8 sierpnia, 2013roku
Przeglądając Dziennik Virginii Woolf celowo wyszukałam opisy dni 8 sierpnia.
Rok 1929, dokładnie 84 lata temu, Virginia zapisała:
"Piszę, żeby przetrzymać jakoś jeden z tych niewiarygodnych momentów - jeden z tych bolesnych, żałosnych, denerwujących momentów, od których człowiek robi się niemal chory, ale równocześnie jestem, nie wiem- jakoś podniecona: czuję się uwolniona, a zaraz potem paskudna; i zaniepokojona;(...)"
Czuję się zupełnie podobnie choć przyczyna owego niewiarygodnego stanu jest zgoła inna. Ja gubię się w swoich wymaganiach wobec siebie. Zbyt wiele żądam, pragnę wyssać każdą z chwil, nie zważając na swój nastrój, wyssać ją z możliwości do cna, jak cytrynę gniecioną dopóty, dopóki ostatnia kropla bądź pestka nie wyleci. Sądzę, że będąc tak krytyczną wobec siebie, niemal ekstremalnie, nigdy w życiu, jakkolwiek bym się nie starała, nie zadowolę siebie. Lecz zacznę od początku.
Dzisiaj, tak jak 80 lat temu w Wielkiej Brytanii u Virginii Woolf było 'tak gorąco', że w każdej minucie tej mordęgi miałam 'ciężką głowę'. Korzystając zachęcona poprzednim powodzeniem ze strategii wizualizacji przedsennej znów wstałam wcześniej, ale nie tak wcześnie jak wczoraj. Moje poranne etapy powracania do życia zakłócił pewien brzydki sen, w którym koreańska pani odrywała policzki przystojnym mężczyznom i zjadała je. Była też ulica szybkiego ruchu i pasy na niej, staruszkowie obleśnie spluwający na chodnik, Maria Peszek nawet w TV u mojej babci, a także- cała amerykańska rodzina i moi rodzice. Niesamowity miks. I zaczęłam się zastanawiać w końcu wyrwana ze snu przez po raz setny wygrywający budzik. Niespokojna, zdemobilizowana, zastanawiająca się! Nie wiem jakim cudem to zrobiłam, ale zdobyłam się na moment bezmyślności, z korzyścią go wykorzystałam i już w pośpiechu ubierałam się do sadu. Okazało się, że wstałam kilka minut po 7.00 gdy spojrzałam na telefon. Zdziwiło mnie to. Pobiegłam na dół, zacisnęłam sznurowadła tenisówek, ugotowałam wodę na kawę i z kubkiem wyszłam przed dom. Cisza. Tylko parę rzecz brata rozrzuconych po stoliku. Usiadłam sącząc kawę, odwróciłam głowę i ujrzałam brata niosącego dwa wiadra pełne wody i wylewającego ją za ogrodzenie do sadu. Zalało nas nocą, nie było wody, ciocia nie wiedziała jak dokręcić nasz zepsuty korek i nas zalało. Pomogłam nosić te wiadra, potem poszliśmy do sadu i znów słoneczny żar. Muzyka, morele, sarenki biegające w oddali przy sadzie jabłoniowym. Moje myśli nie skupiały się wokół niczego. Jedną miałam przerwę gdy poszliśmy z bratem po picie 'bełty', potem jeszcze może dwie godzinki, ale ponieważ zapomniałam kapelusza z domu mama nakazała mi wrócić w obawie, że mogę dostać udaru. I wróciłam, kartkowałam jakąś książkę o zdrowym trybie życia, oglądałam Sędzię Lipińskiego, myłam piesia albowiem wytarzał się w nie wiadomo skąd wylanym szambie... W kroplach wody ze szlaucha grałam z bratem w badmintona, potem zjedliśmy spaghetti (Napoli), poszliśmy do miasta i... przeszłam przez małe załamanie głównie spowodowane doprawdy okropnym gorącem, ale też innymi czynnikami dziwnej mej tożsamości. Nie chcę o tym pisać bo popadam w dziwny niepokój, zagubienie i niezrozumienie siebie. Po powrocie 'Kew Gardens' Virginii, sen, potem włączyłam komputer, zjadłam kolację, posprzeczałam się z mamą i bratem (moje nałogi, na litość boską), pograłam beznamiętnie w badmintona w mroku i poszłam biegać (dziwne i przerażające odgłosy przy słupie, pijacka zgraja pod szkołą, hordy wielkich owadów)... Rozmowa o siłowni z ciocią, napój zdrowotny, poszukiwanie papierosów, prysznic i teraz...
Niewiele, ale dobrze że cokolwiek uchwyciłam z tego dnia.
Nie jestem wobec siebie szczera i nawet nie rozumiem swojego wiecznego 'pretensjonalnego' niezadowolenia.
Dobranoc :] Jutro jadę do stolicy, czeka kilka dni 'spokoju'.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz