26 czerwiec, dzień bardzo wyjątkowy, ostatni w szkole...
Nie wiem jak powinnam zacząć. Czuję się nie najlepiej. Lecz, wiecie co? Spróbuję to tym wpisem zmienić. Jak? Przedstawię każde ze zdarzeń dzisiejszych kolorowo, w optymistycznym, radosnym świetle. Jakkolwiek absurdalnie miałoby wyjść, jakkolwiek oszukańczo, nieprawdziwie... Zacznę od pobudki.
Na 9.00 do szkoły. Po cóż ja mam w ogóle tam iść? Ach, tak. Jest coś do podpisania, jakieś zaświadczenie pozwalające następnego dnia odebrać świadectwo i wyniki egzaminów. Poza tym cóż mam robić w domu? No i- zawsze są ludzie do pooglądania, a gdy są oni- możliwość niecodziennego zdarzenia, wspaniałości jakowejś- której świadkiem lub uczestnikiem jest prawdopodobieństwo zostania. "Zabija mnie miasto i wskrzesza mnie miasto...."- moi najmilsi bogowie ileż w tych słowach zawarte jest mych życiowych bezdennych bolączek, krwotoków, koszmarów i piękności? To takie romantyczne, jednocześnie zawstydzające i dołujące! Pierwszy krok- i jedyny- samodzielnie, zrównoważenie zdefiniować sobie 'miasto', i to wszystko. Mało? Nie, nie. Bardzo dużo, bardzo pracowicie, bardzo czasochłonnie.
Czy naprawdę 'gdyby była wojna byłabym spokojna'? Absolutnie tak. I tu znów wchodzi w grę samookreślenie i wyciągnięcie symboliki 'wojny'. Wojna trwała, trwa i zawsze trwać będzie! "Przeminą religie, lecz zostanie wojny duch"- tak śpiewał Gawliński. Wojny duch jest w każdym, ale- na Jowisza i świętą Junonę!- nie chcę raczyć siebie, ani nikogo innego tymi cholernymi niewspomagającymi truizmami! Hadesie! Zabierz już moją duszę, poślij gdziekolwiek chcesz- pola elizejskie czy Tartar- bez, do czorta, znaczenia! Nie chcę tylko egzystować już więcej tutaj- na tej ziemi, gdzie na moich oczach ginie istota, gdzie na moich oczach miłości odwracają się placami, gdzie na moich własnych oczach- sobie samej zadaję ból. Muszę znaleźć ten fragment drogi życiowej, na którym bezwzględnie porzuciłam swą niewinność i nieuświadomienie. Muszę zawrócić, muszę zacząć od nowa. Czy ten wpis nie miał być różowy? Czy nie miałam pisać kolorując wszystko na szczęście? No właśnie- każdy z nas woli pisać o cierpieniu i rozpaczy- bo tak łatwiej, o dziwo- przyjemniej. Co za ironia!
Wstałam więc ok. 8.20 uprzednio- rutynowo- wysłuchawszy kilku piosenek na telefonie. Umyłam się, nie paliłam nawet, nałożyłam jakieś długie dżinsy i koszulę- odrobinę zimno dzisiaj było. No i poszłam. Siedziałam w bibliotece rozmyślając o spotkaniach i 'rapsodiach', o kwiatach, szczególnie- fiołku umiłowanym przez Plejady, córki Atlasa (tylu jest bogów, żaden nie pomaga :[) Przyszły moje koleżanki, zabrałam się z nimi ażeby podpisać te bzdurne zaświadczenia, czy cokolwiek innego- równie nudne w owych okolicznościach byłoby chyba nawet pospisywanie diabelskiego cyrografu! Pokrakałam z nimi. Gdy wejdziesz między wrony musisz krakać tak jak one. Ale w sumie to nie jest konieczne, sama o tym decydujesz, samodzielnie wybierasz skrzek bądź chorałowy śpiew. I to nie jest wszystko jedno. Zastanawiałam się- po pewnym czasie dałam sobie spokój- czy nie jest swoistym upadkiem żenującym proszenie jednej z kumpeli o papierosa. Nie doszłam do żadnego wniosku, bo jak powyżej napisałam przestałam się nad tym zastanawiać jakiś czas temu. Ale przynajmniej- miałam papierosa! Bogu dzięki! (w sprawach grzechu zwracam się do chrześcijańskiego Boga, niech mu będzie, 'oto ja służebnica Pańska'- lubię te słowa). Lecz zanim go wyprosiłam (upokorzenie?! wątpliwe...) podpisywałam te dokumenty pożegnania z gimnazjum, podpisałam i nie zrobiło to na mnie wrażenia. Podczas ogólnego podpisywania przyszła nasza pani i pieprzyła coś (niestety, nie tak jak ja 'pieprze miasto') o celebracji zakończenia 'trzyletniego cyklu', podchodziła i odchodziła, lecz zawsze, zwykle, jak co dzień każdy ponurak, jak każdy nawet antymalkontent i optymista- przynudzała. Myślałam o swojej postawie, minie i sercu. Samuraj zhańbiony przebijał sobie kataną brzuch, dlatego że uważano powszechnie iż to tam- w środku brzucha- skumulowane są wszelkie uczucia i emocje, czyż nie? Ja sądzę, że to słuszność. W brzuchu. Także jeśli samobójstwo- to tylko kataną w brzuch, lecz jeszcze nie czas- jeszcze muszę pożyć, 'siedem mórz przejść', tak? Co z tego, że mnie Bóg opuścił? Eli lama sabachtani? po co zadawać to pytanie, to nic nie da. Więc skończyliśmy podpisywanie. Moje koleżanki uciekły szybko i nie zdążyłam od nich wziąć peta. Musiałam je dogonić, podokuczałyśmy sobie jeszcze i zdobyłam go, gratulacje sweetheart! Co za spryt przezorny! Shit! Ale nie wypaliłam go od razu. Spotkałam moich najmniejszych kuzynów, przeszłam razem z nimi znowu pod szkołę, do której wróciłam! Co jest tym magnesem, hę? A może kto? Stara lesba ze Słowa na L by wiedziała, bóbr, słoń czy ryś? Ale żebym się nawet nie domyślała... Wróciłam, podałam numer do koleżanki, której nie było- a musiała przecież podpisać te cyrografy pożegnań, wychowawczyni, znów posiedziałam w bibliotece, pooglądałam chwilę z chłopakami 'American Pie' i znów wyszłam na miasto. Na osiedle, po tą koleżanką- bezpotrzebnie, ale i tak nie miałam nic do roboty! Miasto Mania. Ach, ileż fajnych gierek językowych można ułożyć z imieniem Maria! MiastoMania, Maria Awaria, Jezus Maria Peszek.... Zazdroszczę imienia! Zna ktoś jakieś takie językowe 'coś' z imieniem Julia? Wątpię. Posiedziałam chwilę u niej, zadziwiałam się faktem, że robiła dla rodziców obiad, że nie pozwoliła mi u siebie palić... ułożyłam sobie włosy jej pianką i jakąś różową gumą, no i powrót. Lecz nie bezpośrednio do szkoły, a... na zieloną, wiejską drogę otoczoną sadami i niewielkimi gospodarstwami mieszkalnymi. Tam- pod nędzną jabłonką- zapaliłam sobie wsłuchana niczym w transie- w dwa utwory. 'Ludzie psy' i 'O sobie samym'. Mlecznie, mrocznie, słodko, kwaśno... Obawiałam się spojrzeń lecz- jak sądzę- żadne na mnie podczas tej wulgarnej czynności wykonywania- nie spoczęło! Wróciłam do szkoły z lekkim zawrotem głowy, ale pachnąca pięknymi fioletowymi perfumami i dropsami lukrecjowymi ;] Znów przemieszczałam się między biblioteką a naszą klasą. American Pie, American cousin. Naprzemiennie. Nie wiem na co czekałam, nie wiem co mnie tam trzymało- znużenie, znudzenie, senność, chłód, kolory, nauczyciele- których wszystkich już kocham miłością bezgraniczną lecz absolutnie nie dozgonną i nie prawdziwą. (co to za szaleńcze- poprzednie zdanie?!). Cóż, zostałam i byłam. Dzwoniłam do koleżanki, kręciłam się po korytarzach, patrzyłam przez szkolne okno na półpiętrze wsłuchując się w dzwony kościelne i jakieś bezsensowne szemrania dyrekcji i dzieci śmieci. Czy wszystko musi być znaczące? Czy wszystkiemu 'naszemu' musimy się poddać i oddać? Nie wiem. Bo nie wiem co to znaczy, ale jak zwykle o tej porze- jest wyczerpana, sięgam dna nosem. "Im wyżej skaczesz tym bliżej dna'- tak śpiewała Kora, niech jej niebiosa do śmierci za te słowa błogosławią.
Znudziło mi się odganianie usilne nudy. Przeszłam na halę, kilka kroków, zmieniłam zdanie (bo telefon zadzwonił:], bo mnie ktoś zawołał;], bo uciszałam głosy wewnętrzne sprzeciwu;]), potem znów zmieniłam zdanie- chciałam się tylko upewnić czy jutro na 9.00 na halę. Właśnie tak. Czekaj na koniec. Koniec. Co to jest- koniec? Z dwojga złego (mając alternatywę między rozpaczą końca, a przerażeniem początkiem) wybieram rozpacz końca. I może dlatego jestem tak nieszczęśliwa. 'Ej Wy!!!'. Wracając do domu czułam brzydkie ciepło do trampkami, słyszałam marudne słowa 'Hujawiaka', myślałam o analizie, pełnej, niepełnej, jasnej, niezrozumiałej... Pod domem, przez balkonem wysłuchałam kilka słodkich słów, popłakałam wewnętrznie i zmrużyłam oczy. W domu przywitali mnie rodzice, bez znienawidzonego, a ówcześnie tak upragnionego pytania- jak było w szkole?? Kurwa... dlaczego mnie o to nie pytacie? ;[. Jestem udręczona, nie chcę żyć z krzyżem tęsknoty na ramionach! Jedziemy dziś do Kraśnika kupić coś wychowawczyni. Rodzice mi o tym przypomnieli, ja desperacko nie chcąc zostawać jeszcze przez godzinę w domu ruszyłam do domu kuzynów. Maria Peszek, spuszczona głowa, dżinsowe trampki i bajecznie niezmącenie krwawe pełne niespełnienia i tęsknoty myśli... Ostatnio sporo piszę o tęsknocie, prawda? Och, jutro ta pani niematerialna będzie bohaterką pierwszoplanową moich wywodów, bez kreski zwątpienia. Nacisnęłam srebrny guzik domofonu, cisza. Niedługa. Zaraz słyszę dzwonek zapraszający. Wchodzę. Chronię się przed wiatrem ściskając do ciała koszulę i spuszczając głowę jeszcze niżej, niżej, niemal do piersi. Uśmiech. Moja ciocia Beatka ilekroć ją widzę wywołuje na mojej twarzy sympatyczny, życzliwy i naturalny uśmiech :)- o, taki. Przywitałyśmy się, orzekła iż dzieciaków nie ma- no nie, co ja pocznę? Odnajdę ich w odmętach szarości miejskiego pawilonu moich trywialnych wspomnień. Ileż myśmy wymieniły zdań, przerywanych niekoniecznie potrzebnymi wtrąceniami wujka Romka...? Nie liczyłam. Cóż to musiałaby być za nużąca konwersacja gdyby doprowadziła jednego z jej uczestników do liczenia wymienianych wypowiedzi? Niesłychanie- ja sumuję, niesłychaniowo nudna! Mówiłyśmy o mojej części krwi. O moim bracie, który się pięknie obronił na 5, o mojej siostrze i jej lipcowej operacji plastycznej, o jej przyjeździe i ich odjeździe. Krwawo to widzę, albowiem moje oczy zalał płyn ubarwiony czerwonymi atomami, czy coś. Złoszczę się na czas. Znów płynie jak zwariowany, nienawidzę go za to, uwielbiam go za to- gdzie tu miejsce na rapsodie, parodie, uwielbienia, oznaczenia, symbole, zmyślenia, urojenia, choroby psychiczne? Sądzę, że rozmawiałyśmy- najprzyjemniej od mojej rodziny przybyciu- około 20 minut. Potem pospozierałam na roztargnione wielością oczy dużego owczarka, przykucnęłam przy nich i pobłogosławiłam nieświadomie. Już powrót, już ucieczka, znów w te same strony, znów ku potępieniu samoistnemu i rozmydleniu rzeczywistości. Witam panie robotniku, żegnam Ciebie kłosie przydrożny, rozmówmy się innym razem mrówko pracowita. Oddalam się, zbliżam się. Jestem już niemal pod szkołą. Patrzę melancholijnie na nieprędko przemierzającą jezdnię wiewiórkę. Grom, Zeusa zirytowało moje podejście do siebie, to zwycięstw i upadków i do rozmiaru realnych ludzkich problemów. Wiewiórka ginie na moich oczach, na moich oczach, na moich oczach. Dziwi mnie to, rani troszeczkę, lecz nie tak jak powinno. Potworność, symboliczna śmierć na moich oczach. Myślę bezradnie widząc to nieszczęsne stworzonko jeszcze desperacko w boleści machające ostatkami sił żywotnych ogonkiem rudym i puchatym. Spotykam moją dawną nauczycielkę od historii- panią tajemniczą, panią zdystansowaną, niezwyciężoną, panią mądrą i roztropną. Ronimy kilka wyimaginowanych łez i postanawiamy przenieść niebożątko. Pani podaje mi chusteczki, patrzę rozdarta na języczek wiewiórki, na jej rozgniecione ciałko, na maź gęstą wypływającą z wnętrza ustek. Czy cierpiała, nie mogę orzec z pewnością, lecz sądzę, że tak. Czy mogłam temu zapobiec? Wcześniej o tym nie myślałam, ale teraz uważam, że tak. Mogłam krzyknąć na tego barana prowadzącego samochód, jeśli nie zatrzymasz się to chociaż przyspiesz ażeby ta ruda istotka nie konała w męczarniach, a zginęła szybko. Mogłam, lecz milczałam, byłam nieobecna realnie, zagubiona, mało kontaktowa. Przeniosłyśmy ją. Ułożyłyśmy pod słupem po drugiej stronie ulicy. I znów jednogłośnie w żałobie stwierdziłyśmy, że należy biedaczkę zakopać. Pani poprosiła woźną aby ta dała nam motykę lub łopatę. Przyniosła nam po chwili oczekiwania podczas której by przerwać nieznośne milczenie odrzekłam spokojnie, tonem delikatnym i wyrażającym ubolewanie "ja od zawsze wierzę w głęboką symbolikę takich zdarzeń; to znaczy- nieprzypadkowa byłam ja na miejscu zdarzenia, nieprzypadkowo moje właśnie oczy ujrzały tę śmierć; może to się pani wydać absurdalne, ale wierzę, że swoista więź powstała między mną, a tą wiewiórką...". Pani odrzekła równie spokojnie, ale tonem osoby radykalnej, twardo stąpającej po ziemi realistki, chłodnej "ale czujesz się jakoś odpowiedzialna?" "-nie, nie"- wytłumaczyłam, a ona "no cóż, każdy ma prawo do własnych odczuć". Zakopałyśmy wiewiórkę. Tylko ja jej dotykałam przez chusteczkę, ubiłam trampkami miejsce jej spoczynku, pospoglądałam chwilę grób (niecha zostanie przykryta chusteczkami, nie będę sypać na nią bezpośrednio). Pożegnałam się z panią słowami "z pewnością już do końca dnie będę czuła smutek", oddałam motykę i grabie i ruszyłam w swoją stronę. Czy to nie było zdarzenie wyjątkowe? Specyficzne, urokliwe osobliwie, niespotykane, niezwyczajne... Tak, na pewno takie właśnie było. Kuzyn i kuzynki już nadchodzą, przywitałam się z nimi, streściłam szybko historię sprzed kilku minut i ruszyłam razem z nimi do starej szkoły (czy coś jeszcze może się dziś przydarzyć, czy jest sens otwierania tych drzwi, patrzenia, czy jestem w stanie to zrobić...?), umyłam dokładnie w gorącej wodzie dłonie, sprawdziłam 18-stkę, weszłam do biblioteki i pozbierałam moich ludzi. Lecz po drodze- znów się rozproszyli. Została ze mną tylko Emi, która chciała jechać do Kraśnika z nami. Zjadłyśmy kapuśniaku, opowiedziałam o swej złej przygodzie i już w drogę. A podczas niej- smutek, żal, przygnębienie, senność, jałowość, obojętność. Taka obojętność zrozumiała, nie doprowadzająca ludzi wokół do szału. Avalon, nic specjalnego. Mama znalazła do mojej pani książeczkę 'Dla prawdziwego nauczyciela', pooglądałam jakieś flamastry, zeszyty, książki historyczne. Znalazłam nawet- cóż za zaskoczenie!- wydanie kieszonkowe 'Lat' V.Woolf, za 12zł! Ale cóż- z roku 2006, moje z 1958 zdecydowanie cenniejsze! W antykwariacie warszawskim zapłaciłam za ten tytuł 30zł. Do Kraśnika Starego- Galeria Londyn. A tam- snucie się, nudy, zmory, marudzenie... Pierwszy przystanek- Avans i oglądanie kamer cyfrowych, dalej- ciuchy, kupiła mi mama białą bluzkę na zakończenie... Potem- plac zabaw, kolorowanie jakiejś dziewuszki, rysowanie pacyfek... Jakże ja nie mam ochoty o tym pisać- a przecież jeszcze dzień dzisiejszy- zakończenie gimnazjum! Później już tylko pojechaliśmy na lody, a po powrocie i zakupieniu chipsów, herbat i innych różności- obejrzałyśmy z Emi film 'Zła kobieta' z Cameron Diaz. Musiałam palić, papierosy i kadzidła- kadzidła, które razem z monetą chińską i paczką świeczek zapachowych orchidea- kupiłam jeszcze w galerii kraśnickiej. Papierosy mentolowe, kadzidła czekoladowe. Zapach tych drugich był tak odurzający i intensywny... wręcz idealnie maskujący zapach dymu tytoniowego! God bless me. Uporządkowałam pokój i poszłam z Emi do rezydencji wakacyjnej rodziny z Ameryki. Opowiadałyśmy tam, wybuchając co chwilę szczerym śmiechem, o wszystkim, filmie, drobnostkach, wyjeździe, lub po prostu- ze zwyczajnego angielskiego zdania 'I have to fart'... Złote wspomnienia. Sądziłyśmy z moimi wspaniałymi kuzynkami, iż wybierzemy jakiś film na wieczór. Lecz nie- jesteśmy zbyt nieskupione, krzykliwe, niespokojne, świrnięte. 'Biutiful'...? Piękny jest ten aktor- Javier Bardem i utalentowany. Lecz nie- zbyt długi. Woody Allen i 'Co nas kręci, co nas podnieca' ? Nie. Woody nie jest lubiany wśród moich współrodzinnych. Niczego nie obejrzałyśmy. Ale ja wróciłam do domu z owym filmem 'Biutiful' na płycie DVD. Zaczęłam nawet oglądać przegryzając popcornem, ale szybko przerwałam by mieć czas na napisanie czegokolwiek na blogu. Zaczęłam pisać wczoraj- dziś muszę skończyć. Papieros na balkonie i początek tęsknoty. W łóżku czytałam stary pamiętnik z pierwszej klasy, oprócz orzekania- jaka ja byłam niedojrzała!- uroniłam kilka łez żałości za tamtymi niedocenionymi momentami. Zasnęłam z pragnieniem mimo wszystko- radowania się ostatnim dniem w szkole, w moim gimnazjum, w mojej świątyni dumania, upadków, zwycięstw, zauroczeń, zaślepień, uniesień i ekscytacji...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz