplikowana. Anime- japońska animacja, gatunek szalenie istotny bo rozsławiający kraj wschodzącego słońca na całym globie. Genialne produkcje Studia Ghibli potem seriale (Sailor Moon ;]). Prędko przeszłam do prozy- Haruki Murakami, Naka Saijo, haiku. Potem już cała lawina- historia, mitologia, kuchnia, obyczaje, dylematy współczesnego Japończyka no i- język! Na to między innymi potrzebuję pieniędzy- na kurs języka japońskiego! :] Odkrywać różnorodności Japonii tak 'namacalnie' zwiedzając ją mam zamiar (ach, fantazje, sny...) podczas lub po studiach- filologii japońskiego, oczywiście!

"Słuchaj szeptu swego serca, idź za jego głosem, spełniaj marzenia..."- może truizm, ale jakże to jest istotne, dla mnie specyficznie głęboko poruszające i inspirujące przesłanie z jednego z mych najukochańszych japońskich obrazów- "Szeptu serca".

Oto dewiza, najważniejsze motto dla ludzi z pasją, nim mam zamiar kierować się przemierzając drogi mego życia. Życzę również tego wszystkim uczestnikom konkursu i każdemu czymś całą duszą zafascynowanemu :)


No, to tyle na dziś. Oficjalnie wracam do blogowania.
Pozdrawiam, dobranoc :]