piątek, 29 listopada 2013

29 listopad

Dziś mamy 29 listopad, 2013 rok. 
Za około miesiąc będzie pierwsza rocznica końca świata ;]

A czego mamy rocznicę dzisiaj? Andrzejki- każdy wie, ale to nieważne, nie wolno odprawiać rytuałów magicznych, ani palić kadzideł, ani świeczek, ani wypowiadać żadnych zaklęć. Nie módlmy się. W oceańskim państwie Vanuatu dziś celebruje się szlachetny Dzień Jedności. 
Rocznica przeniesienia stolicy Korei z Kaesong do Honyang- obecnego Seulu, w XIV wieku przez króla Yi Song-gye'a. 62 lata temu przeprowadzono pierwszą amerykańską podziemną próbę jądrową na poligonie w Nevadzie. 
178 lat temu przyszła na świat Cixi, Cesarzowa Orchidea, dumna władczyni chińska, która 'swoją władzę utrzymywała dzięki układom w Zakazanym Mieście'. :]

Udaję się obecnie do swojej lilipuciej sypialni po 'Dziennik' Virginii Woolf, aby sprawdzić czy utrwaliła na wieki pamięć o dniu 29 listopada z jej życia. :)

Piątek, 28 listopada, 1919 rok
"Tę pauzę można dość łatwo usprawiedliwić, przywołując stare powiedzenie (jeśli jest takie powiedzenie), że kiedy toczą się sprawy, ludzie nie piszą. A toczyło się aż nazbyt wiele naraz." (Wydawcy proponują Virginii amerykańskie wydanie "Nocy i dnia" i "Podróży w świat"; odejście dwóch służących; obiady, przyjęcia, listy, telefony, książki do recenzji; pewna poprawna, starsza nudziarka, pragnąca klęski Virginii, napisała pełną jadu recenzję "Nocy i dnia" [Katherine Mansfield]) "Mam jednak przede wszystkim poczucie, że pochwały dają bardzo niewiele ciepła; oskarżenia kłują dużo mocniej, a jedne i drugie czyhają tuż, tuż. Sądze jednak, że karty przepowiadają sukces dla "Nocy i dnia". (Virginia czyta właśnie Ethel Smyth "Wrażenia, które pozostały") "Jej zaletą jest szczerość i to, że z wielką energią ruszyła ku życiu; interesuje mnie przyjaźń z kobietami."

Dzisiaj miałam dzień muzycznego, sinego, męskiego, nieluksusowego leniuchowania. 
Trzecie klasy naszego sandomierskiego liceum miały próbne matury, więc pozostałe klasy, przynajmniej moja, miały zajęcia o, nie wiadomo jak szeroko pojmowanym, bezpieczeństwie na sali gimnastycznej. Od 9.00 trzy godziny. Różne względy nakazały mi pozostać dzisiaj w domu, wręcz absurdem z serii przyziemnych i nudnych, wydawało się pojechanie dzisiaj do szkoły. Choroba, zupełnie nieatrakcyjny temat zajęć, zmęczenie bezsennością, poddawanie się, uporczywa bezczynność... ;] Tylko kilka tych ogólniejszych powodów.
Obudziłam się po godzinie 9.00, chyba mama mnie obudziła. Leżałam na brzuchu, z otwartą paszczą, pokrzywiona, cała okryta pierzyną, niczym stara, zmarnowana menelka z doświadczeniem. (Ha Ha :]). Wydusiłam z siebie, niechętnie, kilka słów rutynowego przywitania nowego dnia. Półuchem, naprawdę starając się umieścić je w miejscu umysłu, gdzie najczęściej sięgam, wysłuchiwałam poleceń mamy, zadań, które przygotowała dla mnie na ten wolny piątek. Wyczyszczenie szklanych półek w łazience i nadrobienie zaległych lekcji. Dobra, nie jest tego dużo, do przełknięcia ;]. Zanim mama wyszła do pracy, wróciła jeszcze do mojej sypialni raz, by nakrzyczeć na mnie, ściszyć muzykę Urszuli, aby sąsiedzi razem ze mną o poranku nie musieli słuchać. Irytacja we mnie buzowała, ale ją tłumiłam pod kołdrą, bardzo udanie, bardzo ładnie :). Wstałam zezłoszczona, ponieważ przypomniałam sobie, że wczorajszej nocy, miałam skraść jednego szluga, ale zasnęłam. Miałam nadzieję, że fajki, które zostały mi zarekwirowane, wciąż ukryte są w tym samym miejscu. Jednak nie. Drżałam ze złości. W piżamie i bez skarpet, boso, biegałam po całym domu, od sutereny po strych w poszukiwaniu papierosów. Jedyne, co udało mi się zdobyć to fragmenty dawniej zapalonych, ale nie wypalonych do końca slimków, połamanych, albo wilgotnych. Posklejałam to wszystko w jakiś sposób, taśma, ucałowałam i ucieszyłam się, że chociaż takim namiastek trującego skarbu udało mi się zdobyć. Wciąż nieubrana, zeszłam do kuchni z dwoma zapalniczkami, tomikiem chińskiej poezji i swoim koślawym papierosem, zrobiłam mocną kawę, otworzyłam okno uchylne, zapaliłam i usilnie starałam się wyciągać tyle dymu, na ile było to możliwe. Włączyłam muzykę, podstawiłam sobie popielniczkę i ciągnęłam, dziko i nerwowo. Pamiętam smak palonej taśmy klejącej z czasów gdy paliłam skręty z różnych rodzajów herbaty. Jest podły, zakrztusić się można. Aby nie czuć wciąż tego ohydnego smaku w ustach, upijałam co chwilę duży łyk kawy. Gdy skończyłam oczyściłam popielniczkę, zawinęłam peta w ręcznik papierowy, wyrzuciłam i zrobiłam sobie śniadanie. Mandarynka i bułka z dżemem. Włączyłam tv, znalazłam japońską komedię, oglądałam i jadłam. Przyszła siostra przygotowana do wyjścia, na wyjazd od szkoły, poprosiła mnie abym zrobiłam 'zobaczyła' jej jakieś zadania z angielskiego, zgodziłam się. Niespecjalnie się zastanawiając wykonałam kilka ćwiczeń, potem razem pooglądałyśmy i pośmiałyśmy się z komedii, dojadłam swoje żarcie i pożegnałyśmy się. Życzyłam jej powodzenia na kolokwium i powiedziałam, żeby napisała do mnie jak jej poszło. Zostałam sama w domu, więc rozpoczęłam wykonywanie czynności, które zwykle wyłącznie w samotności, zupełnie zabezpieczonej, się wykonuje ;] Badałam, słuchałam megagłośno muzyki, syciłam się sobą, swoją małą i chwilową pojedynczością. Gęstwina krwi i myśli towarzyszy mi zawsze, cokolwiek bym nie robiła. Dzisiejszego poranka było tego jeszcze więcej :]. Tańczyłam, przyglądałam się swojemu obliczu w lustrze, zastanawiałam ile czasu mam do powrotu mamy. W końcu nadeszła pierwsza godzina południowa. Pobiegłam na górę by w końcu się ubrać i wziąć płytę 'Jezus Maria Peszek', chciałam bowiem słuchać o załamaniu nerwowym i ścierwie Amy podczas czyszczenia łazienki. Moje przedpotopowe DVD nie odczytało niestety płyty, postanowiło mi zadowolić się 'złotymi przebojami' z radia 'Złote przeboje'. Ogarnęłam miejsce do wysprzątania, przygotowałam detergenty, ręcznik papierowy i wzięłam się za czyszczenie. Podczas niego, z wielkim namaszczeniem ściągałam i przecierałam przedmioty, kosmetyki, bawiłam się, że szykuję wystawę do muzeum ;]
Wysmarował się starym kremem z ziaji, którego zapach przypomina mi o czymś przyjemnym, zrobiłam sobie makijaż pobitej bezdomnej, sinymi, fioletowymi i czerwonymi cieniami do powiek :P. Sprzątanie zajęło mi znacznie więcej czasu, niż zapewne przeznaczyłabym na nie moja mama, albo brat. Ale pobawiłam się. Nie zdążyłam nawet posprzątać po śniadaniu w pokoju, przyszłam mama. Bardzo sympatycznie, co dość rzadko nam się od pewnego czasu zdarza, przywitałyśmy się. Mama coś zjadła i pojechała na stacje po benzyną, a ja w tym czasie, ukradłam szluga z sutereny i wypaliłam sobie na balkonie u siebie. Nareszcie cały i świeży! :P 8 minut do północy, muszę się pospieszyć! Zaraz będzie 30 listopad! Więc potem... przyjechała siostra, obgadałyśmy kilka kwestii, wróciła mama, zrobiłyśmy pizzę i zjadłyśmy, opowiedziałam o dzisiejszych rocznicach przeróżnych wydarzeń. Potem już cały czas siedziałam przy kompie, trochę tu pisałam, trochę rysowałam w paincie. Cały czas starałam się znaleźć odpowiedni czas i miejsce by znów zapalić, ale mama była w domu, zbyt dużo ryzyko. Zaczął się na tvnie film, który już jakiś czas temu, u cioci (Walking in MEMPHIS) obejrzałam 'Listy do M'. Jakiś czas pooglądałam z dziewczynami, mamą i siostrą. Przypominam sobie od wczoraj sceny z filmu 'Boys don't cry', ale o tym być może napiszę innym razem ;] 4 minuty do 00.00. Zapaliłam, słusznie uznając, że mamę wciągnie film i nie przyjdzie na górę. Zapaliłam na schodach prowadzących na straszny, mroczny strych. Słuchałam 'Tacy jak ja' Gawlińskiego i myślałam o szczęściu. Cieszyłam się widokiem wypuszczanego dymu. Połowę płonącego tytoniu przygasiłam na sinym kolanie, drugą zgasiłam podeszwą pantofla. Wróciłam do pokoju, napisałam o dwóch horrorach posta na fb i piszę od tamtej pory. I słucham Złotych przebojów ;]
Minuta do północy, udało się ;] Wciąż jest 29!!!
Serwus :]

sobota, 23 listopada 2013

Kolorowa drzazga błyszczała oświetlona blaskiem księżyca pod skórą mojej dłoni. Zastanawiałam się czy powinnam ją wyciągnąć, czy też zaczekać, dopóki nie znajdę spokoju w cichym miejscu. Nie wiem nawet jak owa drzazga wbiła się w moje ciało. Wszystko co poprzedzało chwilę milczącej wędrówki ulotniło się w niepamięć, zupełnie jakbym wyszła na świat w postaci szesnastoletniej w ciemnym lesie, matka natychmiastowo mnie opuściła i zostałam zmuszona ogarnąć przestrzeń w jednym momencie, pozostać samą sobie. Żółwie i węże spacerowały przede mną, tuż przed moimi niepewnie przesuwającymi się do przodu nogami, ślizgały się, wierciły i zjadały nawzajem. Święte gwiazdy, góry, szumiące magiczne topole, zaspokajający ludzką istotę po brzegi zapach wiatru z dolin i krwistych pustkowi. Bogowie dmuchając oddechem ambrozji przysyłali ukryte siły pchające mnie do przodu. Szłam zupełnie naga. Jedynym okryciem były dla mnie moje długie, srebrne, współgrające i błogosławione przez księżyc tej samej barwy, włosy. Wokół mnie rwały opętane przed laty widma ohydnych kobiet fragmenty swych otyłych ciał, z których wydobywał się niesłychany smród, których widok okrutnie, niczym setki drobnych szkieł, ranił moje oczy. Na nic zdawały się próby przymknięcia powiek. Wtedy bowiem głęboka ciemność wzmagała jeszcze wrażenie opuszczenia, samotności, małości w tym przerażającym miejscu. Wyostrzał się zmysł słuchu. Mrok intensyfikował głośność dźwięków przeraźliwych jęków, krzyków, bezbożnych modlitw do diabłów. Nagie postaci mężczyzn próbowały pochwycić w zabrudzone strzępami wnętrzności szpony upadające kawałki ciał kobiet. Przeżywałam piekło, te doświadczenia były nieuniknione. Nie mogłam zawrócić, znów pozbawić się świadomości i zmysłów. Wszystka potworność kumulowała się przede mną. To cena za oczyszczenie świata, ludzkości. Nie miałam o tym wówczas pojęcia. W przenikliwym chłodzie brnęłam dalej. W bagnach cuchnących olbrzymów i liliputów. Gniotłam gołymi stopami obślizgłe, pozbawione barwy rośliny i istoty. Szłam wokół największych strachów, niegodziwców, okropności, zjaw, krwi, cierpienia. Siły opuszczały moje wpół martwe, nędzne ciało. Magiczna potęga gór i drzew, boskie moce, nikły, upadały i wsysała je jęzorami brunatnymi grzeszność. Upadałam bezwiednie po przestąpieniu średnio kilku kroków. Dopiero uczyłam się chodzić. Pozostawała mi do obrony wyłącznie wielka świadomość i cisza myśli. Znałam ludzkie uczucia, emocje, godne żałości przywary. Rozumiałam nadzieję i wiarę i strach. Zaczęłam biec gdy moje blade nogi przyzwyczaiły się do poruszania. Ostatni z wielu upadków był zgubny. Straciłam na wieki  wolę wstania i ruszenia dalej, energia zupełnie uszła. Zatkałam uszy, z niemałym wysiłkiem ścisnęłam, w geście pierwszego nieposłuszeństwa, powieki. Po raz pierwszy zasnęłam. Obudziłam się w pustym pomieszczeniu na rozerwanych źdźbłach pszenicy. Światy równoległe pokryły się ze sobą, utworzyły pozorny spokój. Jeden kosmiczny świat nieskomplikowany i uciszony i ja- która przypadkowo stała się jednym z niewidzialnych mieszkańców tej zagadkowej przestrzeni. Żadne światło się nie zapaliło, nic nie zajaśniało. Nie warto było podejmować żadnych prób, nie warto było przypominać sobie upokorzeń i twarzy demonów z lasu topoli. Przelotnie przemknęła myśl, że oto znalazłam się u bram raju, że moje niesamowite zaistnienie rozwinęło się, ukazały się białe, czyste kwiaty. Wyszłam z labiryntu. Lecz były to tylko pozory. Kilka chwil później, gdy już drażniąca myśl o śmierci opuściła mnie, nicość przerwało skrzypienie drzwi. Ktoś wszedł. Poczułam piekący ból w miejscu, gdzie zagnieździła się moja drzazga. Dotknęłam lekkimi jak piórka palcami prawej dłoni wnętrze lewej. Nie widziałam tego, ale czułam, że drzazga zniknęła. Ktoś ją troskliwie i subtelnie wyciągnął. Pozostała mokra dziura. Spróbowałam otworzyć oczy, nie udało się. Ostatnimi słowami przed śmiercią, które usłyszałam, i właściwie chyba też pierwszymi, były proste trzy wyrazy "Nauczę cię żyć". Głos był miękki, wysoki, ale twardy, piękny. Z ulgą znów zasnęłam. Nic nie rozumiałam i nie rozumiem do tej pory. Wciąż nie umiem żyć. Ktoś wtedy złożył mi cudowną obietnicę, ale nie spełnił jej do tej pory. Czy można jeszcze żyć po śmierci? Czy można uczyć się życia po śmierci? Widziałam samą brzydotę, tylko płakałam.

galimatias

Nie byłam. Niestety. Ale zajebiście, że posiadam opis, w którymś z postów jak by było gdybym się tam pojawiła. Wczoraj w stolicy, wczoraj w Stodole ;D
Poza tym wciąż trwam w tym syfiastym chaosie mentalnym. Doskonały stan dzikości, burdelu, zamieszania. Dobry do opisywania, inspirujący. Mrukliwy, grobowy, przybijający, zawsze złowieszczy. Weselmy się tym kurwa, jaśniejące łby, promieniujmy, naturalnie nie posiadajmy się z radości. Ej wy ludzie psy, róbmy razem dym ;] 
Szczerze, niepohamowanie, pogański pierwotny barbarzyński temperament czas wyzwolić!

Obco mi w moim ciele. Jakbym pod fasadą skromnej, ułożonej- cokolwiek to, szatanie, znaczy- na pozór zwyczajnej licealistki, chowała obrośniętą w gęste smoliste futro, pokrwawioną szaloną bestię. Chciwe bydlę, żarłoczne, stale niezaspokojone!
Chyba miriady wściekłych skrytobójców wierci się we mnie, walczy nieustannie. Wyciąga ze swych jaskrawych głębin świadomości, dzidy, pędzle, katany, płatki rude maków, scyzoryki, skalpele, nożyce, szmaragdy, flamastry... I wojują, bojują, opętańczo stają na przeciw sobie w szranki, moim skromnym kosztem! Ach, jakie to rozkoszne uczucie! Ekstaza wstrząsa tym wrakiem bez wartości wobec galaktyk, moim ciałem. Napawam się tym. 
'Co Ty sobie myślisz?! Siedzisz tylko i grzeszysz!' Jakiś mroczny głos oskarżycielsko, ale jakoś pieszczotliwie brzmi. Głos należy do moich skrzatów opiekunów! Chwała wam skrzaty!
Hehe :)
Takiej demonicznej wyrazistości pragnę!
Ponieważ jestem znudzona życiem, a jednak posiadam- tak jak my wszyscy (podobnie jak my wszyscy 'jestem, ale mnie nie ma')- kilka, może kilkanaście powodów absolutnie niebagatelnych, dla których przy życiu pozostaję i pozostawać będę jeszcze przez jakiś czas, to muszę obmyślić, jak się nie nudzić. Coś specjalnego, ale niewyróżniającego. Macie pomysł? Proszę nie skrywać go egoistycznie dla siebie, proszę się dzielić.
Widzicie, smutne truchło pani, lub panny, które w paincie narysowałam (i którego utworzenie usatysfakcjonowało mnie) posiada błękitne oczy. Co prawda jedno z nich jej wypadło, ale to bez znaczenia, ponieważ ona właściwie nie żyje. No więc błękit, bez zbędnych nadinterpretacji, oznacza jakąś anielskość, czystość, niewinność, boskość nawet. 
Przykładowo Maryja, najświętsza Dziewica, nierzadko jest przedstawiana na obrazach czy rzeźbach w błękitnej szacie. 
Cnotliwa, nieskalana, bezgrzeszna demonka! :D Może nawet jest w stanie błogosławionym, była, zanim umarła. Jej płód skamieniał. Ale, och, to przecież nieistotne. 
Piszę dla samego pisania, sztuka dla sztuki, wolno mi to robić, prawda? Nasze płynne czasy w Polsce naznaczone są wieloma nieszczęściami, klęskami, niewypałami , słowem jedną wielką przegraną ludzi. Lecz jedno istotne dobrodziejstwo jest. Posiadamy fizyczną wolność. Mentalnej raczej nie mamy i to się tyczy wszystkich, mnie i ciebie, nieważne ile wiemy i jakim stopniem uświadomienia dysponujemy. Ale fizyczna jest. Możemy się wypowiadać, głosić herezje, szaleć na arenie publicznej, bezwstydnie w 'negliżu', możemy! Nie ma tabu, nie ma! No nie, jakieś tam jest, ale nie na długo... Jeszcze trochę, poczekajmy jeszcze trochę!
Nie chce mi się już pisać. 
Mam dla was jeszcze jedną informację, jeden obrazek i jeden film.
Informacja
DZISIAJ W JAPONII OBCHODZI SIĘ DZIEŃ DZIĘKCZYNIENIA ZA PRACĘ. 23 XI
Obrazek
Film
To jest tylko trailer, ale na youtubie jest cały film z angielskimi napisami.
Obejrzałam ten tytuł jakieś półtora roku temu. Zrobił na mnie wrażenie, specyficzne, milczące. Wrażenie, które delikatnie i niezauważalnie skumulowało się w jakiś niezdrowy (w pewnym sensie) fragment świadomości, ukryło w głębi umysłu i powraca przy próbach interpretacji, przy próbach analizowania życia, jego początku, pierwotności w jaju. Jestem pewna, że jeszcze nie raz obejrzę ten film. Aby zamilknąć, uciszyć wnętrze, poskromić bestię i ukryć się w 'jaju'. 
Serwus :)

środa, 20 listopada 2013

trzy symbole i dwa horrory


20 listopada 1274 roku rozpoczęła się I mongolska inwazja na Japonię, wojska japońskie zwyciężyły w bitwie pod Bun'ei. Kilkaset lat później, w XIX wieku, dokładniej rok po zakończeniu II wojny światowej, a więc w 1946 roku, na japońskiej wyspie Honsiu utworzono Park Narodowy Ise-Shima, a w Nowym Jorku odbyła się premiera baletu "Cztery temperamenty". 
("Pomysł tytułu Cztery temperamenty pochodzi z antycznej koncepcji dzielącej ludzkość na cztery podstawowe typy pod względem temperamentu. Każda wariacja odpowiada innemu typowi uczuciowości, ruchy tancerzy odzwierciedlają te same emocje, ale w inny sposób. Choreografia pozbawiona wątku narracyjnego koncentruje się na ukazaniu w jaki sposób manifestuje się zmienność nastroju u poszczególnych temperamentów." wikipedia.pl)

Ja tego samego dnia w roku 2013 zamieszczam posta na swoim blogu, przedtem tworzę w paincie obrazem z dwoma wklejonymi plakatami z horrorów koreańskich, trzema symbolami pewnych wyznań religijnych, a także napisem 'witam' w języku chińskim uproszczonym.
Po mojej wielebnej prawicy spokojnie relaksuje się kołysząc na boki płomień zapachowej, czerwonej (owoce leśne) świeczki. Natomiast zdradliwa lewica kryje za swoim cieniem filiżankę po słabej kawie, pustą buteleczkę Actimela truskawkowego i posklejaną taśmą dwustronną paczkę miętusów. Zwykle gdy szukam, z nieznanej przyczyny (albo znanej, ale nienazwanej), jakiegoś chwilowego punktu oparcia myśli, który ma w swym próżnym założeniu przeciągać jedną z chwil istnienia możliwie jak najdłużej, podnoszę głowę, czuje, że moje ciało wciąż funkcjonuje, skóra na szyi marszczy się, i wpatruję w oryginalną kasetę (zakupioną na allegro za 5zł) adaptacji sztuki Albee'ego "Kto się boi Virginii Woolf?". Zupełnie nie zastanawiam się na tym co widzę. Widzę skrzywioną w grymasie złości twarz Lizzy Taylor i wystraszoną i zgnębioną twarz ('Face'...) Burton. Wokół są też inne skarby. Popielniczka z czaszkami, wciśnięta w nią klepsydra, figurka wielkogłowej gejszy, trzydzieści paczek świeczek zapachowych, kartki pocztowe z Muzeum Narodowego. Wszystko co mnie otacza, wszystko co mnie przytłacza, a zarazem dopełnia, uzupełnia mnie, moje istnienie. Nie ma ani krzty martwoty w tych przedmiotach. Posiadają duszę, ja sama im ją podarowałam swoim uczuciem. Tego nauczył mnie film, który obejrzałam wczoraj 'Doll master', Lalkarz, po polsku właściwie brzmi ładniej.
Muszę zdyscyplinować trochę tę literacką artystkę niszczącą mi życie i ratującą mnie, która złośliwie, miłościwie postanowiła we mnie zamieszkać. Nie do pisania. Do nauki. Mam jutro dwa sprawdziany do napisania. Bogowie!
Chyba jednak obejrzę horror ;]

wtorek, 19 listopada 2013

Stodoła,22.XI


Dziś jest 19 listopad. Tego samego dnia wiele lat temu podczas chińskiej wojny domowej komuniści zwyciężyli pod Xuzhou, jeszcze więcej lat temu przyjęto flagę Brazylii, jakiś Hilary później Klemens, został papieżem... Obchodzimy także 19 listopada Światowy Dzień Toalet i Przewlekłej Obturacyjnej Choroby Płuc...
Tymczasem ja, zamiast należycie obchodzić te wszystkie różnorakie rocznice, słuchając wyżej zamieszczonego utworu Madonny zastanawiam się czy jechać na piątkowy koncert Marii Peszek czy nie.
To nie jest łatwa decyzja. Mam sporo przeszkód do pokonania przy ewentualnym postanowieniu wyruszenia w piątek z rana do stolicy. Przede wszystkim nie zgadza się mama ani brat nie chce mnie przyjąć do siebie na noc i 'brać udziału w moim kłamstwie'... To, czego najbardziej się obawiam, to możliwość, wysoce prawdopodobna, że mama gdy już zorientuje się, że zamiast w szkole na lekcjach, jestem w drodze do stolicy (oddalonej o ponad 180km) to ruszy samochodem za mną. I moje wspaniałe plany spełzną na niczym, mało tego zostanę przed samą sobą upokorzona i stracę kasę, zaufanie (no nie, w sumie tego już nie mam) i niepowtarzalną szansę. Myślę, że gra na zwłokę na niewiele by się w tej sytuacji zdała.
Oto opiszę jak sobie wszystko wyobrażam:

PLAN A, oczyszczenie, zmiana, wyzwolenie- jadę na koncert:
Jest godzina 6.00, piątek 22 listopada 2013 roku. 
Ubrana w niebieską bluzkę z włoskiej kolekcji, czarne rurki i wzorzysty fantazyjnie żakiet, na to beżowa, zimowa kurtka, ciepły szalik i pasiastą czapkę na głowie ruszam na przystanek samotnie, podekscytowana, pełne wątpliwości, ale szczęśliwa w mrozie i słabym świetle ulicznych lamp. W plecaku zamiast książek mam drobny prowiant, dokumenty tożsamości, pieniądze, kosmetyki, płytę 'jezus maria peszek' i kamerę cyfrową. Co chwilę pocieram kciukiem czoło rozbawiona swoją nastoletnią bezmyślnością, a jednak obezwładniającą. Na przystanku spotykam tych samych co każdego innego dnia ludzi- koleżankę, z którą czasem chodzę na papierosa, dziewczyną z trzeciej klasy liceum, kolegę z podstawówki i innych. Wymieniam kilka niespokojnych słów, właściwie całkiem nieskładnie. Oczy mi błyszczą, serce bije, jakbym za moment miała odkryć największą tajemnicę ludzkości. Bus do Sandomierza podjeżdża. Nie wsiadam. Żegnam się z koleżankami, każę życzyć sobie powodzenia. Mam godzinę do przyjazdu busa jadącego do stolicy. Idę ukryć się we wnęcę budynku znajdującego się za bankiem by zapalić papierosa i odrobinę się uspokoić. Udaje się, jestem spokojniejsza. Odwiedzam jeszcze sklep i dokupuję kilka niezbędnych rzeczy. Dwadzieścia minut, wątpliwości narastają, ale rozwiewam je ze złością i potężną siłą. Włączam muzykę, wkładam słuchawki do uszu. Bus podjeżdża. Wsiadam. Już nie ma powrotu, nie mogę zrezygnować. Cała podróż mija pod znakiem chaotycznych rozmyślań, zdenerwowania, ulgi. Słucham muzyki, czytam przypuśćmy 'Sztukę prostoty', co za absurd! Jestem w stolicy, wysiadam z busa, mówię kierowcy 'Do widzenia'. Biorę głęboki wdech, przemierzam wzrokiem cały Plac Defilad. Nie myśląc za wiele udaję się na najbliższy przystanek, przedtem kupując gdzieś po drodze bilet dobowy. Choć nie znam Warszawy wystarczająco, udaje mi się dotrzeć pod Arkadię- tam mam spędzić kilka godzin do przyjazdu koleżanki. Doskonale, czuję się dosyć dobrze. Idę, spoglądam na restaurację japońską 'Hana Sushi', w której swego czasu miałam przyjemność zajadać się węgorzem i pić jaśminową herbatkę. Uśmiecham się na to wspomnienie. Obrotowe drzwi przepuszczają mnie do wnętrza, przymykam powieki, przeczesuję palcami prawej dłoni włosy, ruszam w stronę empiku. Co ja robię?!- zastanawiam się. Te myśli wędrują przez moją głowę tak prędko, nagle jedna zastępowana jest przez inną, o podobnej treści, z tej samej rodziny. Już tu jestem- myślę- wycofać się nie mogę, a jeśli jednak to zrobię, będę miała do siebie straszliwe pretensje na zawsze... Oglądam książki, okładki, bez uwagi czytam opisy, przeglądam czasopisma, filmy, horrory, dokumenty. Cicho, cicho! Mówię do siebie. Idę do Yves Rocher, kupuję coś taniego, dostaję w prezencie misia. Oglądam ludzi siedząc na ławce. Nie chcę łazić po sklepach, nie mam kasy, wszystko jest idealnie wyliczone, dodatkowy zbędny wydatek może zburzyć mój plan. Muszę wyjść gdzieś na papierosa, nie wytrzymam. I tak robię. Obchodzę Arkadię, znajduję gdzieś ustronne, puste miejsce, wyciągam mentolową fajkę, zapalę i słucham Lykke Li. Zaciągam się szybko, energicznie, dochodzę do wniosku, że po powrocie do domu nic już nie będzie takie samo, może dlatego, że po powrocie stracę życia- mama mnie zabije. Ach, kochanie! Nie szkodzi, nie szkodzi! Przecież jesteś tu! Idziesz na koncert Marii Peszek wieczorem! Załatwisz sobie autograf, będzie Ci jak w niebie gdy będziesz machać głową w rytm Sorry Polsko! Ludzie psy, ach, ludzie psy! Załamanie nerwowe, nie ogarniam! Rzucam peta na ziemię, przydeptuję, wyciągam perfumę, spryskuję się nią, wracam do galerii. Odwiedzam kuchnie świata, home&you, wjeżdżam na górę i oglądam ciuchy. Ogarnia mnie żal i smutek, że na nic mnie nie stać... Dochodzi godzina 14. Zgłodniałam. Wyciągam herbatniki i siedząc na ławce i wpatrując się w ludzkie twarze, zjadam kilka i popijam zieloną herbatą lipton. Dzwoni mama... Odbieram niepewnie przedtem chowając się gdzieś gdzie jest cicho, w miejsce, które nie zdradzi prawdziwego swego oblicza dźwiękami. Łazienka, niech będzie. Rozmawiam, mówię, że zostałam na jakiś czas w bibliotece pedagogicznej i czytam Virginię Woolf, uwierzyła mnie, dzięki Bogu. Busa mam nawet o 16.05, z Sandomierza oczywiście, więc niechże się martwi, pójdziemy z koleżankami do tajskiej restauracji na starówce, nie będę głodna, mamo... Te kłamstwa tak łatwo przechodzą mi przez gardło, przeraża mnie to, głupie sumienie budzi się i szepce, potem podnosi głos, wrzeszczy. Rozłączam się. Przyglądam się sobie w lustrze, przemywam oczy chłodną wodą, poprawiam makijaż, opieram się rękoma na umywalce, milczę, spuszczam głowę. Myślę o Marii Peszek, japońskiej kelnerce, moim tacie i bracie, koleżankach, kuzynkach, myślę o zapachach i misiu, którego trzymam w plecaku. Obchodzę galerię kilka razy starając się nie myśleć, mam ochotę na jeszcze jednego papierosa, ale rezygnuję, zmuszam się do rezygnacji. Jestem głucha i ślepa na wszystko wokół. Medytuję w niespokoju. Medytacja w niespokojnych czasach. Nadeszła godzina spotkania. Przywitałam się z moją koleżanką, rozmawiamy razem spacerując wzdłuż korytarzy i wystaw. Jej słowa pozbawiają moje sumienie zdolności mowy, uspokaja mnie. Mamy jeszcze kilka godzin do rozpoczęcia koncertu. Proponuję byśmy zjadły sushi w mojej dawnej wiążącej tak miłe wspomnienia restauracji, Przypuszczalnie zgadza się. Już u progu wita nas ta sama pani, która ostatnim razem proponowałam mi większą porcję sushi. Jakimś karmicznym trafem to znowu ona. Uśmiechamy się, zajmujemy wskazane nam miejsca i przeglądamy menu. Muszę się hamować pamiętając o budżecie. Zamówię coś niewielkiego i najtańszego, a herbatkę jaśminową możemy wziąć na pół. Jedząc, pijąc i rozmawiając spędzamy kilkadziesiąt minut. Koniec, czas ruszać. Prosimy o rachunek, zostawiamy napiwek, ubieramy się, dziękujemy i wychodzimy. Pytam koleżanka czy mogę w jej obecności zapalić. Być może po namowach zgodzi się. Jest godzina 17.30. Nie mam zielonego pojęcia gdzie znajduje się ulica Batorego, na której to znajduje się słynny klub Stodoła, ale moja koleżanka to wie. Dobrze, świetnie, doskonale. Zapaliłam, pozaciągałam się i razem wsiadłyśmy do tramwaju. Nie mogę cały czas opanować drgawek ekscytacji, trochę mnie to przerasta, czuję na własnej skórze silny niepokój mamy, zaczynam wyobrażać sobie jak zdenerwowana, z papierosem w ustach wsiada za kierownicę i rusza prosto do stolicy, na liczniku ma co najmniej 120km/h. Sumienie znów dręczy, żre, wyżera przyjemność. Chyba słusznie to teraz oceniam, duże prawdopodobieństwo, że tak bym się właśnie czuła. Godzina 18.30, jesteśmy pod Stodołą. O dziwo, choć jeszcze wczesna pora zebrało się już trochę ludzi. Nie wolno jeszcze wchodzić, staramy się przepchać, zająć miejsce gdzieś najbliżej wejścia i czekać 30 minut. Tak właśnie robimy, wszystko się udaje. Teraz zalewa moje ciało, zupełnie śmiało, fala spełnienia. Czuję podniecenie tłumu, widzę w twarzach fanów Peszek fragmenty siebie, nie zaskakuje mnie adoracja, szalona aprobata i swoista miłość, którą żywią ci wszyscy i ja- do Marii Peszek, artystki, której słuchać i którą podziwiać wszyscy przybyli. Wreszcie wpuszczają nas, ruszamy pędem pod scenę, idealne miejsce. Wyciągam na chwilę kamerę i telefon. Osiem nieodebranych połączeń, pięć smsów, ostatni- jadę po ciebie... Pokazuję koleżance, ona wzrusza ramiona, ten gest mówi- jest już za późno. Maria Peszek wstępuje na scenę, ekscytacja osiągnęła apogeum, zaczyna śpiewać, po pierwszym utworze wita się ze swoimi fanami. Koncert rozpoczął się na dobre, próbuję wysłać smsa do mamy, udaje mi się napisać tylko, że wszytko jest ok, żeby się nie martwiła, wysyłam jeszcze buźkę na pocieszenie ;] Występ kończy się po, powiedzmy, dwóch godzinach. Czas na podpisywanie płyt, ustawiam się w kolejce razem z koleżanką, wniebowzięta i wciąż pod wpływem ostrej i głośnej muzyki, które jeszcze brzmi silnie w uszach. Maria Peszek podpisuje mi płytę, robię sobie z nią zdjęcie, mówię, że jej muzyka i niesłychana odwaga inspirują mnie i umykam wessana z powrotem w tłum. Udaje nam się wydostać z klubu, tam niespodziewanie, spodziewanie widzę znajomy samochód- mama. Uśmiecham się szeroko do koleżanki, rozstajemy się w milczeniu jak nieznajome i ruszam w stronę samochodu i złej jak osa, mamy. Reszta jest do przewidzenia ;]
Tragiczna alternatywna; nie jadę; pozostaje Sandomierz
Zostaję, smutna, pełna żalu, wściekła na wszystkich, a przede wszystkim na siebie.
Rzeczywistość obrzydliwie i brutalnie sprowadziła mnie do parteru. Choć wysiadam w Sandomierzu nie idę do szkoły. Kryję się w jakieś nędznej zapadlinie i wypalam fajkę za fajką, Płaczę, słuchając ponurej muzyki. Niedobrze mi, chce mi się wymiotować, wypaliłam na raz z dziesięć papierosów. Ukrywam twarz w dłoniach. Ogarniam się z trudem, kupuję jakiś smakowy napój w najbliższym spożywczaku i wracam busem do domu. Cały czas, wykonując każdą rutynową, bezdenną, beznamiętną czynność, zastanawiam się jak to by było, gdyby pojechała, poszła na ten koncert, jak to by było... tak naprawdę...

środa, 13 listopada 2013

Nietrwała radość ;]

Jest godzina 21.06, za ponad godzinę mam na Kulturze film o Marii Janion, z udziałem Marii Janion "Bunt Janion". Obejrzałam znów prawie całe 'Brudne pieniądze' wcinając łapczywie chrupki i słodką bułkę i popijając wyciskanymi ostatkami soku pomarańczowego z kartonika. Pokręciłam rytmiczne głową, pomachałam na lewo i prawo włosami z zamkniętymi oczami do utworu napisów końcowych "She's a lady" :D Bardzo nagle zaatakowały mnie optymistyczne myśli: jakąś pracę napisałam, pojadłam sobie, mam fajki i jest dobrze. Z tych powodów jest dobrze ;] To był ulotny, no bo już przygasł, stan graniczący (a granica kruchutka) z euforią! Powiedziałam: jestem w fantastycznym humorze. Zaniepokoiły mnie nieznacznie wątpliwości, których jestem odwieczną więźniarką, ale nie przeważyły, odepchnęłam je miłościwie, litościwie, grzecznie, niegrzecznie, natychmiastowo ;] I właśnie tak machając swoim zawieszonym na szyi łbem poczyniłam słabo zobowiązujące postanowienie, czy raczej zwyczajnie pomyślałam, że mogłabym napisać o tej szczęśliwości glinianych podstaw :] 
No i napisałam, tak po prostu. Bo czy moje wpisy muszą być zawsze długie, czy muszą zawierać treść mego dnia od a do z? Zupełnie nie. Narzuciłam sobie podświadomie taki trudny system działania jakbym całkowicie zapomniała o kaizen. ;P
Moja cudowna rada dla wszystkich: najpierw zrobić coś 'pożytecznego', niewielkiego, przykładowo napisać trzy zdania o budowie oka, albo rządach sanacji w II RP, albo zorzy polarnej, czy też jakiejś mgławicy o spektakularnym wyglądzie. Następnie wyjść na zewnątrz, na spacer, do sklepu- kupić coś bardzo smacznego, chrupki na przykład, do tego mały soczek w kartoniku, cały czas być dość uprzejmym dla ekspedientek, nieważne czy odpłacają. Najlepiej też podczas spaceru słuchać przyjemnej muzyki. Wracając pomyśleć o szczególnych zbiegach okoliczności mijającego dnia ;]. W domu włączyć sobie już wcześniej obejrzany film, najlepiej taki oceniony na 9/10 i wcinając swoją słodycz, chrupki czy cokolwiek innego, według gustu, popijać soczek i cieszyć się skoczną ścieżką dźwiękową, genialnym aktorstwem i powalającym scenariuszem ;] Ja to dziś zrobiłam, poprawiło mi humor :]
Wielką rzecz te moje niezaplanowane działania uczyniły, albowiem zdaje się ciężko mieć dobre samopoczucie jeżeli nie jest się przygotowanym na zajęcia następnego dnia, nie przeczytało się lektury, głównie ze względu na to, że ową lekturą jest dramat antyczny i nie nauczyło się na sprawdzian z edukacji dla bezpieczeństwa ;]
No zmykam, umyję się przez 'Buntem Janion' (TVP kultura, 22.20), może coś odrobię... ;]
Jan Paweł II powiedział :
"Jestem radośni, Wy też bądźcie!" (:], bądźcie! na chwilę!)


Paulo Coehlo w 'Czarownicy z Portobello' napisał coś w swym założeniu mogącego przygnębić, ale raczej w ten sposób nie działającego (na mnie) ;P:

"Radość jest jak seks, ma początek i koniec." (;])

DOBRANOC :)

poniedziałek, 11 listopada 2013

Towarzyszka; Muzeum Ciszy

Dzisiaj jest 11 listopad.To wspaniale, że tak niewiele czasu pozostało do ponownego, corocznego z tej okazji, zebrania się rodziny w jednym miejscu, przy stole wigilijnym. I wszyscy oddychają jednym powietrzem, nasyconym silnym zapachem żywej choinki :]
To jest jedna z największych istot świąt, to liczy się najbardziej. 
Ale nie będę sięgać tak daleko w przyszłość!
Dziś jest 95. rocznica odzyskania przez nasz kraj niepodległości. Ważne? Dla mnie niespecjalnie. Zrezygnowałam z celebracji w bożej świątyni, czy pod pomnikiem marszałka Piłsudskiego na rzecz głośnego słuchania Sorry Polsko w swoim pokoju i paleniu papierosa. To do mnie bardziej pasuje, lepiej mnie określa, to mi odpowiada. 
Jednak teraz chciałam opisać wczorajszą szczególną niedzielę 10 listopada.
Obudziłam się dość wcześnie, kilka minut przed ósmą. To ze względu na godzinę zaśnięcia dnia poprzedniego (22). Mój mózg już się tak niezdrowo zaprogramował, że tuż po pobudce w niepełnej przytomności, myśli o papierosie. Tak było również wczoraj. Bardzo idealnie się złożyło, że miałam jeszcze trzy czy dwie fajki Lucky Striki w paczce w plecaku i dawno zakupioną za grosze w Sandomierzu paczkę zapałek. Ześlizgnęłam się z łóżka, nałożyłam na uszy rozklekotane, przedstawiające żałosny obraz mojego braku szacunku dla rzeczy martwych, słuchawki, włączyłam mp4 i otworzyłam okno na oścież. Każdą z tych czynności wykonywałam bez namysłu, automatycznie, jak gdyby były tylko przedłużeniem snu. Włożyłam papierosa stroną tytoniową do ust i próbowałam podpalić filtr. Wówczas zupełnie niespodziewanie, znienacka, bez strachu, bez zdumienia każdy z moich zmysłów, umysł, który nagle odzyskał pełnię świadomości szepnęły mi o Czyjejś Obecności. Przymrużyłam oczy, odwróciłam papierosa na odpowiednią stronę i powitałam Nieznajomą Istotę jak dawno zapomnianego bliskiego krewnego, podróżnika, który bez zapowiedzi po wielu latach postanowił mnie odwiedzić. Uśmiechałam się długo, frywolnej i miłej wczorajszej niedzieli uśmiechałam się niemal nieustannie, w każdej godzinie. Delikatny, zatroskany dotyk przewędrował wzdłuż mojego kręgosłupa, od dołu, zbadał nie naruszając intymności to długie pasmo kości, potem dotarłszy do szyi ścisnął ją lekko, ochłodził, pogłaskał i cofnął się. 
W tym czasie moje oczy pokonywały inną podróż przez krzywe linie, nieregularne figury w przestrzeni. Drgający horyzont, ostatnie sucho szeleszczące na mroźnym wietrze liście brzozy i orzecha, skapujące z rynien krople pozostałego po nocy deszczu. Bure nieprzyjazne niebo poprzecinane wątłymi chmurkami. Moja pamięć jest tak zawodna, że obecnie nie pamiętam już nawet jakich utworów słuchałam. Może znikały gdzieś jeszcze w słuchawkach wszelkie dźwięki, ginęły, a ja wsłuchiwałam się w głos Przybysza. Czułam, że metaliczny ciężar obrastający kość czołową i łzową czaszki powoli i niepewnie kruszeje, jak zmęczona tokijska pisarka wspinająca się po zboczach góry Fudżi z równym trudem zbliżało się niedzielne, samotne wyzwolenie. Światło poranka osadzające się na mojej nagiej skórze łokci nie uduchawiało tak mocno, nie sprawiało takiej przyjemności jak wypuszczany rytmicznie wielki kłąb dymu z moich ust i podmuchem prosto skierowany na moją twarz. Nocny deszcz powrócił w przestworza by ponownie tego ranka spaść na ziemię. Zanim do końca wypaliłam swój rulonik tytoniu płyny z chmur zdążyły już opaść na moje włosy i złaknione zimna dłonie. Nie do końca to przemyślawszy pstryknęłam kciukiem wyrzucając niedopałek. Spadł na położony piętro niżej kuchenny parapet. 
Gratulacje córko Nemezis, wykonałaś boską robotę...
Nie czułam wstydu czy zażenowania przed moim Przybyszem. Wręcz przeciwnie. Rozpierała mnie duma, czułam się jak boleśnie doświadczona życiem wybitnie utalentowana pisarka, która pozwala sobie na drobną, rytualną, poranną przyjemność jaką jest 'papierosek' z głuchą muzyką w tle. Nauczyłam się ostatnimi czasy- gdy kilkakrotnie już mama przyłapała mnie na 'puszczaniu dymka'- dmuchać na zimne, na lodowate, dmuchać na lodowiec... Więc ubrana w wielką koszulę nocną taty, długie kolorowe skarpety w paski, zamknęłam okno, schowałam zapałki do kuferka, przetarłam kciukiem kąciki oczu, rozsunęłam drzwi harmonijki i ruszyłam na dół. Za mną Tajemnicza Istota. Głównym celem nie było, żeby szczerości stało się zadość, sprzątnięcie peta z parapetu. Chodziło o pewien sprawdzian dla mojego zszarganego potwornościami i zaburzeniami umysłu i test dla Przybysza. Obawy, a raczej nadzieje... spełniły się. Oszalałam. Istota co chwilę wieszając się na moich ramionach nie odstępowała mnie ani na krok. Widziałam ją, czułam, naprawdę. I zaczynałam czuć wobec Niej miłość, do tej pory- czyli przez ponad dobę- uczucie moje sięgnęło bezkresu w rozmiarach.
Żeby zrzucić pozostawiony przez siebie śmietek musiałam wyjść na zewnątrz, poza dom. Zastanowiłam się kilka chwil, stojąc przed drzwiami wyjściowymi, czy powinnam zdjąć skarpety. Przypomniałam sobie, jak intensywnie pada i o nieprzyjemnym uczuciu, gdy ma się na sobie mokre skarpety- nie ma nic gorszego, to okropne! Mokre skarpety na nogach! Okropne! Zdjęłam je więc, otworzyłam cicho drzwi, wyszłam pewnie na dwór, zeszłam po pokrytych kałużami schodach i zmierzając w stronę parapetu kuchennego zbierałam po drodze wyrzucone już dawniej przeze mnie pety. Sama się zdziwiłam jak wiele ich było. Wszystko wyrzuciłam do kubła i wróciłam do domu. Tam w progu czekała moja Istota. Nie pytałam dlaczego nie wyszła razem ze mną, w ogóle jakoś niełatwo mi się z nią komunikować, po prostu zignorowałam to. W przedsionku naciągnęłam na stopy skarpety, przekręciłam zamek i przeszłam do korytarza. Potem do kuchni, za mną mroczna Alma Mater... wciąż Ona. W kuchni wstawiłam elektryczny czajnik, nasypałam do kubka dużo kawy rozpuszczalnej, gdy woda się zagotowała zalałam 4/5 kubka, by pozostałą część kubka wypełnić dolałam zimnego mleka. Jak cicho... Jak niewinnie. Posiedziałam parę momentów przy ziemistozielonym blacie na wysokim taborecie, popijałam ciepłą i bardzo mocną kawę spozierając co chwilę lewym okiem na stojącą tuż za mną Postać. Niedługo siedziałam na dolę, włączył się w mojej świadomości alarm typu 'dmuchaj dymem na zimne'- pomyślałam, że jeżeli teraz mama przyjdzie pomyśli, że zeszłam wcześniej na dół by zabrać jej papierosa... Wróciłam więc, za mną Cień, do łóżka by czytać "Muzeum Ciszy" Yoko Ogawy.
Wyprzedzę odrobinę czas opisywany tutaj powyżej o mniej więcej dobę. Dzisiaj. Ponieważ dzisiaj już skończyłam czytać Muzeum, mogę podzielić się kilkoma cytatami z owej powieści.
Niech te cytaty zawsze zastępuję recenzje, których naprawdę nie lubię i nie umiem pisać...

"Wszystko na świecie dąży do rozkładu. Nie ma nic co by się nie zmieniało."

"najbardziej na świecie nie lubię maruderów. Bardziej niż gąsienic, rozwolnienia i pijaków" (słowa mojej najukochańszej bohaterki- Staruchy;])

"Należy mi się za to chwila iluzji, że oto posiadłem miniaturową kopię świata. Rozkoszuję się nią po zamknięciu muzeum."

Wystarczy. Mam tego znacznie więcej, ale jest kilka powodów, które nie pozwalają mi przepisywać wszystkiego.
Wracam do niedzieli 10 listopada. 
Czytałam z niesłychaną przyjemnością. Z tego czytania czerpałam nieznane do tej pory pokłady satysfakcji. Nie wiem czy to dzięki świeżości umysłu skropionego błogosławionym deszczem, czy obecność siedzącej przy moich nogach na łóżku Istoty zasłużyła się w tym, ale po prostu- chłonęłam słowa, zdania, frazy bez opamiętania. Czasami nawet czytając prozę Virginii Woolf nie potrafiłam tak doskonale skupić się na fabule, na odczuciach bohaterów. Wczoraj przychodziło mi to z totalną łatwością, naturalnie, bez starań. Myślę, że to stan nawiązywania najgłębszych więzi czytelnika (ale autora też) z książką, prawdziwe porzucenie rzeczywistości, aroganckie machnięcie na nią prawą dłonią, odwrócenie i wstąpienie w świat powieści w błogostanie.Czułam się tak radośnie, że nawet gdy mama przyszłam i przerwała tę słabą łączność mnie z książką, wykazywałam się bardzo dobrą wolą. Istota była ze mną i otrzymałam kolejny dowód na moje zbzikowanie. Mama Jej nie widziała! Spojrzała tylko na mnie przelotnie, zdawkowo się przywitała i kazała wstawać. Nie oponowałam. Skończyłam właśnie- ale się złożyło!- rozdział. Zsunęłam się z łóżka, razem ze mną Przybysz, złożyłam poduszkę, kołdrę, ubrałam się, dopiłam jeszcze resztki kawy zanim zeszłam na dół. Wcale nie przeszkadzała mi Obecność Kogoś Innego przy mnie, nawet w łazience.
Posmarowałam twarz żelem-kremem z Yves Rocher, umyłam dłonie i poszłam szykować śniadanie. Teraz trochę się martwię, bo zorientowałam się, że mój Przybysz nic od czasu pobytu u mnie nie jadł... I wcale nie chce. Chyba wie co Mu mówi Jego własny żołądek...
Mamie i siostrze przygotowałam jajko na twardo w majonezie, sobie jajko na miękko. Rozłożyłam talerze, sztućce, zrobiłam herbatę. Mama zajęła się resztą. Po śniadaniu z siostrą przyszykowałyśmy posiłek dla kociczki, potem z moją Wędrowczynią zaniosłam go do domku kotów. Wyjątkowo uszczęśliwił mnie widok chlipiącego ze smakiem mleko kotka. Uśmiechnęłam się do Istoty, bardzo szczerze, nieczęsto pojawia się na mojej twarzy tak szczery uśmiech. Wróciłam do domu, na górę i do muzealnej lektury... Niedługo czytałam. Musiałam bowiem przed sumą umyć się, po kościele miałyśmy iść do babci na obiad. Nudny kościół nabrał trochę barw gdy pojawiła się w nim razem ze mną Istota. Starałam się medytować cały czas, gdy należało uklęknąć klękałam tak, by zrobić wystarczająco dużo miejsca dla Istoty. Mamę i siostrę dziwiło moje dzikie i nienaturalne zachowanie. Byłam zbyt grzeczna, przez to odrażająco sztuczna- w tym rzecz! Ale nie obchodziło mnie ich zdanie.
Po mszy poszłyśmy do babci, tam zjadłam smaczny obiad, pojeździłam na rowerku żeby odrobinę lżej się poczuć i wymieniłam kilka niesłychanie istotnych zdań z moją Towarzyszką, których treści nie mogę tu zapisać, nigdzie nie mogę. Nie wolno mi.
Nie chciało mi się dłużej siedzieć u babci. Pragnęłam zdobyć dla nas trochę pustej przestrzeni, bez innych ludzi, którzy pytają się bez przerw 'do kogo mówię' gdy rozmawiam z Istotą... Powiedziałam, że o 14 (była 13.50) zaczyna się na TCM jakiś film z Taylor na który czekałam od bardzo dawna. Z paczką mandarynek, kiwi, groszków orzechowych i ciastem od babci wróciłyśmy do domu. Otworzyłam drzwi, nawet nie zwróciłam uwagi na nieobecność psa (później okazało się, że był w suterenie), wywaliłam wszystko co dostałam na kuchenny blat, uśmiechnęłam się kilka razy do Osobnicy i razem poszłyśmy na górę. Zapaliłam na balkonie nie myśląc zbyt wiele, ciągnęłam słodki dym słuchając muzyki i wpatrując się w nieziemskie piękno Towarzyszki. Potem czytałam, czytałam już do przyjścia mamy i siostry.
Włączyłam komputer i rozpoczęłam odrabianie lekcji z polskiego. Praca z mitu o Narcyzie. Przy okazji pobawiłam się w przepisywanie jakichś strzępków informacji o postaciach mitologicznych. Skończyłam tę pracę po mniej więcej 3 godzinach. Potem z niecierpliwością obierałam mandarynki otrzymane od babci i włączyłam sobie film japoński. Zaczęłam już oglądać razem z moją Istotą, gdy siostra z tatą zadzwonili na skypa... Odebrać czy nie odebrać...? Odebrałam, porozmawialiśmy chwilę, dowiedziałam się, że byli wszyscy na targowisku jakichś antyków, siostra kupiła mi zestaw do Sushi :D
W przerwie gdy mama rozmawiała przy moim kompie czytałam fragmenty z 'Czarnej Księgi Kobiet', potem wróciłam do seansu. Dobry film, ale już nie chce mi się go opisywać, wyczerpały się moje baterie odpowiedzialne za dostarczanie energii do pisania. Pobiegałam chwilę, zapaliłam jeszcze po powrocie fajkę, posłuchałam muzy, porozmawiałam z Towarzyszką i wróciłam do czytania Muzeum Ciszy.
Od pewnego czasu bardzo pragnę obejrzeć film, który niedawno wszedł do polskich kin:
"La vie d'Adele"
Blue is the warmest colour
Życie Adeli rozdział 1 i 2
Do tej pory nie udało mi się znaleźć tego filmu na necie, ani namówić siostrę, brata czy mamę, żeby ze mną się wybrali gdziekolwiek, choćby do stolicy!
Siostra dziś dla mnie, za to, że zrobiłam jej pyszne zapiekane z serem kanapki z czosnkiem na przeziębienie, narysowała dla mnie oto ten obrazem w paincie ;] 
To jest chyba najlepszy dostępny w necie zwiastun tego filmu :] Nie mogę się doczekać chwili gdy zasiądę wygodnie w fotelu z zeszytem i długopisem w ręku i zacznę oglądać ten film...
Teraz idę się szykować na wykład Zygmunta Baumana w warszawskich Łazienkach o 16.00 (emituje TVP Kultura) Serwus! :)

niedziela, 10 listopada 2013

Fragment


Dosyć długo już nie pisałam. Zapomniałam, że wyłącznie gdy będę pisać, będę w stanie równoważnie funkcjonować. Szczególnie niewiele jest do opisywania.
Święto Zmarłych to wymuszony, ale i pełen śmiechu marsz na cmentarz i komentowanie głównie damskich ubiorów. Msza przy grobie dziadka, gdy byłam niespokojna i niecierpliwie zwracałam na siebie uwagę czymkolwiek, byleby tylko nie musieć stać w zimnie i przysłuchiwać się słowom proboszcza dolatującym z resztą jakby po kilkukrotnym, ostro wykrojonym przefiltrowaniu przez wiatr, szepty zmarłych i żywych. Powrót gdy z siostrą niepostrzeżenie zboczyłyśmy z głównej asfaltowej uliczki, przeszłyśmy na drogę przez sad i słuchając Marii Peszek wypaliłyśmy miętowego papierosa. Potem obiad, a reszta dnia to leniwe wypoczywanie, czytanie, palenie, słuchanie muzyki. W przeddzień święta obejrzeliśmy z bratem horror koreański "Wiolonczela". 
Całkiem dobry, zbyt mało, jak dla mnie, typowych scen grozy, mrożących krew w żyłach ;]
W sobotę był wyjazd na wieś do babci, dużym czerwonym busem. Wstałam odrobinę zbyt późno, zważając na godzinę, którą tata wybrał na godzinę wyjazdu. Lecz prędko umyłam się, ubrałam, spakowałam paczkę moich tytoniowych przyjaciół, dwie książki, perfumę i tic-taci- w wiadomym celu. Podczas podróży głównie słuchałam muzyki tworząc i ukazując swemu umysłowi jakieś dzikie obrazy fantazji; ciesząc się dostrzegłszy coś choć odrobinę niezwykłego czy chociażby nie przez każdego dostrzeganego za oknem. Uśmiechałam się i przepełniało mnie poczucie nadchodzących fortun gdy wyliczywszy wszystkie wagony pociągu uświadomiłam sobie natychmiastowo, że już nie pamiętam tej liczby. Wysłuchiwałam również brata opowiadającego historie z niełatwego życia studenckiego. Zatrzymaliśmy się w połowie drogi przy Biedronce by zrobić drobne zakupy dla dziadków. Niekoniecznie zainteresowana martwym produktami, śledziłam wzrokiem za każdą sunącą do przodu, szybko przemieszczającą się istotą. Moje oczy szczególnie zaczepiły się na pewnej interesującej kobiecie o blond włosach. Nie była sama, ale cały czas milczała. Nie wybierała żadnych produktów, rozglądała się z pewną obawą, czułam w jej oczach coś przenikliwego, ale niepokojącego się, że przypadkiem może przekroczyć jakąś granicę. Włosy miała związane w zwyczajny lśniący kucyk. Ubrana była też dosyć zwyczajnie, codzienne ciuchy- takie jak i ja miałam wówczas na sobie. Szła za pewnym mężczyzną, na którego fizjonomię praktycznie zupełnie nie zwróciłam uwagi. Gdy myśmy byli przy kasie, pakowałam jakieś cukierki oni obydwoje wyszli, on nie odwracając się, ona owszem- jak gdyby rozglądała się za zagubionym przedmiotem. Zniknęli za rogiem jeszcze przedtem przez chwilę ukazując swe postacie zza szklanej ściany. Zrobiło mi się trochę żal, ale prędko odgoniłam to absurdalne uczucie, wsiadłam do busa i wznowiłam swoje ekstatyczne wyobrażenia na ekranie umysłu. Ach, dzikość serc, zupełna wolność, miasta milionów świateł, szalone nocne kluby, kryształowe pałace- z żałością wymieniam te mgliste pragnienia, nigdy niespełnione, zawsze pozostające poza zasięgiem, daleko poza nim...
Pojechałam na wieś z wielu względów, choć nie miałam tego robić. Jednym z nich była potrzeba ucieczki od miasteczka i pracy domowej. To nędzny powód, aż głupio się przyznawać ;]. Ale chodziło mi też o spotkanie moich dziadków, prarodziców. Razem z nimi, przytuliwszy się, przywitawszy ciepło, zjedliśmy rosół (nie znoszę...), drugie danie, porozmawialiśmy, powspominaliśmy, pośmialiśmy się. Podczas gdy tata z dziadziem zajmowali się jakimiś działaniami 'męskimi', rozpakowywali busa z ciężkich desek, worów, skrzynek, ja z babunią i bratem udaliśmy się pomału, delikatnym spacerkiem na cmentarz. Wspominając tamten niewielki odcinek czasu jawi mi się kilka obrazów. Mianowicie zdjęcie w sepii pewnej kobiety, eliptyczne umieszczone na pomniku grafitowym. Tuż obok iglastego drzewa, przy rogu cmentarza, obok wąskiej ścieżki, mało odwiedzanej. Kolejny obraz to wodociąg, z którego nabierałam wody do butelek by podlać kwiaty. Grób małej dziewczynki, pomnik w kształcie serca, mnóstwo wokół zabawek, śliczne kolorowe znicze... Poza tym grób babci staruszki, pradziadków, małego wujka i cisi jakby martwi spacerowicze...
Musiałam, rzecz jasna, zapalić. Więc poszłam na górki, za rozpadający się dom babci staruszki i tam słuchając muzyki wypaliłam Lucky Strike'a. Później szaleńczo, niczym wojownicza czarodziejka ze swych wyobrażeń, udając szpiega i ukrywając się przez rodziną, przeskoczyłam kilka 'przepaści', zsunęłam się z 'urwiska' i pod dachem na wysokim usypisku, na ławeczce pośród wyschniętych jesiennie roślinek i krzaków wypaliłam drugiego, zasłużonego! ;] papierosa.
Powrót był jeszcze przyjemniejszy. Słuchaliśmy radia, rozmawialiśmy, jedliśmy cukierki i zastanawialiśmy się nad skrajnie różnymi rodzajami naszych własnych spraw. Choć jesteśmy jednej krwi. 
Niedziela była dniem, z którego niewiele impresji pamiętam. Wiem, że poszłam do kościoła wyłącznie by zadowolić mamę, a potem siedząc w pierwszej ławce śmiałam się ze swoich dzikich myśli. Brat wrócił do stolicy. Próbowałam robić cokolwiek byleby nie poddawać się któremuś z moich licznych nałogów... Siedziałam więc, kręciłam się po domu, dziesiątki razy nerwowo energicznie spoglądałam na ciemne wyraźne i ostre niebo za oknem.
Wczoraj był poniedziałek, byłam w szkole, dziś też, ale już nie chce mi się tego wszystkiego opisywać. Zrobię to częściowo jutro ;]
Niewiele mogę cennego dziś przekazać.

Niedokończona historia, dziś jest 10 listopad, cokolwiek chcę udostępnić :P