wtorek, 19 listopada 2013

Stodoła,22.XI


Dziś jest 19 listopad. Tego samego dnia wiele lat temu podczas chińskiej wojny domowej komuniści zwyciężyli pod Xuzhou, jeszcze więcej lat temu przyjęto flagę Brazylii, jakiś Hilary później Klemens, został papieżem... Obchodzimy także 19 listopada Światowy Dzień Toalet i Przewlekłej Obturacyjnej Choroby Płuc...
Tymczasem ja, zamiast należycie obchodzić te wszystkie różnorakie rocznice, słuchając wyżej zamieszczonego utworu Madonny zastanawiam się czy jechać na piątkowy koncert Marii Peszek czy nie.
To nie jest łatwa decyzja. Mam sporo przeszkód do pokonania przy ewentualnym postanowieniu wyruszenia w piątek z rana do stolicy. Przede wszystkim nie zgadza się mama ani brat nie chce mnie przyjąć do siebie na noc i 'brać udziału w moim kłamstwie'... To, czego najbardziej się obawiam, to możliwość, wysoce prawdopodobna, że mama gdy już zorientuje się, że zamiast w szkole na lekcjach, jestem w drodze do stolicy (oddalonej o ponad 180km) to ruszy samochodem za mną. I moje wspaniałe plany spełzną na niczym, mało tego zostanę przed samą sobą upokorzona i stracę kasę, zaufanie (no nie, w sumie tego już nie mam) i niepowtarzalną szansę. Myślę, że gra na zwłokę na niewiele by się w tej sytuacji zdała.
Oto opiszę jak sobie wszystko wyobrażam:

PLAN A, oczyszczenie, zmiana, wyzwolenie- jadę na koncert:
Jest godzina 6.00, piątek 22 listopada 2013 roku. 
Ubrana w niebieską bluzkę z włoskiej kolekcji, czarne rurki i wzorzysty fantazyjnie żakiet, na to beżowa, zimowa kurtka, ciepły szalik i pasiastą czapkę na głowie ruszam na przystanek samotnie, podekscytowana, pełne wątpliwości, ale szczęśliwa w mrozie i słabym świetle ulicznych lamp. W plecaku zamiast książek mam drobny prowiant, dokumenty tożsamości, pieniądze, kosmetyki, płytę 'jezus maria peszek' i kamerę cyfrową. Co chwilę pocieram kciukiem czoło rozbawiona swoją nastoletnią bezmyślnością, a jednak obezwładniającą. Na przystanku spotykam tych samych co każdego innego dnia ludzi- koleżankę, z którą czasem chodzę na papierosa, dziewczyną z trzeciej klasy liceum, kolegę z podstawówki i innych. Wymieniam kilka niespokojnych słów, właściwie całkiem nieskładnie. Oczy mi błyszczą, serce bije, jakbym za moment miała odkryć największą tajemnicę ludzkości. Bus do Sandomierza podjeżdża. Nie wsiadam. Żegnam się z koleżankami, każę życzyć sobie powodzenia. Mam godzinę do przyjazdu busa jadącego do stolicy. Idę ukryć się we wnęcę budynku znajdującego się za bankiem by zapalić papierosa i odrobinę się uspokoić. Udaje się, jestem spokojniejsza. Odwiedzam jeszcze sklep i dokupuję kilka niezbędnych rzeczy. Dwadzieścia minut, wątpliwości narastają, ale rozwiewam je ze złością i potężną siłą. Włączam muzykę, wkładam słuchawki do uszu. Bus podjeżdża. Wsiadam. Już nie ma powrotu, nie mogę zrezygnować. Cała podróż mija pod znakiem chaotycznych rozmyślań, zdenerwowania, ulgi. Słucham muzyki, czytam przypuśćmy 'Sztukę prostoty', co za absurd! Jestem w stolicy, wysiadam z busa, mówię kierowcy 'Do widzenia'. Biorę głęboki wdech, przemierzam wzrokiem cały Plac Defilad. Nie myśląc za wiele udaję się na najbliższy przystanek, przedtem kupując gdzieś po drodze bilet dobowy. Choć nie znam Warszawy wystarczająco, udaje mi się dotrzeć pod Arkadię- tam mam spędzić kilka godzin do przyjazdu koleżanki. Doskonale, czuję się dosyć dobrze. Idę, spoglądam na restaurację japońską 'Hana Sushi', w której swego czasu miałam przyjemność zajadać się węgorzem i pić jaśminową herbatkę. Uśmiecham się na to wspomnienie. Obrotowe drzwi przepuszczają mnie do wnętrza, przymykam powieki, przeczesuję palcami prawej dłoni włosy, ruszam w stronę empiku. Co ja robię?!- zastanawiam się. Te myśli wędrują przez moją głowę tak prędko, nagle jedna zastępowana jest przez inną, o podobnej treści, z tej samej rodziny. Już tu jestem- myślę- wycofać się nie mogę, a jeśli jednak to zrobię, będę miała do siebie straszliwe pretensje na zawsze... Oglądam książki, okładki, bez uwagi czytam opisy, przeglądam czasopisma, filmy, horrory, dokumenty. Cicho, cicho! Mówię do siebie. Idę do Yves Rocher, kupuję coś taniego, dostaję w prezencie misia. Oglądam ludzi siedząc na ławce. Nie chcę łazić po sklepach, nie mam kasy, wszystko jest idealnie wyliczone, dodatkowy zbędny wydatek może zburzyć mój plan. Muszę wyjść gdzieś na papierosa, nie wytrzymam. I tak robię. Obchodzę Arkadię, znajduję gdzieś ustronne, puste miejsce, wyciągam mentolową fajkę, zapalę i słucham Lykke Li. Zaciągam się szybko, energicznie, dochodzę do wniosku, że po powrocie do domu nic już nie będzie takie samo, może dlatego, że po powrocie stracę życia- mama mnie zabije. Ach, kochanie! Nie szkodzi, nie szkodzi! Przecież jesteś tu! Idziesz na koncert Marii Peszek wieczorem! Załatwisz sobie autograf, będzie Ci jak w niebie gdy będziesz machać głową w rytm Sorry Polsko! Ludzie psy, ach, ludzie psy! Załamanie nerwowe, nie ogarniam! Rzucam peta na ziemię, przydeptuję, wyciągam perfumę, spryskuję się nią, wracam do galerii. Odwiedzam kuchnie świata, home&you, wjeżdżam na górę i oglądam ciuchy. Ogarnia mnie żal i smutek, że na nic mnie nie stać... Dochodzi godzina 14. Zgłodniałam. Wyciągam herbatniki i siedząc na ławce i wpatrując się w ludzkie twarze, zjadam kilka i popijam zieloną herbatą lipton. Dzwoni mama... Odbieram niepewnie przedtem chowając się gdzieś gdzie jest cicho, w miejsce, które nie zdradzi prawdziwego swego oblicza dźwiękami. Łazienka, niech będzie. Rozmawiam, mówię, że zostałam na jakiś czas w bibliotece pedagogicznej i czytam Virginię Woolf, uwierzyła mnie, dzięki Bogu. Busa mam nawet o 16.05, z Sandomierza oczywiście, więc niechże się martwi, pójdziemy z koleżankami do tajskiej restauracji na starówce, nie będę głodna, mamo... Te kłamstwa tak łatwo przechodzą mi przez gardło, przeraża mnie to, głupie sumienie budzi się i szepce, potem podnosi głos, wrzeszczy. Rozłączam się. Przyglądam się sobie w lustrze, przemywam oczy chłodną wodą, poprawiam makijaż, opieram się rękoma na umywalce, milczę, spuszczam głowę. Myślę o Marii Peszek, japońskiej kelnerce, moim tacie i bracie, koleżankach, kuzynkach, myślę o zapachach i misiu, którego trzymam w plecaku. Obchodzę galerię kilka razy starając się nie myśleć, mam ochotę na jeszcze jednego papierosa, ale rezygnuję, zmuszam się do rezygnacji. Jestem głucha i ślepa na wszystko wokół. Medytuję w niespokoju. Medytacja w niespokojnych czasach. Nadeszła godzina spotkania. Przywitałam się z moją koleżanką, rozmawiamy razem spacerując wzdłuż korytarzy i wystaw. Jej słowa pozbawiają moje sumienie zdolności mowy, uspokaja mnie. Mamy jeszcze kilka godzin do rozpoczęcia koncertu. Proponuję byśmy zjadły sushi w mojej dawnej wiążącej tak miłe wspomnienia restauracji, Przypuszczalnie zgadza się. Już u progu wita nas ta sama pani, która ostatnim razem proponowałam mi większą porcję sushi. Jakimś karmicznym trafem to znowu ona. Uśmiechamy się, zajmujemy wskazane nam miejsca i przeglądamy menu. Muszę się hamować pamiętając o budżecie. Zamówię coś niewielkiego i najtańszego, a herbatkę jaśminową możemy wziąć na pół. Jedząc, pijąc i rozmawiając spędzamy kilkadziesiąt minut. Koniec, czas ruszać. Prosimy o rachunek, zostawiamy napiwek, ubieramy się, dziękujemy i wychodzimy. Pytam koleżanka czy mogę w jej obecności zapalić. Być może po namowach zgodzi się. Jest godzina 17.30. Nie mam zielonego pojęcia gdzie znajduje się ulica Batorego, na której to znajduje się słynny klub Stodoła, ale moja koleżanka to wie. Dobrze, świetnie, doskonale. Zapaliłam, pozaciągałam się i razem wsiadłyśmy do tramwaju. Nie mogę cały czas opanować drgawek ekscytacji, trochę mnie to przerasta, czuję na własnej skórze silny niepokój mamy, zaczynam wyobrażać sobie jak zdenerwowana, z papierosem w ustach wsiada za kierownicę i rusza prosto do stolicy, na liczniku ma co najmniej 120km/h. Sumienie znów dręczy, żre, wyżera przyjemność. Chyba słusznie to teraz oceniam, duże prawdopodobieństwo, że tak bym się właśnie czuła. Godzina 18.30, jesteśmy pod Stodołą. O dziwo, choć jeszcze wczesna pora zebrało się już trochę ludzi. Nie wolno jeszcze wchodzić, staramy się przepchać, zająć miejsce gdzieś najbliżej wejścia i czekać 30 minut. Tak właśnie robimy, wszystko się udaje. Teraz zalewa moje ciało, zupełnie śmiało, fala spełnienia. Czuję podniecenie tłumu, widzę w twarzach fanów Peszek fragmenty siebie, nie zaskakuje mnie adoracja, szalona aprobata i swoista miłość, którą żywią ci wszyscy i ja- do Marii Peszek, artystki, której słuchać i którą podziwiać wszyscy przybyli. Wreszcie wpuszczają nas, ruszamy pędem pod scenę, idealne miejsce. Wyciągam na chwilę kamerę i telefon. Osiem nieodebranych połączeń, pięć smsów, ostatni- jadę po ciebie... Pokazuję koleżance, ona wzrusza ramiona, ten gest mówi- jest już za późno. Maria Peszek wstępuje na scenę, ekscytacja osiągnęła apogeum, zaczyna śpiewać, po pierwszym utworze wita się ze swoimi fanami. Koncert rozpoczął się na dobre, próbuję wysłać smsa do mamy, udaje mi się napisać tylko, że wszytko jest ok, żeby się nie martwiła, wysyłam jeszcze buźkę na pocieszenie ;] Występ kończy się po, powiedzmy, dwóch godzinach. Czas na podpisywanie płyt, ustawiam się w kolejce razem z koleżanką, wniebowzięta i wciąż pod wpływem ostrej i głośnej muzyki, które jeszcze brzmi silnie w uszach. Maria Peszek podpisuje mi płytę, robię sobie z nią zdjęcie, mówię, że jej muzyka i niesłychana odwaga inspirują mnie i umykam wessana z powrotem w tłum. Udaje nam się wydostać z klubu, tam niespodziewanie, spodziewanie widzę znajomy samochód- mama. Uśmiecham się szeroko do koleżanki, rozstajemy się w milczeniu jak nieznajome i ruszam w stronę samochodu i złej jak osa, mamy. Reszta jest do przewidzenia ;]
Tragiczna alternatywna; nie jadę; pozostaje Sandomierz
Zostaję, smutna, pełna żalu, wściekła na wszystkich, a przede wszystkim na siebie.
Rzeczywistość obrzydliwie i brutalnie sprowadziła mnie do parteru. Choć wysiadam w Sandomierzu nie idę do szkoły. Kryję się w jakieś nędznej zapadlinie i wypalam fajkę za fajką, Płaczę, słuchając ponurej muzyki. Niedobrze mi, chce mi się wymiotować, wypaliłam na raz z dziesięć papierosów. Ukrywam twarz w dłoniach. Ogarniam się z trudem, kupuję jakiś smakowy napój w najbliższym spożywczaku i wracam busem do domu. Cały czas, wykonując każdą rutynową, bezdenną, beznamiętną czynność, zastanawiam się jak to by było, gdyby pojechała, poszła na ten koncert, jak to by było... tak naprawdę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz