środa, 28 sierpnia 2013

Kilka sierpniowych dni


26 sierpień- dzień wspomnień ostatnich kilku dni.
To już koniec wakacji. Bezcelowe jest poddawanie swego umysłu stanom niespełnienia, rozpaczy, pragnienia powrotu do przeszłości. Nikomu to nie posłuży, ale i tak- jakże my to uwielbiamy robić, rozczulać się nad sobą i trwać w obecności wyłącznie dzięki tym wszystkim działaniom, które bezpowrotnie minęły.
Ja spiszę wydarzenia ostatniego tygodnia aby nie spłynęły razem z wypowiadanymi słowami w zapomnienie.
 19/20 sierpień.
Tu opis będzie krótki. Nie pamiętam dnia od pobudki, nie pamiętam myśli popołudniowych. Lśni tylko kilka obrazów z tamtego dnia przed mymi oczyma. Pierwszy to strona facebooka, chat z bratem i wiadomości do niego: 'dziś oglądam Klub samobójców' i na zakończenie konwersacji: 'miłego seansu'. Późna godzina, z pewnością niewiele przed północą. Ja rozpoczynam swój dramat/horror japoński. Odrobina niepokoju przy pierwszych minutach, melancholijne nuty muzyki i zapowiedź krwawej sceny. Minimalne zaskoczenie, prędkość pociągu, kilkudziesięcioosobowy łańcuch ludzki przekraczający 'żółtą linię bezpieczeństwa' i skok.... Oto początek niesamowitej, pozornie płytkiej, często odpychającej i obrzydzającej podróży między członkami japońskiego, ponowoczesnego społeczeństwa kultu śmierci i kultu życia. Z równą łatwością z jaką po ekranie mojego laptopa płynęły hektolitry krwi do mej lewej, artystycznej półkuli mózgu napływały inspiracje, niezdrowy- no, z pewnością właśnie taki- zachwyt, poruszenie. Może to odrobinę prymitywne- taki sposób na podniesienie siebie samego na duchu, na skonsumowanie każdym zmysłem tej porcji nadziei... Coś w tym jest. 
To dziwne coś sprawia, że kocham każdego z tych pozbawionych stabilności i prawdziwości bohaterów płynnych, śmiertelnych, zniewolonych, narcystycznych.

Jedna z moich ulubionych scen i najciekawszych postaci- Genesis [Genesis i Lady Jaye].
Widziałam na youtubie cały film z polskimi napisami- można zobaczyć.
Moja ogólna ocena- to znaczy tego wszystkiego na co składa się produkcja filmowa- 9/10.
Założę się, że większość tzw. 'normalnych' orzekłaby, (zdruzgotana w ogóle faktem, że taki film mógł powstać) iż jest to obraz 'psychiczny', 'chory' itd... Ale jesteśmy my... ponowocześni, jednocześnie przerażeni ponowoczesnością, inni, hermetycznie zamknięci we własnym świecie:] Przesłałabym tu jeszcze z youtuba jeden fragment z filmu, ale jeśli ktoś z czytających zdecyduje się obejrzeć- nie chcę psuć zabawy.
No więc przeddzień pełni księżyca, mrocznego pana, skończył się na zawsze dzień 19 sierpnia, rozpoczął tylko na jakieś nędzne godziny 20. Oglądam, z uwagą śledzę każdą sunącą klatkę spisuję na prędko dialogi... wchodzi mama. Zatrzymuję. Oczywiście- każe wyłączyć komputer, jest już 00.30. Załamującym się głosem odpowiadam, że nie ma możliwości- TAKIEGO filmu nie będę dzieliła i oglądała po kawałku, to zbrodnia. Zarzuca mi więc, że oglądam po nocy horrory, a ona na to nie pozwoli. Odpowiadam, że nie oglądam horroru, a zwykły dramat, całe szczęście scena, na której zatrzymałam nie wzbudzała żadnych podejrzeń. Udało mi się. Mama tylko pogroziła, że następnego dnia zabierze mi laptopa- co w ogóle nie nastąpiło- ale i mimo to film musiałam skończyć. (Chryste, całe szczęście, że wcześniej zabrałam papierosa bo po tym seansie na bank się przyda). I skończyłam, bezgranicznie szczęśliwa i niewyobrażalnie miłująca życie- paradoks nie? Film o fali samobójstw w końcu (tak w jednym zdaniu, najbanalniej gdyby streścić...)
KLUB SAMOBÓJCÓW, filmweb 
 Przeczytałam jeszcze recenzje nietypową autorstwa mojego brata, Klubu samobójców, rzecz jasna i tak mi się spodobała, że wystawiłam mu bardzo pochlebną opinię na jej temat smsowo.
Potem po cichu wyłączyłam komputer, listwę, zapaliłam światło w mojej sypialence, rozłożyłam łóżko, wyciągnęła spod materaca zapalniczkę i fajkę, otworzyłam okno na oścież, włączyłam bardzo cicho jakieś stare przeboje Britney Spears i spoglądając na gwiazdy, odległy blask księżycowy i szumiące delikatnie gałęzie i liście orzecha, w stanie niemalże ekstatycznej radości i uniesienia wsłuchiwałam się w subtelną muzykę i przeciągłe podmuchy wiatru, zaciągałam intensywnie do płuc miętowy dym, wypuszczając smakowicie nozdrzami...
Nawet nie siliłam się na chwytanie desperackie tych chwil, byłam taka szczęśliwa, nie myślałam o niczym tylko o brutalnych scenach z filmu. Po wypaleniu zmiażdżyłam niedopałek na parapecie i wgniotłam go w szczelinę między ścianami,przymknęłam okno, ułożyłam się na łóżku i zasnęłam w błogości ;] 

21 sierpnia, pierwszy dzień Warszawy, pełnia księżyca.
I tak znowu- nie pamiętam poranka, ale to dlatego, że go przespałam. Gdy już powieki na dobre mi się rozkleiły poczułam strach i żal, rzecz jasna uniesienie obejrzanego ponad dobę wstecz filmu opadło zupełnie, zapał zgasł, wszystkie ekstatyczne doznania razem z mgłą czasu pofrunęły w niepamięć. Środa- czyli dzień podróży z pralką jako kompanem na tylnych siedzeniach do stolicy. Obnażają się niechętnie wspomnienia problemów z ubraniem, zdaje się- z brakiem pieniędzy i papierosów... Takie nijakie różności, którymi nasze życie wypełnione jest w 86%. Nie zapamiętane w ten sposób by były dostępne w każdej chwili, ale gdzieś w niewielkich pudłach zakurzonych w piwnicach umysłu przechowywane. Z pewnością też chciałam przegonić podły nastrój towarzyszący moim działaniom od kilkunastu dni, by w Warszawie móc chłonąć każdą chwilę i nie pragnąc żadnych w niej zmian. Sądziłam, że jeżeli nie zmarnuję czasu jazdy i spędzę go w miarę możliwości produktywnie to mnie to podbuduje i zachęci do szczęśliwości. No, nie do końca- niestety- tak to działa. Owszem zmusiłam się do czytania, długiego czytania 'Pekińskiej komy' Ma Jiana- opowieści z Tiananmen (proszę to przestudiować), słuchania nawet nudnego kursu angielskiego  ('biznes'- najmniej interesujący dział), ale wciąż czułam, że z tej dziury bagnistego trzęsawiska zagubienia tylko wierzgając ciałem próbuję się wydostać- a wskutek- zanurzam się głębiej. To jest oszukiwanie siebie. Cóż z tego, że mam swoje kaizen, swoją 'Sztukę prostoty', swój trening mentalny, filmy i 'Księgę zrozumienia', kiedy tak naprawdę nie potrafię z nich korzystać. Może moją drogą jest Falun Gong... Buddyzm, w ogóle cały dalekowschodni Orient...
No więc podróż w nie najlepszych warunkach, (przyciśnięta do drzwi przez pralkę) upłynęła. Zaparkowaliśmy przed blokiem brata i w deszczu i mroku wynosiliśmy wszystkie przywiezione mu rzeczy. Przywitałam się z nim już w mieszkaniu, jakoś drętwo i obco. Śmiał się ze mnie bo przywiozłam podręcznik od polskiego licealny, a ja tłumaczyłam, że chciałam go sobie przejrzeć, ponieważ dopiero dostałam, poza tym chciałam mu również pokazać. Tata zajął się montowaniem pralki w kuchni, mama- sprzątaniem- czyli stereotypowo, bezpiecznie. Ja włączyłam Sex and the city na laptopie brata, przyjemność miałka i taka 'warszawska'. Nie znam treści wymienionych zdań z każdą rodzinną istotą, ale to nieistotne. Rodzice zrobili kolację, ja z bratem poszłam do sklepu obok, kupiłam jakieś chrupki, wędlinę i wróciliśmy. Zjedliśmy kolację planując po cichu oglądanie jakiegoś horroru, ale niestety nie zezwoliła nam śpiąca po sąsiedzku mama. Pozostał więc tylko Seks w wielkim mieście, kilka stron Pekińskiej komy i sen na skrzypiącym łóżku polowym. Wiem na pewno, że miałam jakieś sny, ale na pewno wiem też, że ich treść na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą.

22 sierpień, ostatni dzień w Warszawie, dzień Hana Sushi
Prostota nie leży w mojej naturze, ale sama w sobie- jako sposób bycia, sposób wyrażania się czy nawet pisania- bardzo mnie pociąga. To był dzień kłaniający się dekadencko interpretowanym ideom baroku, więc totalne przeciwieństwo prostoty. Odrobina snobizmu, znudzenia, niepohamowanych złych pragnień, beznamiętnych spacerów, oskarżycielskich spojrzeń. 
Obudziłam się pewnie około 9.00, wsłuchując się w niemiłosierne skrzypienie łóżka polowego podniosłam się, porozglądałam za twarzami rodziny, półuchem odbierałam jakieś typowe dla wczesnej godziny sformułowania. Łazienka w mieszkaniu brata zawsze emanowała jakąś tajemną starością i ciemnością, takie wrażenie potęguje zasłona turkusowa do wanny, bardzo niewielka przestrzeń i maleńkie zakryte żaluzją okno. Po załatwieniu spraw higieny porannej ubrałam się, wysuszyłam włosy i zasiadłam ze wszystkimi do śniadania. Znów Sex and the city, potem wyjście, kupienie biletów i tramwajem do Arkadii. Idąc przez brukowaną ścieżkę za przystankiem spoglądałam tęsknie w stronę restauracji japońskiej Hana Sushi, oczywiście próby namawiania- których się podjęłam- zdawały mi się wtedy bezsensowne. Przeszliśmy przez obrotowe wejście i pierwszym odwiedzonym sklepem była obuwnicza Bata. Tam znaleźliśmy niemal natychmiast ładne buty po przecenie z adidasa. Mnie było wszystko jedno, mieliśmy już je kupować gdy stwierdziłam, że lepiej rozejrzeć się jeszcze po innych sklepach- zawsze może się okazać, że gdzieś będą ładniejsze i tańsze. Niczym więzień zakuty w ciężkie łańcuchy i prowadzony do kamieniołomów szłam, omijałam wszystkie wieszaki, pudła butów wcale niezainteresowana. Wstąpiłam do Ives Rocher, ale wąchając te same zapachy, dotykając tych samych tubek z przeróżnymi kosmetykami poczułam jeszcze większe znużenie, jakieś brzydkie koło pozornych zmian kręciło się wokół mojej wątroby przypominając jak monotonne, nawet w Warszawie, jest moje życie. Matras- nic. Tylko kilka stron z nowoczesnej historii Chin, zdawkowe słowa z pracowniczką, kilka pozycji Murakamiego, nic nie kupiłam, brak funduszy. Wymieniłam dolary w kantorze, przespacerowałam się wzdłuż lśniących korytarzy samotnie, odwiedziłam 'Kuchnie świata', jakieś ciuchowe sklepy, porcelanę, świat win ;], potem wróciłam się do Empiku gdzie spacerowałam wciąż beznamiętnie odczytując tytuły rzucających się w oczy książek, znalazłam Virginii Woolf 'Pokój Jakuba', przejrzałam prasę i znów wyszłam, znów na górę do Bershki, River island itd... Rozmawiałam z bratem przez telefon, poinformował mnie, że już z tatą zrobili zakupy i jadą do mieszkania montować pralkę. Ja znów poszłam do Empiku. Ponad godzinę siedzenia pod jedną z szafek w dziale 'języki obce' i przeglądanie rozmówek koreańskich i japońskich. Zastanawiałam się, bardzo poważnie nad zakupem fiszek japońskich, ale ostatecznie zrezygnowałam. Wyszłam, spotkałam się z mamą, połaziłyśmy jeszcze jakiś czas, ostatecznie kupiłyśmy buty z pierwszego sklepu i znów nijako przez obrotowe drzwi na zewnątrz. Tam mama zapaliła papierosa, na którego i ja miałam ochotę, a ja poszłam po chwili marudzenia sprawdzić ceny w Hana Sushi... Nie tak źle, przysmak Gejszy mniej niż 30zł ;] Poinformowałam kończącą fajkę mamę i razem poszłyśmy ku mej wielkiej radości do restauracji. Mały zachwyt, poruszenie i taka słodka nieśmiałość zawładnęły mym umysłem i zmysłami. Kelnerka- Japonka z grubym makijażem wskazała nam miejsce i podała menu. Mama od razu żartobliwie zapytała czy jest to 'do zjedzenia' i poprosiła o polecenie czegoś dla mnie. Pani Japonka uśmiechnęła się, ale zanim cokolwiek powiedziała ja stanowczo orzekłam- nie ukrywając zirytowania mamą- że sama przejrzę menu i zdecyduję. Oczywiście nie kierowałam tych słów do kelnerki, nie śmiałabym, była miła- tylko do mamy, za kogo ona mnie ma? Sama płacę, sama decyduję. A więc kelnerka odeszła mówiąc, że za minutkę powróci- jej akcent przypominał mi non stop moją była nauczycielkę WOSu,... Zdecydowałam się na sushi z surowym łososiem i węgorzem panierkowanym. 23zł za dwa kawałki. Zanim złożyłam właściwe zamówienie kelnerka podała nam darmową surówkę z pogniecionymi orzeszkami- ku uciesze mojej mamy, która nie miała zamiaru jeść tu obiadu, a była głodna. No więc powiedziałam co chcę otrzymać, a pani przekonała mnie, że korzystniej wziąć porcję czterokawałkową, ponieważ cena jest podobna, a dwoma kawałkami nie najem się. Tak też zrobiłam. Zamówiłam też jaśminową herbatę, poprosiłam mamę, żeby zrobiła mi kilka zdjęć, ale potem czułam lekkie zażenowanie spowodowane ogólnym klientów zainteresowaniem moimi drobnomieszczańskimi poczynaniami. Niespecjalnie przejmują mnie ludzkie spojrzenia i miny, ale będę w japońskiej restauracji... przekracza się progi normalnego świata i wkracza w ten, gdzie panują zasady milczenia, powagi, elegancji i szyku. Herbatka ledwo się zaparzyła ja przelałam ją z wytwornego dzbanuszka do takich samych filiżanek sobie i mamie. Dla mnie ona jest pyszna, ale mama nie podzielała mojego entuzjazmu, szczególnie gdy jedyny sposób zaproponowany jej do skonsumowania sałatki to pałeczki. Czekałam w ekscytacji, ale cierpliwie kilkanaście minut i podano mi mój posiłek. Pięknie, artystycznie przygotowane na prostokątnym talerzu sushi, cienka kapusta i inna gruba o intensywnym smaku imbiru razem z dużymi kawałkami sushi owiniętego wodorostami nori cudownie się komponowała. Nie sądziłam, że owoce morza, surowe ryby mogą tak mi smakować, pewnie spore znaczenie miał fakt, że byłam głodna.  Jednym kawałkiem podzieliłam się z mamą, wypiłyśmy herbatkę i z kilkunastoma zdjęciami na kamerze, zadowolona, poprosiłam o rachunek. 39zł za wszystko zapłaciłam, herbatka kosztowała 10zł, ale była pyszna, sushi też. Zastanawiałam się czy powinnam zostawić napiwek, w końcu zostawiłam, ale to tylko spowodowało rozmyślania czy dałam wystarczająco. Właściwie klient nie ma obowiązku zostawiania napiwku, ale to staje się bardzo popularne, poza tym pani kelnerka była bardzo sympatyczna, gdy już wychodziłyśmy zapytała mnie z tym swoim kawaii akcentem czy smakowało. Odrzekłam rzecz jasna, że tak- smakowało. Opuściłyśmy restaurację Hana Sushi wymieniłyśmy z mamą kilka pochlebnych zdań na temat tego lokalu (mnie się tylko nie podobała toaleta, nie śmierdziało w niej, ale nie należała do najczystszych), zapakowałyśmy się w jakiś jeden z tych starszych tramwajów i ruszyłyśmy do mieszkania brata. Upierałam się, że powinnyśmy wysiąść przystanek dalej niż wysiadłyśmy, ale okazało się, że to mama miała rację. Kupiłam jeszcze w spożywczaku chrupki, ale nie jadłam ich tak długo- nie jadłam niczego właściwie- aż zupełnie smak mojego sushi zniknął z moich ust razem ze śliną. Podekscytowana opowiedziałam bratu i tacie o mojej kulinarnej przygodzie, włączyłam komputer, Sex and the city, i poiłam się wciąż smakiem węgorza i łososia i jaśminowej herbatki. Kilkadziesiąt minut później- ach, jakże ja pragnęłam pójść do Łazienek, do alei chińskiej...- brat oznajmił, że jedzie na lekcje kursu angielskiego, a my jeśli chcemy to przyjedźmy na starówkę za dwie godziny, by tam się spotkać. Spokojnie wytłumaczyłam rodzicom dlaczego na starówkę nie chcę jechać, uwielbiam Warszawę- właśnie tam chcę studiować, by móc już w odleglejszej przyszłości zamieszkać w Tokio, Seulu, Pekinie bądź Szanghaju :], ale warszawskiej starówki nie lubię, dziesięciokroć bardziej podoba mi się plan krakowski, jest bardziej przestrzenny, układ budynków przynajmniej takie sprawia wrażenie. Namawiałam za to, z pasją, na spacer przez aleję chińską łazienkowską- ostatecznie niestety musiałam pogrzebać swoje małe pragnienie chwili. No więc brat pojechał, tata drzemie w sąsiednim pokoju, mama coś sprząta, a ja z moim podniebieniem pozbawionym smaku sushi oglądam Seks w wielkim mieście. Ponieważ chęć tytoniowa nie przeszła w okazyjnej chwili, nie do przepuszczenia, wyjęłam papierosa z paczki mamy, schowałam go i oznajmiłam, że idę na krótki spacer. Zatroskana mama nie była rada, ale w końcu mam prawie 16 lat, więc raczej nie przejmuję się opiniami rodzicielskimi. Wyszłam ze słuchawkami w uszach, papierosem, zapalniczką i portfelem w torebce. Kilka minut spędzonych na cichym i szumiącym gałęźmi klonów osiedlu i wpadłam w nostalgiczny nastrój. Popatrując na chłopca bawiącego się piłką pożałowałam, że nie wzięłam kamery by móc zarejestrować tę małą romantyczną i bogatą w prostotą dziecięcą czynność. Ominęłam blok, oparłam się o jego zewnętrzną ścianę wyglądającą na chodnik, po którym z rzadka spacerowali emeryci, częściej samotni skinheadzi i zapaliłam swoją fajkę. Uznałam ten moment- gdy patrzyłam na blokowisko sąsiednie udekorowane amatorskimi graffiti (zastanawiałam się kto jest ich autorem...) i zaciągałam się miętowym tytoniem- za specyficzny i niepowtarzalny. Oczywiście na tyle by go opisać, lub choćby upamiętnić kilkoma zdjęciami- których nie mogłam wykonać. Wdech za wdechem, obserwowanie pary staruszków, która z awersją dość jawną w wyrazie twarzy przyglądała się tej niemądrej palącej nastolatce, zarzucanie gwałtowne głowy do góry w celu zanalizowania kształtów obłoków i... zgaszenie resztek papierosa obok dziury kratowanej przy mieszkalnym budynku. Podczas zgniatania tego nieszczęsnego niedopałka byłam obserwowana przez małego chłopca prowadzącego- chyba z braciszkiem- rowerek. Jego spojrzenie w 50% składało się ze zdumienia a w drugiej części z ciekawości. Ja odwzajemniłam to spojrzenie spojrzeniem chłodnym i poważnym. Docisnęłam jeszcze stopą potem podniosłam i wrzuciłam to dej okratowanej dziury. I rozpoczęłam swoją małą wędrówkę. Obok kiosku dogoniłam tę niesympatyczną parę staruszków, przecisnęłam się między nimi a zaparkowanym przy chodniku samochodzie i ruszyłam dalej. Słuchając 'Mass destruction', Marii Peszek i 'Gangam style' przemierzałam kolejne małe dzielnice osiedlowe. Zbadawszy i zrozumiawszy, że niczego ciekawego w tę stronę idąc nie zobaczę zawróciłam. Minęłam blok brata i wyszłam na bardziej już ruchliwą ulicę. Poczekałam  aż zapali się światełko zielone, przeszłam na drugi koniec oglądając znów od góry do dołu te wieżowce, które znam już na pamięć. Jakaś restauracja, warzywniak i przystanek. Siedziała na nim jedna dziewczyna, bez zamiaru wsiadania do tramwaju przycupnęłam sobie na ławce wciąż słuchając Marii Peszek i wyciągnęłam swoje licealne repetytorium z angielskiego. Czytałam i słuchałam co chwilę podnosząc głowę by przyjrzeć się ludziom wysiadającym i wsiadającym do tramwajów na przystanku po drugiej stronie ulicy. Minęło kilkanaście minut, dziewczyna zjadła swoją bułkę, a ja znudzona i pewna, że mama już się martwi (zapomniałam- celowo- wziąć telefon) postanowiłam wracać. Chwilkę przedtem spojrzałam wymownie na pana przechodzącego za przystankiem, zza szyby. No i ruszyłam. Spotkałam już przy sklepie obok mieszkania brata tatę, wcale go początkowo nie poznałam. Wiadomo dlaczego się zjawił- mama się martwiła, nie wzięłam telefonu.... Wstąpiłam jeszcze do sklepu po chrupki i razem z tatą wróciłam do bloku. Nikt nie poczuł, że paliłam dzięki temu, że długi spacer podczas którego wiatr smagał mnie po twarzy i ciele zabrał ze sobą ten nieprzyjemny zapach tytoniowy. Znów Sex w wielkim mieście, przypominanie sobie scen z Klubu samobójców (ach, pamiętam gdy puściłam ten film i akurat tata zobaczył scenę, która go wygnała z pokoju ;] haha!) i już zupełnie bez smaku sushi w ustach zjadłam kilka chrupek. No, idziemy?- pyta mama. No cóż. Mimo wszystko, papieros już wypalony, a w mieszkaniu pozostaje mi tylko oglądanie jakichś filmów. Więc poszłam. Wsiedliśmy do tramwaju pękającego w szwach- nic bardziej irytującego jak matka z ojcem i podwójnym wózkiem dziecięcym wsiadający do tramwaju i z tupetem cicho żądający specjalnego dla siebie traktowania. Byłam zła w drodze na starówkę, upadła mi kamera na ruchliwą ulicę, rodzice mnie wkurzali... Próbowałam odegnać od siebie te małe demony, ale opornie to szło. Jakaś męska grupka tancerzy przed kolumną Zygmunta chwaliła się swoim hip-hopowym układem żądna wielkiej publiki. Popatrzyliśmy na nich parę chwil, potem ruszyliśmy w wąską brukowaną alejkę starych kamieniczek. Zrobiłam parę zdjęć wielkiemu pluszowemu dziadziowi wystającemu z okna jednej z kamienic, kupiliśmy niedobre lody, które w większości oddałam tacie i kontynuowaliśmy nasz nudny marsz. Syrenki warszawskiej nie ma, centrum w gruzach. Setki turystów, Marokańczyków, Francuzów, Hiszpanów zdaje się, Niemców. Nie lubię głośnych ludzi, turyści często zachowują się dosyć głośno- tak było szczególnie w Rzeszowie, jeszcze w te wakacje. Ale bardzo lubię się im przyglądać, sam fakt, że urodzili się w innym kraju, znają inną -przynajmniej odrobinę inną (globalizacja!)- rzeczywistość, władają swobodnie innym językiem jest dla mnie fascynujący. Tata obraził się na mnie bo cały czas marudziłam i razem z mamą poszli zapalić podczas gdy ja usiadłam sobie na ceglanym zamkowym murze i czytałam Pekińską komę. Czułam na sobie wzrok ludzi, ale niewiele sobie z tego robiłam. Rodzice wrócili, jakby odprężeni, zrobiłam im kilka zdjęć i wróciliśmy na plac zygmuntowski. Tam z ironiczną radością spostrzegłam jakąś katolicką grupkę opowiadającą o Chrystusie, zbawieniu itd... Nagrywałam chwilę ciesząc się, że podczas podróży powrotnej będziemy mieli się z bratem z czego pośmiać. Kręciłam kamerą, robiłam zbliżenia na ludzi i w pewnym momencie dostrzegam, że jedna młoda dziewczyna macha mi do obiektywu. Podeszła i zaczęłam zadawać mi dosyć pytania, na które szczere odpowiedzi musiałyby bardzo głęboko sięgać w moją prywatność. Ale ze swej wrodzonej życzliwości grzecznie i wymijająco odpowiadałam wciąż nagrywając. Później podszedł tata, który przedtem z mamą dosyć się ode mnie oddalił i on przejął ode mnie pałeczkę konwersacji z panią. Ostatecznie już będąc odrobiną znudzoną pożegnaliśmy się z panią, ona przekazała nam swoje ewangeliczne słowo- dzięki Boże- i rozeszliśmy się. Sądzę, że po lekturze Pekińskiej komy każda starówka stolic wszystkich państw będzie przeze mnie przyrównywana do Planu Niebiańskiego Spokoju w Chinach- placu Tiananmen i zawsze w takim przystawieniu przed oczyma obrazów ten pierwszy- tzn. plac dowolnej stolicy będzie się prezentował nędznie. No, spotkaliśmy brata po drugiej stronie kolumny (Wielka twarz Przewodniczącego Mao patrzy, szyderczo się uśmiecha... obejmuje swym potężnym wzrokiem całe swe mauzoleum, cały krwawy plac... z bramy Tianan), uśmiechnęliśmy się wymownie w nawiązaniu do katolickiego bełkotu z centrum starówki i tajnym przejściem przeszliśmy na przystanek skąd już prędko, długo nie czekając, wsiedliśmy do tramwaju (jeszcze zrobiłam trzy zdjęcia błyskliwie oświetlonemu tunelowi) i ruszyliśmy. Czułam, że robię to bez przekonania- i czułam, że wszyscy to czują...- ale wciąż błagałam o spacer nocny przez chińską aleję oświetloną czerwonymi lampionami... Nic z tego, chociaż argumenty przeciw uznałam za żałosne, dla reszty rodziny były wystarczające... Zjedliśmy kolację, spakowałam swoje rzeczy, książki i kosmetyki i spojrzawszy ostatni raz na to ochrzczone mą czynnością nielegalną osiedle, wsiedliśmy do samochodu i rozpoczęliśmy długą jazdę do domu. Podczas podróży mieliśmy ubaw z wymyślania pomysłów na film, każdy z nas miał podać kilka słów kluczy do tytułu i treści scenariusza, a w takim rodzinnym gronie tego typu zabawy nigdy nie nudzą ;] Nagraliśmy z bratem jakiś durny filmik i właściwie całe trzy godziny w samochodzie upłynęły prędko. Nie pamiętam nawet czy po powrocie już w swoim pokoju przed snem zapaliłam papierosa na parapecie, ale to nie jest takie istotne. Ten dzień naznaczyło dozgonnie w mej pamięci Sushi, Blokowy papieros i Katolickie pouczenia.
23 sierpień, dzień 'farbowania' drzwi i potężnej odwagi
Cóż, oto stoję przed zadaniem nie lada- opisać mam jeden z tych dni, które zapisuję się w pamięci tylko wyłącznie silnym emocjom i łzom, które je wypełniają. Nie ma 'małych kroków' i wiele działań, jest burzliwa i gwałtowna 'innowacja'. Świadomość późnego poranka- jest brat, wakacje wciąż trwają, oto nowy dzień- i znów ten denerwujący strach popychający do niemalże irracjonalnych zachować zamazujących pamięć o samotnych bolesnych rozterkach. Na pewno rozpoczęłam od powitania rodziny, jakiegoś nędznego śniadania- najpewniej była to tylko mocna kawa rozpuszczalna, być może papieros. I ta nagła myśl- co nagle to po diable!- aby pomalować drzwi na granatowy, gwiezdny, nocny kolor. Nikt nie podzielał mojego złudnego entuzjazmu, zmusiłam wręcz siostrę by poszła ze mną do sklepu z farbami, a mamę do wypłacenia mi jakiejś forsy na emalię, pędzel, rozpuszczalnik. Załatwiłam to wszystko w mgnieniu oka, kupiłam też jakieś losy wiecznie marząc o wysokiej wygranej w lotka. Nie jestem pewna czy ja czy to moja siostra załatwiła fajkę, pamiętam, że postanowiłyśmy razem wrócić zieloną drogą, obok cmentarza przez czyjś sad wypalając na pół ten mentolowy tytoń. Zbyt wiele wspomnień męczy mą głowę bym mogła wygrzebać ten jeden z tamtych chwil. Słuchałyśmy chyba jakiejś woodstockowej muzyki na siostry telefonie, mówiłyśmy bez przekonania i namysłu o nieważnych różnościach. Przy zakręcie na drogę asfaltową podzieliłyśmy się paczkę miętowych gum, wypsikałyśmy arbuzową mgiełką i w takim nijakim stanie osobnych i niewyjawionych myśli pociągnęłyśmy za klamkę furtki, przeszłyśmy wzdłuż chodnika powitane przez Zyzia, wkroczyłyśmy do domu. Brat robił jakieś ciasto, mama chyba sprzątała, a tata był poza domem, obecni przybyli zaciekawieni przejrzeć moje zakupy. Zdrapaliśmy wyznaczoną powierzchnię losów- nic. Sądziłam, że biorę rzecz poważnie, nawet biegałam kilka razy po podwórku w poszukiwaniu wałka, gazet, szczotki drucianej... Wszystko miałam. Puściłam głośno Britney Spears i zadowolona z siebie, oślepiona żądzą jakiegokolwiek działania porozkładałam gazety, zdarłam szczotkę brzydkie chropowate powierzchnie odpadającej białej farby z drzwi, umyłam je, wzięłam drabinę i rozpoczęłam malowanie. Kilka razy odwiedził mnie brat by zbadać jak czynię swoje pierwsze, w pełni własne 'farbowanie', zmienianie wyglądu powierzchni pokojowej. Pierwsze wzburzenie lawy w wulkanie nastąpiło gdy przyszła mama. Skrzyczała mnie za to, że maluję drzwi od zewnętrznej strony i całość- tzn. korytarz będzie wyglądał jak cyrk- drewniane ściany i wszystkie pozostałe drzwi białe, a jedne- granatowe! Nie pomyślałam, ale ona w końcu też nie określiła mi konkretnych granic. No cóż, pies pogrzebany, trzeba dokończyć, później ewentualne kupi się białą farbę olejną i domaluje tę zewnętrzną część. Malowałam, malowałam- bardzo grubo, chciałam by nie było żadnych niedomalowań, żeby idealnie zostały drzwi pokryte nowym kolorem. Grubo malowałam, więc sporo kropel spadało mi na gazety, po których później boso chodziłam... (do tej pory mam niewielkie ślady farby na paznokciach...) Nie jestem nawet na półmetku, wołają mnie na obiad. Zjadłam, powróciłam do malowania i drugie silniejsze wzburzenie fali lawy.. Zrobiłam farbą olejną ślady na dywanie i podłodze, sama jestem cała jak smerf! Farbą olejną! Cóż za idiotka ze mnie! Bolesne było podsumowanie mnie późniejsze przez każdego członka rodziny- nie pamiętam jakich konkretnie epitetów użyli, ale pamiętam radość niezdrową radość jaką mi sprawiały. Ból to inna rzecz. To mnie nie bolało, ich reakcja- czułam się jak szalenie bystra, bezduszna, bezlitosna morderczyni. To mnie nobilitowało! To dziwne, ale perspektywa czasu nie uczyniła nic, nie spełniła swojego obowiązku. Przestałam malować, tata zdjął drzwi i wyniósł je na balkon. Wszyscy zajęli się sprzątaniem po mnie, a ja kpiłam z tego, nie dopuszczałam myśli o jakiejkolwiek swojej winie- czułam, że to wszyscy wokół zawinili, nikt nie raczył mi pomóc, wytłumaczyć- na litość boską w końcu robiłam to po raz pierwszy! Wyszłam na balkon, jak kretynka śmiejąc się. Wylałam na siebie rozpuszczalnik nie dbając o przestrzeganie zasad korzystania z niego i jego- nawet śmiertelnych właściwości. Czyściłam się tą żrącą substancją podczas gdy inni źli płacząc nad rozlanym mlekiem próbowali swoimi łzami oczyścić te plamy. Podziałał- tak jak jest napisane- odrobinę drażniąco, lekko miałam zaczerwienioną skórę, ale żadnych większych obrażeń skóry nie doznałam. Wszystko jakoś przycichło, te emocje zostały zgładzone- tymczasowo- rozmyły się. Milczącą wróciłam do sypialni i zaczęłam czytać Pekińską komę...
["Na północy, w Krainie Czarnych Zębów znajduje się Dolina Parzących Źródeł, gdzie kąpieli zażywa dziesięć słońc. W gorącej wodzie na dnie doliny rośnie wielka morwa. Podczas kąpieli dziewięć słońc zajmuje gałęzie pod powierzchnią, a jedno przysiada na gałęzi ponad nią..."]
 Dlaczego pragniemy utożsamiać się z tym Jednym Słońcem, który robi coś Innego? Ja przynajmniej tego pragnę. Indywidualizmu, uwagi, wyjątkowości za wszelką cenę. To jest objaw- jak sądzę, choć owej pozycji sama nie przekartkowałam- według Zygmunta Baumana zniewolenia jednostki przez płynną nowoczesność. To wszystko co według tego poważanego filozofa wiąże się z ponowoczesnością jest dla mnie jednocześnie pociągające, tak nienaturalnie jak sado-maso, atakujące agresywnie i jednocześnie przerażające. To dlatego tak reaguję na złość najbliższych, sycę się nią, jestem postacią tragiczną, narcystyczną, hołdującą skrajnemu dekadentyzmowi i w ogóle wszystkiemu co może być nazwane 'radykalnym'. To mnie karmi, utrzymuję się przy życiu- z taką pasją z jaką z tych samych powodów bohaterowie 'Klubu samobójców' odbierają sobie życie- dzięki tej okrutnej wewnętrznej  'awangardzie' wieku mrocznego braku suwerenności (jak XXI wiek określiłam w jednym z instynktu napisanych opowiadań). Może ktoś brutalnie by stwierdził, że wynika to ze strachu, z nadmiernej drażliwości i wrażliwości, ale ileż to znaczy? Każdy człowiek z którym mam do czynienia jest moim krzywym zwierciadłem, ja nie widzę człowieka- istoty z krwi i kości, ale wyłącznie skupisko rzekomych wad i zalet, ciało jest tylko powłoką, myśli mordujące lub wzmacniające w każdej chwili wszystkie narządy to nudna osobna tajemnica. Zadaję sobie pytanie- dziś, teraz, o godzinie 23.34, 27 sierpnia przed moim biurkiem oświetlonym nową lampką, otoczona wieloma przedmiotami (kartonem soku pomarańczowego, dwoma kubkami, talerzem, butelką wody, pokrowcem na kamerę, notesem z widokiem na Brazylię, herbatkami chińskimi, papierami, przegranymi losami, stosem zapachowych świeczek...), słuchając na słuchawkach czarnych marki Sony Anny Marii Jopek 'Teraz i tu' (jaki paradoks!)- to pytanie! Ile warte są moje słowa? Moje życie, moje dni, moje słabe starania... Czyż nie jest to tylko desperacki bełkot? Nie wiem. Wrócę lepiej do mojego dnia, nie wiedziałam, że ten cytat z Pekińskiej komy (a właściwie chyba z chińskiej Księgi gór i mórz...) wywoła u mnie taki potok dywagacji, refleksji... Nie będę się tutaj osądzać, w ogóle czy powinnam takie swoje intymności publikować? Aż tyle warstw się pozbawiać. Co jeśli stanę się zupełnie bezbronna? Ile warte są nasze tajemnice? Któż może tego bloga czytać?
 Wciąż czytałam gdy przyszedł tata. Kazał mi zejść na dół gdzie pomógłby mi pozbyć się resztek farby. Zaczęliśmy rozmawiać, ja umyślnie zrzuciłam ogromną część winy na niego... I, nie wiem czy chcę opisywać wszystko ze szczegółami. Nie chodzi- chyba pierwszy raz- o próżniactwo, ale o pewną granicę... Wszystko skończyło się na moich wielkich przeprosinach, nie wiem w ilu procentach pokrytych prawdziwością, w ile fałszem. Ale to naprawdę było dla mnie coś, to był pierwszy raz gdy poważnie kogoś przeprosiłam, nie lubię tego czasownika w odniesieniu do czynności ludzkiej, ale...- przełamałam się. To był dzień gdy po raz pierwszy poważnie zaniepokoiła mnie moja wieczna obojętność. Uciekłam od niej, pozostawiłam przyklejoną do tych fatalnych drzwi. Nie, to nie była zupełnie moja zasługa. Ale to już wszystko. Przyszedł brat, porozmawialiśmy chwilę, narzekał na godzinną konieczność czekania przed gabinetem dentysty. Ta niepozorna wymiana zdań uciszyła moje roztargnione sumienie, uspokoiła mego wariackiego ponowoczesnego ducha. Spokojnie przeszłam w stan nieświadomości sennej, zamilkłam. Człowiek jednak najpiękniejszy w oczach wszystkich bogów i niebios jest podczas snu. Im głębszy tym cudowniej. 


 24 sierpień, Scooby Doo, kompot, rzeszowska rodzina i skrywana zdrada
Zbudził mnie chyba mój szkarłatny stwór łapeczkowy- Zyziek. Wpuścił go zapewne mój brat. Czułość z jaką przywitałam siebie tego dnia niemal ociekającego nadzieją była zdumiewająca. Taka nauka dnia poprzedniego, a ja znów kocham tylko siebie. Sądzę, że czułam miłość [ha! dziś obejrzałam pięknego Ala Pacino w filmie 'Adwokat diabła' i jedna jego wypowiedź szalenie mi się spodobała! "biochemia dowodzi, że nie ma dużej różnicy między miłością, a dużą tabliczką czekolady!"]
Czułam miłość spoglądając w lustro. Cholera- dziewczyno! Pokładam w Tobie wielkie nadzieje, ile Ty masz lic? W ilu osobliwych językach przemawiać do Ciebie? Ile podarować Ci uwagi? Ubrałam się, zrobiłam śniadanie. Spożyłam je popijając kawą i oglądając Scoobiego na polsacie.  Tu tkwi aniołek mojego poranka- ten odcinek mnie poruszył, bo wbrew wszelkim napotkanym straszydłom i zmorom wszystko otoczone było intencją uszczęśliwienia kogoś, zakochaniem. Ile dziecka jest w tej nastolatce, którą widziałam po przebudzeniu w lustrze. Jaka to naiwność! Oto te tragiczne i w chwilach po upływie niewielu godzin, dramatyczne przy zetknięciu z ta twardą, realną sobą, przebłyski frywolności dziecięcej... 
Nie do końca zadowolona, ale ponieważ przepełniona tym- nienazwanym do końca przyjemnym uczuciem i pozostałościami wczorajszego wstrząsu- poproszona tatę o zerwanie owoców i zrobienie kompotu, od razy wyłączyłam telewizor i z mokrymi włosami ruszyłam. Wzięłam koszyk spod przechowalni, z wózka, i z delikatnością życzliwych wróżek objęłam rączkę wiklinową prawą dłonią, zacisnęłam palce z takim spokojem na jaki nie potrafiłabym się zdobyć robiąc cokolwiek innego, wsłuchana w szepty traw, śpiewanie gołąbków i wróbelków, syczenie zachodniego niezjednanego wiecznie wiatru- zawędrowałam na koniec sadu. Tam odłożyłam koszyk i stawiając chybotliwe kroki z uśmiechem wciąż zmieniającym kształt zebrałam pół kosza różowych , opalonych promieniami słonecznymi, jabłek. Z błogosławionym trudem przeniosłam ciężar tych owoców, jak gdyby były najświętszymi relikwiami pod drzewka morelowe. Tam pozostawiłam na chwilę kosz samotnie pod silnie zgiętą gałęzią i przebiegłam kilkadziesiąt metrów dla zbadanie gdzie te puchowe pomarańczowe śliwki są najdorodniejsze. Powróciłam, zabrałam koszyk i niemo rozmawiając z nim, jak z przyjacielem, zaniosłam go pod obfite i złote drzewko. Tam zerwałam kilkanaście garści zarumienionych owoców. Oto alegoria życia- stąpam subtelnie po ziemi urodzajnej- wybrawszy ją jako ścieżką niekłopotliwą- i z każdym kolejnym zbiorem, trofeum jest mi ciężej, pochylam się, na moich plecach wyrasta starczy garb, coraz częściej się zatrzymuję, bagaż doświadczeń przytłacza mnie (kosz z owocami), cel jest coraz bliżej, a celem jest śmierć. Nie ma miłości, nie jestem zakochaną kobietą, jestem pojedyncza, jestem czarownicą, brnę przez życie, moimi kompanami są fruwające liście i szeleszczące gałęzie. Cóż to za perspektywa? Pozostawię to jedno symboliczne znaczenie.
Dotarłam do przechowalni, tam w chłodzie wylegiwały się powoli gnijące fioletowe śliwy, wybrałam kilka z nich- tych twardszych, młodszych, nadających się do użytku... I cel jest blisko, wypełniłam kosz niemal w całości... Czas na mnie... Czas robić kompot ;] Tata wyjaśnił mi co powinnam po kolei robić, nastawił wodę w gigantycznym garnku i poszedł. Ubrana w luźne spodenki i czerwony diabelski podkoszulek chwyciłam długi nóż za poplamiony intensywnymi barwami plastikowy trzonek umyłam go i zabrałam się za kąpanie owoców. Odrzuciłam wszelkie korzonki, listki i gałązki i dokładnie wyczyściłam każdy owoc z osobna pod strumieniem chłodnej wody. Kolejny etap to krajanie lśniącym ostrzem i czerpanie nasycenia zmysłu powonienia z zapachu soków jabłkowych. Wydłubując pestki rozmyślałam czy nie rozsądnie byłoby je zachować i wykonać jakąś ozdobę. Rozsądek nie ma z tym nic wspólnego ;] Zrezygnowałam z tego pomysłu, a ostatecznym argumentem był brak chętni na zaśmiecanie sobie przestrzeni, zaśmiecanie sobie 'łoża śmierci'. Siekając na pół śliwki czułam jakieś dziwne podniecenie, mięciutkie wbijanie szpikulca jak dobroczynne przecinanie delikatnej skóry brzucha ofierze, lub ostrożne wbijanie igieł w mózgowie... Tak, w tej czynności było coś makabrycznego. Stopniowo, z wolna wrzuciłam owoce, przykryłam pokrywą zostawiając niewielką szczelinę, opłukałam tacę o barwie mięty i w zwolnionym tempie przestąpiłam każdy stopień schodów na górę, do mieszkania. Dostałam nakaz przebrania się na przyjazd rodziny, więc dla świętego spokoju spełniłam go. Z Pekińską komą w lewej dłoni i carskim naczyniem w prawej czytałam kilkukrotnie bardzo dziwny i nieprzyjemny fragment. "MĘŻCZYŹNI I KOBIETY TO MROCZNE PŁYNY..." 
 Ale nie w tym rzecz... Miałam zaczynać ponownie tą samą stronę po raz szósty gdy przyszedł brat powiadomić mnie o jego z siostrą wyprawie do miasta, zapytał czy coś chcę, a po mojej przeczącej odpowiedzi pozostawił mnie z tymi samymi przedmiotami w dłoniach. Czytam, badam każdą frazę, oddaję każdej kropce i przecinkowi kilka sekund z mego istnienia, wciąż to samo. Robię to nie dlatego, bo wcześniejsze razy nie skupiałam się wystarczająco, nie jest ot bowiem fragment wymagający dokonywania jakichkolwiek interpretacji, po prostu zaskoczyła mnie jego treść na tyle, że przy pierwszym razie płuca uniosły się a przy wydechu yang zadrgały. Znów ktoś mnie niepokoi. To mama oznajmia donośnym głosem, że przyjechali. Wspaniale. Pomyślałam 'wszyscy mi przeszkadzają, nigdy nie dokończę dzieła wyczytania tego fragmentu'- i miałam rację. Dziś już jest 28, cztery dni przed rozpoczęciem, a ja już od ponad doby jestem uwolniona od lektury opowieści Tiananmen i komy. Ale zaraz, nie czas jeszcze na teraźniejszość. Zbiegłam prędko na dół, zdumiał mnie fakt, że przyjechała również kuzynka bowiem mgliły się w umyśle słowa rodziców, że ona nie przyjeżdża. Cóż, bez znaczenia- choć właściwie nie- miało to znaczenie, ponieważ z 'młodzieży' byłam w domu jedyna, albowiem rodzeństwo nie wróciło jeszcze z zakupów, więc musiałam zabawiać najmłodszego gościa swoim towarzystwem, podczas gdy- korzystając z okazji- chciałam zapalić papierosa. Wszystkich na przywitanie delikatnie uścisnęłam i zaprowadziłam kuzynkę na górę do swego pokoju by zgrać jej zdjęcia ze wspólnych wakacji. Średniej jakości posiadamy klej mający jakoś sensownie złączyć nasze do siebie wypowiedzi, więc sporo milczałyśmy. Jakoś po pewnym czasie udało mi się wymknąć i w niedotykalnej i bezgranicznie miłowanej samotności przysiadłam na kamyczkowym balkonie, słuchając jakiś melancholijnych nut myślałam o podobnych chwilach spędzonych dwa miesiące temu, tuż po zakończeniu roku, gdy na granicy płaczu z bólu i tęsknoty powoli wsypywałam prochy świadomości końca pewnego etapu (nie rozdziału, nie znoszę tych oklepanych serialowych słów 'pora zakończyć ten rozdział i rozpocząć nowy'...). Obawiając się troszkę bardziej niż zwykle przyłapania zgasiłam papierosa szybko ledwo pozwalając nostalgii na wkroczenie do mej głowy. Wypsikałam się jakąś perfumą, wrzuciłam gumę miętową do ust i zeszłam na dół. Brat z siostrą wrócili już, uśmiechnęliśmy się do siebie wymieniając wymowne spojrzenia i wszyscy zasiedliśmy do stołu na obiad. Nie wiem czy to dym tytoniowy czy napięta sytuacja spowodowały, że wstąpiła we mnie dodatkowa energia qi. Z zapałem opowiadałam o pani Mao, Jiang Qing, która tak mnie zafascynowała, że naprawdę w to wierząc orzekłam, że nią właśnie byłam w poprzednim wcieleniu. 'Niebieskie Jabłko'- czyż to nie brzmi romantycznie? Nawiasem mówiąc właśnie o czwartej żonie Przewodniczącego Zedonga czytałam przez kilka dni codziennie tę samą kilkukartkową biografię. Opowiadałam o rewolucji kulturalnej, tragicznej w skutkach polityce Zedonga, Bandzie Czworga w swoje słowa wplatałam cytaty pani Mao, ale po kilku chwilach zorientowałam się prawie zła, że nikogo to nie obchodzi i nikt nie ma ochoty o tym słuchać. Zamknęłam się więc. Później czas płynął już szybciej, kręciłam się między górą a dołem, czytałam, namawiałam wszystkich na wyjście do sklepu, graliśmy we czwórkę w badmingtona... Zastanawialiśmy się z bratem nad obejrzeniem jakiegoś horroru wieczorem, ale nie było o tym mowy dopóki goście nie odjechali. Na noc zagraliśmy jeszcze tylko ja z bratem najdłuższego seta w badmingtona pobijając tym samym nasz rekord- do 76 punktów! On wygrał, niestety, choć byłam bardzo blisko. Wynik- 76:74. W kuchni od ostatnich jej odwiedzin zmieniły się tylko barwy dominujących głosów. Na temat sobie najbliższy ciocia żwawo przemawiała. Do prawniczej dyskusji przyłączył się brat, ja tylko wtrąciłam parę uwag na temat Gowina gdy przeszli do polityki, ale zostałam zganiona za rzekomo głupie pytania, więc wyszłam z pewnym przekonaniem, że nic ciekawego nie wzbogaci mnie podczas tych przeróżnych wywodów. Na górze, w swoim pokoju znów oddałam się czytaniu. Odrobinę rozeźlona pominęłam już ten feralny fragment i ruszyłam dalej. Minęło kilkadziesiąt minut i usłyszałam mamę wołającą na dwór, bym pożegnała się z wujostwem. Doczytałam szybko rozdział w przekonaniu, że i tak na pewno będą jeszcze kilkanaście minut rozmawiać przed samochodem, ale pomyliłam się. Udało mi się tylko wątle pomachać do odjeżdżającego auta. Nie szkodzi, ta wizyta nie zalicza się do pamiętliwych, ciekawych bądź nietypowych. Niewiele spędziłam czasu z gośćmi, ale to pewnie dlatego, że oni niespecjalnie mieli ochotę spędzać go ze mną. Nic na siłę. Umówiliśmy się z bratem na seans 'Domu snów', sęk w tym, że to nie horror, a thriller i jeszcze nie azjatycki a amerykański. Podobała mi się kobieca obsada, James Bond też niczego sobie ;] Pierwsze połowa była jednak tak męcząca, że ledwo udało mi się utrzymać przy świadomości i nie zasnąć. Potem było trochę lepiej. Ogólnie- 6/10. 
Pośmialiśmy się z przewidywalności niektórych scen, potem każde z nas ukryło się pod swoją kołdrą i oddaliło w świat sennych fantazji. Ach, nie! Ja jeszcze przecież zapaliłam papierosa na parapecie ażeby dzienny rytuał wypełnić. Koniec soboty 24 sierpnia roku 2013, nigdy się ona już nie powtórzy. 

  "mam ciało pojedyncze, nieprzemienne w nic,
jestem jednorazowa aż do szpiku kości"
Wisława Szymborska 'Próba' 

  Niedziela 25 sierpnia, podziemne ciemności, horror tajlandzki

 Ostatni z opisywanych w tym poście dni. Miał swoją realną obecność w moim życiu trzy doby temu, dziś jest 28, środa. Zbudziłam się wcześnie, ale wstałam dość późno, nie jestem pewna- ale chyba czytałam Pekińską komę.
"-Wiesz, że nie ma na świecie dwóch takich samych gałęzi? 
 Każda jest niepowtarzalna."  


Oto Drzewko Świętojańskie ;]
To bardzo romantyczny fakt o różnokształtnych gałązkach. Ciekawe ile takich badyli złamali wisielce... Nie, samobójcy raczej wybierają pewne i grube gałęzie...
Co za mroczne rozmyślania! Niedziela, niedziela trzeba skupić się na rozjaśnianiu myśli, porządkowaniu ich i układaniu w sensowne zdania.
"Jasne?                                      'SPUTNIK SWEETHEART' ! :]
 Jasne!"
Wstałam, nadałam sobie wygląd cywilizowanej ludzkiej istoty i lekko zbiegłam po schodach by życzliwie przywitać rodzinę, z uśmiechem na twarzy powiedzieć im coś miłego, nasycić swoją energią ich nadzieję na cały dzionek. Bullshit... Byłam brzydka, brudna i wściekła z ponownej cotygodniowej konieczności odwiedzenia bożej świątyni... Nie chcąc wywoływać wilka z lasu posłusznie ubrałam się i spożywszy śniadanie poszłam razem z mamą i siostrą wysłuchać kazania i reszty obrządkowych biblijnych słów. Te banialuki o oświacie i konieczności rzekomej współpracy nauczycieli z rodzicami (nie chodzi księżom o współpracę z kościołem??) przyprawiły mnie niemal o zawrót głowy z nudów, ale wytrzymałam to, podparłam się krzyżem chrystusowym umieszczonym przed kościelnymi wrotami. 
W domu co się działo- właściwie ku uciesze- nie pamiętam. W oczekiwaniu na obiad możliwe, że czytałam, pewnie wymieniłam parę słów z bratem. Po obiedzie razem z siostrą poszłyśmy do sadu, maszerując żużlową drogą i rozglądając się dostrzegałam małe szczegóły- jak krawędzi liści jabłoniowych i chmur, smukłe sylwetki grusz, błyszczące owoce, pokryty siwiejącą rdzą trzepak, stos brunatnych cegieł, wielką bezużyteczną oponę od traktora... Gdyby tak wszystko treściwie opisywać, każdą myśl i czynność, zabrakłoby czasu nawet podczas wiecznych wakacji... Dotarłyśmy do przechowalni do której wchodząc owiał nas mityczny chłód o zapachu zgniłych owoców, skwaśniałych napojów i martwych owadów. Zjechałyśmy windą do podziemi, tam temperatura jest jeszcze niższa. Włączyłam kamerę, zapaliłam papierosa, puściłam Gawlińskiego i tak beznamiętnie wypowiadając słowa i zaciągając się dymem spędziłyśmy kilkanaście minut pod ziemią. Nocą takie miejsce może zmrozić krew w żyłach, idealne do nagrania sceny rodem z horroru... Ta niedziela była ostatnim dniem brata u nas obejrzeliśmy więc jeszcze jeden film- tajwański horror '8-8-91' z 2012 roku wyreżyserowany przez dwunastu reżyserów. Cóż gdyby taki film powstał na zachodzie możliwe, że moja ocena byłaby o jeden punkt wyższa, ale nie- od orientalnego kina wymagam więcej, znacznie więcej. Dlatego tylko 4/10, żadna ze scen nie przestraszyła mnie, więc nie ma już zupełnie mowy o przerażeniu. Pod koniec oboje z bratem zasnęliśmy- to mówi samo za siebie... Zbudziłam się pierwsze, 
potem szturchnęłam brata, cofnęliśmy kilkanaście minut i dokończyliśmy. Powiedzieliśmy sobie dobranoc i poprosiłam go żeby mnie rano- gdy będzie wychodził na busa- obudził bym mogła się pożegnać. 
Nawet nie myjąc zębów uprzątnęłam trochę wyglądający jak stajnia Augiasza pokój (co za banalne porównanie...), poprawiłam kołdrę i poduchę, otworzyłam na oścież okno natychmiast wpuściwszy świeżość, chłód i ten osobliwy- przeze mnie z pietyzmem przechowywany w płucach jak najdłużej- zapach gwiazd, zapach księżyca, zapach nocy. Usiadłam na parapecie z papierosem w ustach i zapalniczką w placach, włączyłam cichutko muzykę, zamilkłam pełna obaw, że to właśnie ten raz- że tym razem oddam swe ciało płomieniom, a duszę mglistym wzgórzom kolorowych planet... Nie... Obawy rozmywał wiatr przeczesujący gałązki niespokojnej brzozy, obawy zagłuszały piski i krzyki kocie, tupanie dzikich stworzeń- wszystko co jest na wpół prawdziwe i na wpół fikcyjne. Teraz kończę swój opis kilku dni sierpniowym by oddać się spożywaniu kolacji i oglądaniu koreańskiego horroru ;] Odrobinę te nienażarte wymagania wobec siebie uciszyłam tym tworem pisarskim. Jestem Sumire. Jestem Fiołkiem, Genesisem i Nietoperzem. Muszę pisać, to moje jedyne ocalenie. Muszę zacząć sycić się życiem, widzieć ja tak wyraźnie aby mnie tą ostrością oślepiało... Muszę dawać wszystkim oznaki prawdziwe swego istnienia.
 "Musi polać się krew. Zaostrzę nóż i przygotuję się, by gdzieś poderżnąć gardło psu.
Słusznie?
Słusznie!"
 Murakami, Sputnik Sweetheart. Nie dosłownie, nie DOSŁOWNIE!
 


 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz