Święto Zmarłych to wymuszony, ale i pełen śmiechu marsz na cmentarz i komentowanie głównie damskich ubiorów. Msza przy grobie dziadka, gdy byłam niespokojna i niecierpliwie zwracałam na siebie uwagę czymkolwiek, byleby tylko nie musieć stać w zimnie i przysłuchiwać się słowom proboszcza dolatującym z resztą jakby po kilkukrotnym, ostro wykrojonym przefiltrowaniu przez wiatr, szepty zmarłych i żywych. Powrót gdy z siostrą niepostrzeżenie zboczyłyśmy z głównej asfaltowej uliczki, przeszłyśmy na drogę przez sad i słuchając Marii Peszek wypaliłyśmy miętowego papierosa. Potem obiad, a reszta dnia to leniwe wypoczywanie, czytanie, palenie, słuchanie muzyki. W przeddzień święta obejrzeliśmy z bratem horror koreański "Wiolonczela".

W sobotę był wyjazd na wieś do babci, dużym czerwonym busem. Wstałam odrobinę zbyt późno, zważając na godzinę, którą tata wybrał na godzinę wyjazdu. Lecz prędko umyłam się, ubrałam, spakowałam paczkę moich tytoniowych przyjaciół, dwie książki, perfumę i tic-taci- w wiadomym celu. Podczas podróży głównie słuchałam muzyki tworząc i ukazując swemu umysłowi jakieś dzikie obrazy fantazji; ciesząc się dostrzegłszy coś choć odrobinę niezwykłego czy chociażby nie przez każdego dostrzeganego za oknem. Uśmiechałam się i przepełniało mnie poczucie nadchodzących fortun gdy wyliczywszy wszystkie wagony pociągu uświadomiłam sobie natychmiastowo, że już nie pamiętam tej liczby. Wysłuchiwałam również brata opowiadającego historie z niełatwego życia studenckiego. Zatrzymaliśmy się w połowie drogi przy Biedronce by zrobić drobne zakupy dla dziadków. Niekoniecznie zainteresowana martwym produktami, śledziłam wzrokiem za każdą sunącą do przodu, szybko przemieszczającą się istotą. Moje oczy szczególnie zaczepiły się na pewnej interesującej kobiecie o blond włosach. Nie była sama, ale cały czas milczała. Nie wybierała żadnych produktów, rozglądała się z pewną obawą, czułam w jej oczach coś przenikliwego, ale niepokojącego się, że przypadkiem może przekroczyć jakąś granicę. Włosy miała związane w zwyczajny lśniący kucyk. Ubrana była też dosyć zwyczajnie, codzienne ciuchy- takie jak i ja miałam wówczas na sobie. Szła za pewnym mężczyzną, na którego fizjonomię praktycznie zupełnie nie zwróciłam uwagi. Gdy myśmy byli przy kasie, pakowałam jakieś cukierki oni obydwoje wyszli, on nie odwracając się, ona owszem- jak gdyby rozglądała się za zagubionym przedmiotem. Zniknęli za rogiem jeszcze przedtem przez chwilę ukazując swe postacie zza szklanej ściany. Zrobiło mi się trochę żal, ale prędko odgoniłam to absurdalne uczucie, wsiadłam do busa i wznowiłam swoje ekstatyczne wyobrażenia na ekranie umysłu. Ach, dzikość serc, zupełna wolność, miasta milionów świateł, szalone nocne kluby, kryształowe pałace- z żałością wymieniam te mgliste pragnienia, nigdy niespełnione, zawsze pozostające poza zasięgiem, daleko poza nim...
Pojechałam na wieś z wielu względów, choć nie miałam tego robić. Jednym z nich była potrzeba ucieczki od miasteczka i pracy domowej. To nędzny powód, aż głupio się przyznawać ;]. Ale chodziło mi też o spotkanie moich dziadków, prarodziców. Razem z nimi, przytuliwszy się, przywitawszy ciepło, zjedliśmy rosół (nie znoszę...), drugie danie, porozmawialiśmy, powspominaliśmy, pośmialiśmy się. Podczas gdy tata z dziadziem zajmowali się jakimiś działaniami 'męskimi', rozpakowywali busa z ciężkich desek, worów, skrzynek, ja z babunią i bratem udaliśmy się pomału, delikatnym spacerkiem na cmentarz. Wspominając tamten niewielki odcinek czasu jawi mi się kilka obrazów. Mianowicie zdjęcie w sepii pewnej kobiety, eliptyczne umieszczone na pomniku grafitowym. Tuż obok iglastego drzewa, przy rogu cmentarza, obok wąskiej ścieżki, mało odwiedzanej. Kolejny obraz to wodociąg, z którego nabierałam wody do butelek by podlać kwiaty. Grób małej dziewczynki, pomnik w kształcie serca, mnóstwo wokół zabawek, śliczne kolorowe znicze... Poza tym grób babci staruszki, pradziadków, małego wujka i cisi jakby martwi spacerowicze...
Musiałam, rzecz jasna, zapalić. Więc poszłam na górki, za rozpadający się dom babci staruszki i tam słuchając muzyki wypaliłam Lucky Strike'a. Później szaleńczo, niczym wojownicza czarodziejka ze swych wyobrażeń, udając szpiega i ukrywając się przez rodziną, przeskoczyłam kilka 'przepaści', zsunęłam się z 'urwiska' i pod dachem na wysokim usypisku, na ławeczce pośród wyschniętych jesiennie roślinek i krzaków wypaliłam drugiego, zasłużonego! ;] papierosa.
Powrót był jeszcze przyjemniejszy. Słuchaliśmy radia, rozmawialiśmy, jedliśmy cukierki i zastanawialiśmy się nad skrajnie różnymi rodzajami naszych własnych spraw. Choć jesteśmy jednej krwi.
Niedziela była dniem, z którego niewiele impresji pamiętam. Wiem, że poszłam do kościoła wyłącznie by zadowolić mamę, a potem siedząc w pierwszej ławce śmiałam się ze swoich dzikich myśli. Brat wrócił do stolicy. Próbowałam robić cokolwiek byleby nie poddawać się któremuś z moich licznych nałogów... Siedziałam więc, kręciłam się po domu, dziesiątki razy nerwowo energicznie spoglądałam na ciemne wyraźne i ostre niebo za oknem.
Wczoraj był poniedziałek, byłam w szkole, dziś też, ale już nie chce mi się tego wszystkiego opisywać. Zrobię to częściowo jutro ;]
Niewiele mogę cennego dziś przekazać.
Niedokończona historia, dziś jest 10 listopad, cokolwiek chcę udostępnić :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz