Ten dzień był dobry. Tfu! Dziś rano, w łazience, obiecałam sobie, że postaram się unikać określenia czegokolwiek lub kogokolwiek epitetami 'dobry' bądź 'zły'. To tak niewiele znaczące, dlaczego mamy wydawać wyrok na kogoś lub na coś tak ostatecznie i bezsprzecznie za pomocą czerni- bieli. Wisława Szymborska- co niejednokrotnie powtarzała mi mama- w jednym ze swych utworów stwierdziła iż 'jest niezliczenie wiele odcieni szarości'. Zapomniała o barwach tęczy, ale wiadomo o co chodzi :)
Wstałam wcześnie, przed 8.00. To z powodu wyjazdu mojej siostry. Ileż ja w swym życiu razy będę zmuszona rozstawać się z kimś? Nieznośna jestd ta pustka, miejsca i myśli o niej przypominające... Żegnając się człowiek dopiero uświadamia sobie jak wielką istotnością była obecność tego drugiego człowieka. Wszystkie łzy i słowa starałam się nagrać, siła emocji jednak mnie samą zmusiła do lekkiego płaczu. W porządku, to znaczy, że tli się we mnie jeszcze jakaś iskra wrażliwości. Nie wróciłam do łóżka, jakimś cudem udało mi się szybko zająć czymś zamazującym na trochę czasu smutek. Najpierw zjedliśmy pożywne śniadanie z zapałem raczej niegodnym pozazdroszczenia przygotowując się i zbierając energię na kilkugodzinne rwanie moreli w morderczo prażącym słońcu południa. Ku zdziwieniu i również wdzięczności dla wszystkich bogów i pluszaków nie było tak... nieprzyjemnie, a upał dało się znieść w cieniach drzewek- pod warunkiem, że płyny w organizmie często były uzupełniane. Zdaje się, że rwaliśmy ok. 4 godzin, między 10.00 a 14.00. Znalazłam w sobie tę moc wspieraną pragnieniem zarobienia kasy na wyjazd do stolicy i zerwałam prawie 4 skrzynki drobnych śliwek (wspinałam się po drabinie, właziłam na drewniane skrzynki...). Po powrocie ochłodziliśmy się wszyscy wodą ze szlaucha i zamówiliśmy pizzę na obiad- trwając w zapomnieniu o nadchodzącej kilkumiesięcznej nieobecności naszej najstarszej siostry. Pizza zjedzona, lipton- zielona herbata wypita, czas na przydział kolejnych nudnych obowiązków. Ja otrzymałam polecenie wymycia podłóg, a brat wymycia samochodu. W tym drugim- ponieważ pierwsze zupełnie mi nie odpowiada (nie znoszę mokrych podłóg i braku możliwości poruszania się po nich)- postanowiłam bratu pomóc. Przedtem zaczęliśmy grę w Scrabble, ale przeszła tylko jednak kolejka (leśny;łoś;goły). Dołączyła się moja druga siostra, zrobiła kilka zdjęć i filmików- o co ją poprosiłam. Jakieś zanikające szybko międzyludzkie sprzeczki między mną i bratem wynikające trochę z mojego- nierzadko aż podłego- ignorowania próśb innych. Cóż poradzę, jestem aspołeczną jednostką, bohema, którą sobie stworzę, taka literacko-filmowa będzie tylko ze mnie się składać. Dlaczego ludzie mają do nas pretensje skoro sami nigdy nie konkretyzują swoich wobec nas oczekiwań... Myślą, że są tak przejrzyści, że można czytać z ich umysłów jak z otwartych ksiąg? Na miłość boską, któż by tego chciał?! Z kolei jednak, gdy- jak karty- wykładają na stół swoje wymagania, my się buntujemy...czyż nie? No, nie wiem. Może nie powinnam (z pewnością nie powinnam) używać liczby mnogiej, mówić zawsze tylko za siebie, no chyba że zostaniemy upoważnieni do przemówień 'językiem' kogo innego. No więc JA się zwykle buntuję. Taki nieładny charakter, cóż poradzić? Przypomniało mi się pewne chińskie przysłowie, które niegdyś na niemałą skalą zniechęciło mnie do wszelkich starań i podcięło skrzydła w powietrzu przy próbie wysokich wzniesień.... A brzmiało tak: "Łatwiej zmienić bieg rzeki niż swój charakter". Ach... Ale oczywiście mogę się z tym nie zgodzić i czy wtedy dopiero- zaprzeczając temu porzekadłu- życie nie nabierze barw spełnienia... Ach jakże ja kocham refleksyjność we mnie, nienawidzę ją jednocześnie, ale chyba za tę skrajności ją tak uwielbiam... czyż to nie paradoks? Dobrze, dosyć już. Umyliśmy niedokładnie samochód, napełniłam dwie wielkie misy wodą, żebyśmy i nasz piesio mogli się w razie nagłej potrzeby schłodzić. Ale nie, piesio nie bo on ma problemy z krtanią i podajemy mu antybiotyk. Więc... dalej była ta sprzeczka, potem wymiana uśmiechów i zdań z siostrą. Nie chcąc się zbyt intelektualnie rozleniwiać zebrałam trzy pozycje- 'Trening mentalny biegacza', 'Nawiedzony dom'-opowiadania V. Woolf i zagadki Focusa. Zaczęłam w kolejności takiej w jakiej wypisałam. Najpierw pół godziny treningu, potem dwa opowiadania obszerne dosyć, pewnie ok. 1h, a na końcu- no, myślenie logiczne raczej z trudem mi przychodzi- zagadki, na których doprawdy starałam się skupić wysilając wszystkie szare komórki, ale na niewiele mi się to zdało bo nawet jednej w pełni dobrze rozwiązać mi się nie udało.
'Ciocia z wujkiem i Karolą jadę z Warszawy, więc nas odwiedzą, idź się przebrać'- no tak bo wciąż w białej podartej koszuli służącej jako część garderoby ochronnej przy rwaniu moreli... Więc wyciągnąwszy nogi z miski, z przekonaniem o czekającym mnie reumatyzmie, poszłam się przebrać. No dobrze. 'Czy teraz mogę wrócić do czynności, których wykonywanie mi przerwałaś?' -Tak. Super. Tyle, że przyszła babcia i kojąca cisza poszła w diabły. Uratowałam się jakoś, albo raczej uratowała mnie romantyczność nasączająca prozę Virginii, ta refleksyjność (wtedy właśnie pomyślałam, że kocham refleksyjnych ludzi), wnikliwość, pełność, błyskotliwość. Nie ma takiego utworu owej pisarki, który by mnie dogłębnie nie poruszał, a przynajmniej nie poruszał 'pewnych we mnie strun'. Tak, tak.
Całe opowiadanie 'Dama w lustrze: refleksja' (refleksje, refleksje....) przeczytałam z taką pasją i namiętnością, że wokół wszystko przestało istnieć, stało tylko lustro, to lustro, które- ku mojej uciesze- pozbyło się każdego szczegółu mojego ogródka, każdego źdźbła, pozostawiają mnie, mrok i zbiór opowiadań. Musiałam być kilkakrotnie przywoływana do rzeczywistości przez brata, który- o dziwo- zapytał czy nie zagram z nim w badmintona. Półgłosem odrzekłam: 'za chwilę'... No i chwilę poczekał, wszystko znów wróciło na swoje miejsce. Zmieniłam buty i nie zdążyliśmy dotrzeć nawet do połowy naszych sportowych zmagań, już widać wjeżdżające czerwone auto wujostwa. Witamy się (powitania, pożegnania- oto cała treść życia...), przemawiamy nikogo nie szokując, wyrzucamy dla zaspokojenia siebie nawzajem te nędzne, wycyckane do cna, banały, krążymy myślami wokół własnej cielesnej przestrzeni, jesteśmy przewidywalni jak każdej doby nadchodząca ciemność nocy. Nikogo nie interesuje, bo każdy ubóstwia spokój i stateczność, awangarda i krzykliwość słowa. A jeżeli takie 'dziwadło' gdzieś z byle przyczyny pojawi się ażeby wyłącznie jako wyjątek potwierdzić 'pewną regułę' to staramy się z nim 'nie trzymać', niechże metaforyczna pustynia mu wystarczy. Oto my. I doprawdy nie ma ani krzty z nas kpiny, ani trochę negatywnej krytyki, jesteśmy tacy i to się nieźle nawet składa bo te 'dziwolągi' zaakceptowane przestałyby być 'dziwolągami', straciłyby swoją wyjątkowość i tajemniczy indywidualizm. Boże chroń. No i czemu ja mam taką skłonność do tworzenia zbędnych fraz podczas opisywania mego dnia? Właśnie mój zegarek oznajmił słynną godzinę nocną; północ. A więc moi drodzy, swe zamieszki i ponure działania rozpoczynają wiedźmy, złe duchy, zjawy i czarni rycerze, może także opętańcy i krwiopijcy. To całkiem miła myśl, daję kopa i porcję wiary w inny, całkowicie odmienny od tego dostrzeganego każdego dnia- świat. No, już skończ Julia!
Graliśmy w badmintona, wspominaliśmy niedługo wspólny wypad nad morze, śmiałyśmy się z 'wózków i dzieci', zjedliśmy kolację- ja jedyna filet z makreli w sosie pomidorowym (tęskno ci do Władysławowa, co?) i niestety pożegnać się znów była konieczność. Ale tylko z wujkiem i siostrą cioteczną. Ciocia, moja chrzestna na pewien czas u nas odpoczywa. To miła, w kawałku wypełni pustkę :] Przygotowanie planu 1;2;1;2;1;2;1;2;1;2 na bieg (minuta marszu, dwie minuty energicznego truchtu), spożycie kupionego w Biedronce po promocyjnej cenie napoju energetycznego i już w trasę z siostrą. Ogrodowa, szkoła, kościół, cmentarz- to miejsca, o które jakby 'otarłyśmy się' podczas biegu i marszu. Było przyjemnie, powtarzałam motywujące mantry, wiatr popychał mnie delikatnie dzięki czemu czułam lekkość i płynność swych ruchów, oczywiście- byłam zadowolona, że biegnę, poruszam się.
Po powrocie woda z cytryną i krótka balkonowa rozmowa z ciocią i bratem o moich planach na przyszłość. Teraz, właśnie w tej chwili, uderzył mnie mój własny stosunek do przyszłości, dlaczego ja nie biorę tego na poważnie? Słowa, słowa- ble ble. Niewiele znaczą. Uważam siebie za istotę nie co bądź świadomą, a jednak jakże materialistyczną i wyżartą moralnie i w ogóle w innych znaczeniach przez własne płynne czasy XXIw. i to drugiej dekady! Chryste, co mnie czeka? Dbam tylko o doczesność i to doczesność niesięgającą dalej niż na następny tydzień!...
Krótka rozmowa przez skypa z rodziną amerykańską, życzenia złożone cioci i kuzynowi i muzyka słuchana na mp3 brata. No i to pisanie... już niemal trwające 1,5h! Idę się myć, potem zapalę, dziś jeszcze wcale nie paliłam- i dobrze, małymi krokami uwalniam się od tego syfu!
"FEAR IS A WEAPON OF MASS DESTRUCTION!"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz