piątek, 21 czerwca 2013

pierwszy dzień lata; minimaraton i wyniki

Pokój Ci Czytelniku pierwszego dnia Lata!
Tak więc- jutro i dzisiaj mamy w Polsce najdłuższe dni w roku, czyż nie? :]
A ja wyjątkowo piszę przed wyprawą do szkoły, nie specjalnie, ale tylko dlatego, że desperacko i opętańczo każdego dnia w każdej godzinie na stronie Komisji Egzaminacyjnej sprawdzam czy nie ma jeszcze wyników egzaminu gimnazjalnego! Ale nie... nie śpieszno im!
Okej, piszę krótko bo właściwie muszę przed wyruszeniem do szkoły- nie ma normalnych lekcji, jest dzień walki z narkomanią, idziemy na rynek z transparentami, a ja z dwoma koleżankami zgłosiłam się na występ w biegu na 1200m (;]), oczywiście, przeciw wszelkim używkom(!)- zapalić fajkę (haha! co za głupia ironia), umyć się i mentalnie do biegu przygotować... 
 Oczywiście- już po biegu, po obchodach dnia walki z narkomanią i po... sprawdzeniu wyników egzaminowych!, ale jeszcze chwilę, o tym za moment.
No więc- jakoś zbyt chyba intensywnie i ze zbyt wielką determinacją starałam się do owego biegu ulicznego przygotować. W końcu to nie jest aż tak istotne, prawda? Irytujące zawsze jest to, gdy powtarzasz sobie 'nie poddam się, nie pójdę, nie przestanę biec choćbym miała wyczerpana dreptać drapiąc asfalt', a druga strony- zatroskani rodzice- rzeknie stanowczo 'pamiętaj- nie za wszelką cenę'... Zrozumiałam, okej. Ale i tak pobiegłam! Czułam się jak Haruki Murakami ('O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu'), przebiegłam swój pierwszy bardzo minimaraton i czułam się niezmiernie dumna. Ale, ale... Jeszcze za moment, bo mnie się wszystko pomiesza, zacznę od momentu, w którym skończyłam.
Na godzinę 9.00 należało zjawić się na rynku. Spóźniłam się- a jakżeby inaczej, jestem jak Jaguar... No więc- maszeruję dość prędkim, dynamicznym krokiem, rozglądam się za swoimi koleżankami, wychowawczynią, kolegami. Nie ma. Idę więc dalej i rozglądam się. O! Znalazłam wychowawczynię, moją panią od angielskiego. Odrobinę beznamiętnie i niepewnie podeszłam, powiedziałam 'dzień dobry' i zapytałam czy nie widziała czasem pozostałej części naszej klasy. Zamiast odpowiedzieć na zadane pytanie, z szerokim, kocim uśmiechem na ustach, odrzekła 'Muszę cię uścisnąć'. Wiesz czemu? Albowiem jedna jedyna z języka angielskiego, z poziomu i podstawowego i rozszerzonego miałam po 100% :] Maksimum, 40/40, full, pełniutko, doskonale, idealnie... Właściwie to spodziewałam się- po co udawać skromność?? Po co udawać cokolwiek... Więc z odrobinę dla mnie ułudnym (a jednak, czasem trzeba poudawać) zaskoczeniem, ale zupełnie szczerym szczęściem i dumą odpowiedziałam po prostu, nie siląc się na nic szczególnego 'Naprawdę? Cieszę się.'. Tak było. Cieszyłam się, wciąż się cieszę, oto na czym najsilniej mi zależało, oto osiągnęłam swój cel, niczym żołnierz pragnący obwieścić rodakom spod Maratonu zwycięstwo biegnący w pełnej zbroi ponad 42km i wykrzykujący ostatnim krzykiem istnienia 'Zwyciężyliśmy'. No, jestem pewna, że po części czułam się jak on. Cel różny, ale równie pożądany, droga ku osiągnięciu różna, ale być może równie niełatwa. Wszystko to samo. Jeśli jest coś czego naprawdę się pragnie i wkłada się choć odrobinę wysiłku w to- nic nie jest niemożliwe. Ja wiem- truizm, ale na litość boską jesteśmy ludźmi. Zwyczajni, łączy nas tak wiele. Wszyscy pójdziemy na dno i zostaniemy zastąpieni przez hordę kolejnych nudziarzy, może jeszcze większych niż my. I na cóż nam to wszystko? Łańcuch, którego jesteśmy ogniwami- błagam pluszaki i bogowie- musi zostać przerwany, co za nuda! A najgorsze jest to, że według moich rozważań również śmierć jest nudna, a życie po niej... to wszystko to samo. Wolę zamienić się w pył i szybować razem z wiatrem gładząc górskie szczyty, korony drzew i ptasie skrzydła. Jesteśmy źli, ale stworzeni by wygrywać- jakież to nudne, sądzę, że od początku istnienia rodzaju ludzkiego nic się w nas nie zmieniło. Nie chcę tego wątku rozwijać. Mam jeszcze sporo (za oszukiwanie siebie- gdyby nam płacili- moglibyśmy się spokojnie utrzymać 'Ręka mistrza' S.King, pewnie jeszcze na dżakuzi by starczyło) do zrobienia ;] Choć ostatnio nie robię nic prócz oglądania, pałętania się po mieście, wpieprzania lodów, chipsów, czekoladek i rozmyślania o końcu mojej gimnazjalnej (no nie, wzruszyłam się- i- wielkie nieba- nie kpię sobie) edukacji. Wszystkie istnienia, cudowne i niecudowne, która jako kreatura społeczna dane mi było oglądać i poznawać- odejdą. A raczej ja odejdę. Ruszę na przód, parę kroków przed, będę myśleć, tęsknić i ronić małpie łezki, ale kolei rzeczy nie zmienię- z tym kochany czytelniku pozostaje nam się tylko pogodzić, płynąć z prądem albo pod prąd- wedle przekonań. Osoba za którą zatęsknię zniknie między palcami, oddali się, rozmyje ją czerwcowa, drapieżna i sucha mgła, zatoczy okrąg nad mą zatroskaną, zamęczoną, zapłakaną twarzą i odfrunie. Niczym żuraw popielaty odbijający od brzegu starorzecza, wydający z siebie ostatni melancholijny klangor i odpływający precz na skrzydłach przez moczary, bagna i lasy. Nie w kluczu, samotnie, beze mnie, bez bliskich, bez dusz. Jestem zrozpaczona delikatnie upływem czasu i zmianą nastrojów i nastawień wobec pewnych kwestii, instytucji, ludzi i środowisk. Wszystko się zmienia- czy nie tak śpiewał Gawliński w jednym ze swych utworów? Właśnie tak. 
Powrócę do dnia dzisiejszego bo zbytnio wprowadziłam się w natchniony stan pisarski. Nie chcę tego, nie ogarniam, chcę skończyć i zapalić gdzieś papierosa. Swoją drogą, doszłam dzisiaj do wniosku, że palenie- przeze mnie wyniesione do rangi półboskiego rytuału- staje się dla mnie... nudnym i przykrym przymusem. Dlatego- choć ja za nikogo nie myślę i nie decyduję- nie polecam zaczynać, choćby dlatego, że i to- jak wszystko inne na tym nudnym, brudnym, zaśmieconym świecie- staje się nudne. No więc- palę nie bo chcę, nie sprawia mi to już błogiej i jagodowej przyjemności. Nie widzę niebieskich i zielonych postaci (jedyne co na mnie patrzy to dziwaczne oczy- na belkach dachu strychowego, na dębach, brzozach, jabłoniach..., na kolumienkach marmurowych), nie czuję przyjemniej unoszącego się dymu. To jest potworny mus. Jak mus to mus. W lipcu rzucam. Definitywnie. Bogowie i wszelkie maskotki mi świadkami. 'Nieżywa dziewczyna, Amy padlina, Amy ściera, ścierwo, szmata...'
Takie jest życie, karty które nam dano są niewiadomą. Asy w rękawach są własnością nielicznych, niech ich diabli. My musimy egzystować, jakkolwiek, no bo co nam pozostało? Wielki kapuściany stos, kompost. A kapustami są głupie i nudne wspomnienia. Co z tego, że możemy uznać je za wartościowe?! Bullshit. Przecież to przeszłość. 'Karty z przeszłości każdym tasuje jak mu pasuje, amigo' ('Ręka mistrza' S.King), ja proponuję owe karty spalić, nie grać nimi, wymienić talię, ile by nie kosztowała. Zaśmiecanie sobie życia nie jest wskazane, no bo ŻYĆ MUSIMY, więc lepiej w czystości, minimalnej chociaż.
Dobra, teraz już na serio wracam do dnia!  Ach, jakaż ja jestem promienna!  Chwaliłam się wszystkim wkoło swym wynikiem, pani powiedziała, że jest szalenie radosna (powiedziała tą językiem mimiki twarzy) i zachwycona (zachwyt zostawmy Słońcu, gwiazdom i strumykom bejbe...). Jedna dziewczyna trzy lata temu osiągnęła taki wynik!  jestem boska, man. No, dobra. Przyszły koleżanki, pozazdrościły mi, przygotowałyśmy się do biegu i już... powrót myśli ostrożnych. 'To mój maraton, muszę dać z siebie wszystko, jestem Murakami, przebiegnę, nie pójdę, będę 'człowiekiem, który nigdy nie szedł', nie poddam się). Najpierw przeprowadzono nas wzdłuż trasy. Potem spojrzałam na biało-czarne paski zdumiona zaczęłam prędko i niedokładnie analizować swoje nieoczywiste położenie. Gdzie ja jestem, czy naprawdę będzie tak, że Materia Mr. Beaver spojrzy na końcu samego uniwersum gładkiego i wyczerpanego biegiem? O, nieba! 'Jej płacz!', cóż ja mam uczynić? Biec, krzyczeć czy myśleć o Murakamim? A może Virginia Woolf? Nie. Ona nie przyszła mi do głowy... 'A, Woolf!'. 'Who's afraid of Virginia Woolf?, Me! I am! Wanna catch my fear?!' Zygfryd, Małżo, Frędzlu, Pizdo, Flądro, Pasztecie! Gdzie jest Maria Peszek?! Ach tak! Maria Peszek. Jutro jest w Częstochowie jej koncert, nie będzie mnie na nim, nie zasłużyłam, głupia i wyrodna ja... Życie, wahania i wątpliwości, nie zapamiętuj tego. 
Więc- meta. Czerwona wstęga i trzecie od końca miejsce ;] I obok wyczerpania (ominąć, ominąć tę bezdenną szarość świata! nie szarość! naprzemienną biel z czernią!) i dumy bezgranicznej była jeszcze złość. Przytuliłam się do trawy, głazu, dostałam wodę i batona (ja ani metra nie przeszłam! biegłam całyyy czas, moje koleżanki nie;p), puściłam sobie Marię Peszek, spojrzałam w niebo... błękit jak łza czysty, jak barwa lodów smerfowych, głęboki, a tu nagle... Anioł złotowłosy! O, nieba! 'jej szloch!'. I mój tata- przyszedł mi kibicować i poczęstować wodą. Ale... Anioł. Nikt go nie zauważa prócz mnie- klasycznie. Wstałam, Maria Peszek i 'Sorry Polsko' przechodząc przez pasy!To jest, cholera, urokliwe! I machanie głową, czy niebiosa widzą mnie? Niewątpliwie. No. Po drugiej stronie spotkałam swoją amerykańską rodzinkę. Powymienialiśmy zdania, pochwaliłam się wynikiem, umówiliśmy się na loda i opuściłam ich. Udałam się do moich koleżanek z klasy, one na mą prośbę oblały mnie wodą 9ach, jak przyjemnie), znów wróciłam do USańczyków, poszliśmy na lody i powrót pod scenę. Pokaz karate, drętwy taniec, zapasy, skoki, quizy- nudy ;] Pani oddała mi tic-taci, poegzystowałyśmy sobie duszno, w milczeniu i nienazwanych obłąkańczych troskach- nudy, proza życia. Spacerowałam, udawałam nieuwagę (znów oszustwa), spoglądałam, mówiłam, jadłam loda, którego kupiła mi pani (kupiła wszystkim), słuchałam Marii, analizowałam i... wróciłam trochę nieusatysfakcjonowana (na litość wszystkich bogów, czego Ty jeszcze pragniesz?!), kupiłam chipsy, burknęłam 'do widzenia' i już zmierzałam ku domowi. Niby rozpierała mnie radość i zadowolenie, ale... coś w głębi było nie tak. Coś. Jakiś kamyczek, może gałązka, coś uwierało, nie pasowało, szeptało niedobre rzeczy...
W domu. Oczywiście gratulacje, szczegółowe dopytywanie o pozostałe wyniki, porównywanie do innych, głupoty. Wbiegłam na górę z chipsami- niestety jeszcze zjeść nie mogę, najpierw naleśniki z truskawkami, których nie lubię. Ach, zanim jednak- trzeba podjechać do sklepu po ser i żarówki. Specyficznie- tłusty ser z Opola i trzy żarówki 75. Ser w Lewiatanie, a po żarówki do sklepu elektrycznego na rowerku zapieprz speedowy. Sprzedawczyni- moja była nauczycielka, opiekunka z przedszkola i dyrektorka (zabawa w kartki, tak- oto cała ja i ubóstwiana nauczycielka za wręczenie dyplomu, pierwszy mini sukces) 'Ewa Minge', ale zaskakująco sympatyczna, onieśmielająco wręcz. No i- żarówki zakupione, powracam do domu. 'Do widzienia!' przed szkołą dla mojej matematyczki. Prędko, prędzej, jeszcze prędzej! Cel osiągnięty. Rozpakowanie zakupów i na górę. Znalazłam na zalukaj,pl jakąś branżówkę, zaczęłam oglądać. Potem na naleśniki no i- mama wróciła, należy się przyznać do egzaminowej doskonałości ;] była radosna- na bo jakieś inne uczucie może ogarniać mamę w chwili triumfu dziecka? Naleśniki zjedzone. Na górę. Obejrzałam cały film, wiercąc się, jedząc lody, spisując ciekawe cytaty. Potem... wszystko się mydli, późno jest mam ochotę już na sen! Rower- na cmentarz pośród dźwięków wron i widoków terenów bagiennych i krzyży , wizyta u rodzinki amerykańskiej, interpretowanie sygnałów, badminton z młodziakami i głupi Jaś, próby skradzenia papierosa, muzyka na huśtawce- głębokie rozmyślania... Na dzisiaj tyle, idę spać, może zapalić, burza jest ognista, ale to w niej najmocniej pociągające... Dobranoc ;]
Na koszmary w nocy lub piękne miłosne sny... Maria Peszek, 'Maria Awaria' Marznę bez ciebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz