sobota, 29 czerwca 2013

Zakończenie gimnazjum


Jestem oswobodzona, przecięłam przy pomocy okoliczności pęta zależności i progów mojej szkoły. Jestem również zniewolona lękiem nieznanego, tajemnego, tęsknotą i smutkiem. Lecz muszę ruszyć naprzód, prawda? Nie mogę oddać teraz najcenniejszego, muszę wierzyć, że najcudowniejsze jeszcze wciąż przede mną. Choć dzisiejsze triumfy i spojrzenia były tak soczyście słodkie i dumne i niezachwiane- to wciąż nie wszystko, nadzieja, że to dopiero początek utrzyma mnie przy radosnej egzystencji i pełnej. Skończyłam gimnazjum, opuszczam miejsce, na którym wzrastam od narodzin, przedszkole, podstawówka i teraz gimnazjum- jakie to niedługie etapy, jak prędko i krótko zapisuje się te słowa. Przez kilkanaście lat mojego życia wrastałam i zapuszczałam silnie korzenie tutaj, czas to przerwać. Zacznę opisywanie swego dnia od początku...
27 czerwca, zakończenie gimnazjum.
Niełatwe zadanie teraz przed sobą postawiłam. Opisać ten dzień. Bogaty w emocje, w uniesienia, analizy... 
Wstałam późno, dlatego że zupełnie wstawać nie miałam siły i ochoty, wszystko wokół mnie buczało, szeptało, skrzeczało o końcu, drapieżnie i złośliwie kwiliło 'Julcia, malutkie dziecię natury, opuszcza swój azyl, opuszcza gniazdko, swój domek, domek mamusi, tatusia i wielu innych mamuś i tatusiów...'. Moje powieki nie dawały za wygraną, żądały pozostania w zamknięciu, opuszczeniu, spokoju. A jednak- obowiązek jest świętością. Wygramoliłam się bez zamiaru palenia czy innych rzekomo- odstresowujących, a niespecjalnie przyjaznych organizmowi zachowań. Umyłam się szybko, dokładnie, płynem o zapachu zielonej herbaty. Ułożyłam włosy, ubrałam nową białą koszulkę i grafitowe spodnie, spojrzałam na chińską monetę bez- o dziwo- próśb o urodzaj w majestatycznych i samozadowolonych postaw. Umknęło mi to- byłam nieznacznie zdenerwowana. Wyszłam troszkę poruszona i dotknięta. Czym? To nieistotne. Szłam i błagałam bogów o podarowanie temu marszowi wieczności, wieczności wiatrowi subtelnemu o zapachu wiejskich ziół, niebu opromienionemu przez świeżo zjawiające się Słońce, mojej pokusie dobra i szczęścia, mojemu uśmiechowi... Iść naprzód- wieczność nie jest możliwa. Cel- hala sportowa, koledzy, którym po przywitaniu opowiedziałam historię biednej wiewiórki, koleżanki, z którymi wymieniłam parę zdań otoczonych mgiełką sztucznego śmiechu. Pani wychowawczyni- na którą spoglądałam i oceniałam strój, pozostałych nauczycieli, których kreacje również porównywałam i oceniałam. Wszystko takie swojskie, znajome, widok- hala udekorowana, ładne twarze snujące plany po cichutku na wakacje- bo zawsze sięgające daleko w przyszłość. Szykujący się do występu chór, zespół 'Manufaktura', ławki, ostateczne poprawki, ostateczne precyzowanie, udoskonalanie, ubogacane. Dwie próby- dwie godziny. Opowieść o wiewiórce, spory o kwiaty dla nauczycieli na dworze, wspomnienia błahości spraw ubiegłych, radości, paplaniny. Wszytko we mnie daleko ukryte, tak głęboko, iż nawet ja nie w pełni jestem świadoma tego istnienia. Zmówiliśmy się kto komu wręcza kwiaty, kiedy dajemy prezent naszej pani. Moja ławka, obok mnie koleżanki, za mną moi pobratymcy, przywiązani do czegoś, do kogoś, do jakiejś barwy. Nauczyciele- kochani nauczyciele. Pani wychowawczyni, taka sympatyczna, zawsze życzliwa, pomocna, wielkoduszna... Jej działania zawsze były dla mnie niepojęte, nie potrafiłam jej rozgryźć, zrozumieć, zinterpretować jej słów- szczególnie właśnie pod koniec roku. Bez wątpienia jednak to ją darzyłam największym szacunkiem, ciepłem i swoistą miłością, bez niej nie byłabym taka jaką jestem teraz. Ona pierwsza zadała mi pytanie 'może pójdziesz na japonistykę?', jeszcze w pierwszej klasie, gdy sama nie byłam świadoma tak wielu kwestii. Mój sentyment do niej jest olbrzymi, nie zapomnę jej nigdy. 
Pani od matematyki- fascynowały mnie jej oczy, sposób bycia, sposób polubienia kogoś i jego znielubienia. Była jakaś szorstka, ale na taki sposób dziwnie niełatwy dla mnie do zdefiniowania. Raczej niewiele było chwil w ciągu czasie trzech lat gdy szczerze jej nie lubiłam, irytowała mnie... Raczej niewiele... Pani od polskiego- miałam dwie w ciągu całej gimnazjalnej edukacji, pierwsza mnie denerwowała wiecznym optymizmem- a denerwowała mnie zaiste dlatego, bo sama nie potrafiłam się na taki optymizm zdobyć... Ale była dobrą nauczycielką, wykształconą porządnie, ambitną, racjonalną. Druga- irytowała mnie z kolei zupełnym brakiem umiejętność radzenia sobie z młodzieżą, opowiadała o jakichś rzekomych swoich przygodach, o swoich dzieciach (na miłość boską...) i wszelkich innych różnościach niezwiązanych z lekcją. Lecz były chwile gdy mi się podobała, radowała mnie i uśmierzała ból braku jedności moich myśli przez opowiadanie tych swoich historii nielichych. Pani od angielskiego- już o niej pisałam, to nasza wychowawczyni. Na lekcjach nie zawsze potrafiła utrzymać porządek, ale uczyła świetnie- czego rezultatem jest chociażby mój wynik egzaminacyjny. Przyjmowała mnie na zajęciach dodatkowych, tłumaczyła, z cierpliwością wysłuchiwała moich niepotrzebnych uwag, skarg, bredni- jednym słowem. Pani Frau od niemieckiego- jakoś nigdy nie zdobyłam się na głębsze uczucie do tej kobiety, nudziła mnie, była zupełnie niewymagająca, męcząca. Wykształcona- oczywiście, ale nienadająca się na sprawowanie zawodu nauczyciela. Biologia... Miałam dwie panie od biologii- na przemian, najpierw pani K., potem drugi rok- dyrektorka, i trzecia klasa- znowu pani K. Nic szczególnego, spokojnie, nawet nie pamiętam, rozmydliło mi się wspomnienie wszystkich lekcji biologii w ciągu tych trzech lat- miałam jedną biolę w tygodniu... Chemia i pan T. :] Różnie to u niego bywało. W pierwszej i drugiej klasie bałam się chodzić na lekcje do niego, chemia nigdy nie była moim konikiem, zadania przewyższały poziomem trudności moją wiedzę. Lecz klasa trzecia- to już zupełny luks. Rozmawialiśmy o pana pasji- ornitologii, egzaminach z lat ubiegłych, różnościach... Geografia- pana S. ceniłam za wiedzę i inteligencję, porządnie nauczający koleś. Denerwował mnie tylko jego sposób bycia, chłód i niezrozumienie w pewnych kwestiach. Fizyka- też dwie panie! Pierwsza mnie stresowała, przerażała, trzęsłam się na myśl o następnej z nią lekcji... Druga- w porządku, zgadzająca się kobieta z większością postulatów feministek, nie dbająca kto z kim śpi i jeszcze na luzie rozmawiająca o seksie gdy należało robić temat ;P Historia... grzeczne lekcje nauki o przeszłości, pani dobroduszna, baranek Boży, miłościwa, wyrozumiała, radosna... Miło się wspomina tych wszystkich, których już wczoraj opuściłam. Nic nie szkodzi. Nie będę streszczała wszystkich nauczycieli w moich oczach- nie wszyscy znaczą dla mnie tyle bym chciała pisać. Do wszystkich jednak czuję pewny sentyment, delikatnie uśmiecham się na myśl o nich...
Ceremonia się rozpoczęła,powstaliśmy na baczność, wysłuchaliśmy hymnu polskiego (Sorry Polsko... Sorry Polsko...), , zajęliśmy miejsca i czas przysłuchiwania i smętnego wykonywania obowiązku. Ja byłam raczej mile do wszystkich nastawiona. Nagrywałam początkowe przemówienie pani dyrektor, oglądałam twarze, śmiałam się w duchu... A teraz zastanawiam jaki jest sens opisywania tego wszystkiego... Dręczy mnie to, to jest nudne, męczące. Jedyne momenty warte zapamiętania to te- gdy szłam w dumie, prosto odebrać nagrody. Słownik Longmana, który kupiła- jak się spodziewam- sama moja pani od angielskiego, to najfantastyczniejsza pozycja jaką mogłam za cokolwiek otrzymać. Otrzymałam ją- oczywiście- za najwyższy wynik na egzaminie z języka angielskiego. Dostałam też Encyklopedię geografii za trzecie miejsce w konkursie z angielskiego, Słownik języka polskiego z przysłowiami i frazeologizmami- za całokształt, tzn. za celujące wyniki w nauce (5,78) i wzorowe zachowanie. Ostatnia książka- Antologia poezji polskiej- za najlepszy w gminie wynik z egzaminu gimnazjalnego, razem z koleżanką. Pragnęłam, zupełnie jak Felice, być podziwianą, pragnęłam na sobie spojrzeń uznania i szacunku. To jest raczej wspólne dla każdej z istoty ludzkiej. To jest troszeczkę próżne, no ale- potrzebne każdemu, dla jego dowartościowania i podniesienia samooceny- niewątpliwie potrzebne. Tak więc maszerowałam co chwilę przez środek, na hali, do pani dyrektor- której wręczyłam patriotyczne goździki zamiast przyjmować gratulacje, do burmistrza, który wydał mi się spięty i zdenerwowany...  Nie wiem czy to było takie zupełne uczucie szczęścia, raczej nie. Wiele brakowało. Ale mimo to- było miło, przyjemnie... Potem rozdanie świadectw, bardzo energicznie i prędko, pani nawet na mnie nie spojrzała- każdy każdego pospieszał. 'Julia Szymanek ukończyła szkołę z wyróżnieniem', jakże to słodka brzmiało. Choć niewiele dla mnie znaczyło, tak samo jak celująca średnia, wzorowe zachowanie (palenie w łazience szkolnej ;D), te książki wszystkie. Dla mnie liczył- no i wciąż liczy- się tylko egzamin z angielskiego, ta chwila gdy szłam po słownik- to było wartościowe, cenne, znaczące. Tak sądzę, tak czuję. Zdjęcia z wychowawczynią i kiczowatym pucharem dla niej- na którego kupno nie miałam wpływu, naszymi 'Absolwentami'... Później- ostatni etap zakończenia- przeszliśmy do naszej klasy, pani z niemal łzami w oczach wypowiedziała mowę pożegnalną, uściskała nas, obejrzeliśmy filmik przygotowany przez koleżankę, wręczyłam pani bombonierkę i książeczkę, którą poprzedniego dnia zakupiłam ze słowami 'podziękawania', chciałam powiedzieć już wcześniej, że ten wynik egzaminu to pani zasługa no i tak powiedziałam. Kilka rutynowych słów, pani poprosiła nas byśmy do niej napisali maila, podała swój adres i rozeszliśmy się. Bogu dzięki. Nareszcie koniec. Wróciłam do domu dźwigając te książki półsmutna, półradosna... Jak to zwykle bywam w takim nieokreślonym nastroju. Tata mnie przywitał, jakoś beznamiętnie wyraził swoją dumę, zjadłam coś, poszłam do rodzinki. A tam- dostałam od wujka pięć dych za świadectwo, zabrałam należne mojej sile niszczącej, dowiedziałam się niepojętego i wróciłam. Chwała Bogu. Położyłam się na chwilę, potem w żalu i rozpaczy zapaliłam słuchając smętnych piosenek... Coś tam się jeszcze z pewnością działo, ale choć kawałek pozostawię niespisany aniołom by stworzyć mogły z tego nowy byt.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz