Zastanawiam się obecnie cóż ja czułam rano, po przebudzeniu, no i- w jaki sposób najtrafniej swój stan określić słowami. 'Strumień świadomości'- nie jestem Virginią Woolf...
Wstałam wyjątkowo wcześnie szczególnie zwróciwszy uwagę na godzinę, o której w przybliżeniu oddaliłam się w świat snów. Najszybciej- zasnęłam ok. 2.00, a wstałam o 6.20. Nieco ponad 4 godziny, wiem, że widziałam jakieś obrazy we śnie, pamiętam też słowa, które wypowiadałam- jako we śnie nieznana mi kobieta. Dotyczyły szczęścia w życiu. Żeby było bezpiecznie- stwierdziłam chyba, że wszystko otrzymamy- szczęście, miłość- o ile będziemy się samospełniać każdego dnia. A definiuj sobie to sam. Ja już wiem o co temu mojemu choremu umysłowi chodzi! Wstałam więc, uprzednio wysłuchawszy kilku hitów z 'Jezusa Marii Peszek', przeciągnęłam się w ciszy łamiąc kostki, nałożyłam kapcie, spojrzałam za okno- ach, pogoda jest świetliście mroczna, ponura, nie kocham jej-, przejechałam językiem po zębach, wyciągnęłam spod poduszki papierosa i zapalniczki, przygotowałam jakieś ciuchy i zeszłam na dół- do łazienki. Chciałabym więcej uwagi poświęcać takim chwilom, nierejestrowanym niemal i nieobdarzanym wystarczającym skupieniem- jak przykładowo schodzenie ze schodów, lub mechaniczne zaglądanie przez szybę balkonową na wschód wyglądającą, albo mruczenie do siebie o autodestrukcji, albo ulotne analizowanie poziomu 'romantyczności' pewnej kwestii i słów użytych do jej opisania, albo obraz istoty tak często przed mym umysłem się pojawiający, albo przeczesywanie włosów nerwowe, albo obdzieranie skórek wokół paznokci, albo ostrożne zamykanie drzwi łazienki.... To są małości różności istnienia, których nie respektujemy i nie doceniamy bo- ignorujemy je. Ulatują w obszar nieboskłonu bardzo wysoko, aż do anieli którzy składają z nich jakieś nowe byty, materialne lub nie. Płaczę i rozpaczam nad swoją niewiedzą, nienaturalnością i prymitywizmem. 'Jeśli nie możesz czegoś zmienić- pogódź się z tym'. Lecz ja mogę, a nie śpieszno mi do tych zmian. Innowacja czy kaizen- jakie to ma znaczenie?! Tylko zależy od tego jak bardzo bym owych zmian pragnęła. Lecz o czym ja znowu bredzę?
Dzień. Zeszłam więc na dół nie spostrzegając nawet iż na mojej drodze były schody i zielono- beżowe płytki. Weszłam do łazienki, patrzyłam się bezmyślnie kilkanaście sekund w lustro, uchyliłam okienko, włączyłam 'Amy', po kilku próbach udało mi się zapałką zapalić papierosa. Wdech, zaciągnięcie, wydech. Setki burych miniaturowych spojrzeń wydobywających się z mych ust, ryczałam ze śmiechu krokodylimi łzami patrząc na nich! Jakaż ja jestem pomysłowa! Jezusie! Przymykałam oczy, inspirowałam się widokiem sosenki giętkiej i pochylonej- bo mimo niesprzyjających warunków daje z siebie wszystko, wypuszcza pędów tyle0 na ile ją stać. Ach! Gołąbek! Samotny gołąbek. On i wiatr, jego skrzydła i przestrzenie... Teraz w dół. Małe roślinki, żółtawe płatki chwastów, świeże źdźbła równo skoszonej trawy. Dlaczego ja siebie niszczę? Ileż w tym artyzmu i konieczności? Virginia Woolf paliła. To żaden argument, poza tym- na litość boską- ile tym masz lat gówniaro? Krytyka ludzka się nie liczy, okej. Ale co z tą krytyką pochodzącą z wnętrza? Z tą autokrytyką?! Uciszyłam ją. Nie wypaliłam całego papierosa. Został może centymetr tytoniu. Nie miałam siły już dłużej tam stać i fajczyć, znudziła mi się muzyka, znudziła mi się bioróżnorodność zza okienka. Gniotąc niedopałka na parapecie wypuszczałam ostatni kłębek niesfornego dymu. Wzięłam prysznic, umyłam włosy, wyszykowałam się do szkoły. Wyszłam ok. 7.05. Idąc słuchałam- klasycznie- Marii Peszek. Niespodzianka- nikogo nie ma, z wyjątkiem jednej koleżanki (Magdy.W.), lekcje zaczynają się od 10.00! Gratulacja piękna! W deszczu, niespecjalnie zła, ruszyłam w stronę sklepu. Przechodził ksiądz, dla przerwania tej wiecznie krępującej ciszy powiedziałam beznamiętnie 'Szczęść Boże'. Na cóż tu brudzić obelgami skierowanymi do kleru? Szkoda bloga. Kupiłam jednego loda- kwaśniaka, bardzo smaczny, ale kosztuje aż 1,20zł a jest niewielki. 'Nie jestem dziś w sosie, muchy mam w nosie'... Czyli Muchomory i Sorry Polsko w drodze powrotnej.
W domu, oczywiście, rodzice mnie wyśmiali. Tata stwierdził, iż jestem 'dziwolągową obywatelką', albowiem działam 'na odwrót', inaczej niż wszyscy. Tzn. gdy trzeba chodzić do szkoły- nie chcę iść, wagaruję, natomiast gdy nie ma już takiej konieczności- mnie do niej ciągnie, jak do ignorującego, niedostępnego kochanka, bądź kochanki. Tak to- na Jowisza- działa, 'Pójdę po rozum do krowy'... O rany! Jak się szaleńczo rozpadało! A miałam dzisiaj biegać!- no to już mam niezłą wymówkę :P
W domu czytałam. Czytałam 'Lata' (już zaczęłam 'Czasy dzisiejsze'), przepisywałam fragmenty, wypaliłam ten 1cm pozostawiony papierosa i... smakował- o dziwo- wybornie! Zjadłam sobie jeszcze jednego loda- kaktusa, napiłam się mleka, pomówiłam chwilkę z tatą, poczytałam Dziennik. Planowałam też obejrzeć jakiś niedługi horror, lecz zabrakło czasu. Wróciłam na 10.00 do szkoły. Chyba siebie rozumiem- czemu tak na siłę chciałam dzisiaj zjawić się w szkole, to jest dla mnie dosyć oczywiste, ale mam bardzo wygórowane wymagania wobec siebie. Sądziłam, że zostaną wypowiedziane słowa, które pozostały tylko myślą. Sądziłam, że zostaną wymienione pożegnalne spojrzenia, które pozostały takie suche, formalne i nieoczekiwane... Spędziłam ok. 1,5h w bibliotece gdzie zebrało się niemal całe grono pedagogiczne- przynajmniej część posiadająca wychowawstwo. Przywitałam się z nimi, wymieniłam kilka nudnych zdań z ciocią, z panią wychowawczynią, zaproponowałam obu pomoc. Skończyłam (jak Zabłocki na mydle) odznaczając znajdujące się w bibliotece zbiory. Co za nuda! Ale odtworzyłam- nachalnie, kurna, nie znosząc sprzeciwu!- Marię Peszek, udawałam obojętność i cwaniactwo, przepisywałam podczas krótkich przerw info o Zakazanym Mieście!!! Było fantastycznie, gdyby tak mogły wyglądać wszystkie lekcje! No i- dynamiczna i niezadowolona istota- analizowałam potajemnie jej postawę. Potem zmyłam się, poszukując jeszcze wychowawczyni by ją o coś zapytać (o zaświadczenia; środę) i oznajmić, że uciekam do domu. Nie znalazłam. Z nieznanego sobie powodu spuściłam łeb niczym demonka, puściłam 'Amy' i szłam zupełnie unhappy, zupełnie nieusatysfakcjonowana- do domu. Po drodze spotkałam swoje ukochane kuzynki wraz z ciocią i babcią- mili moi, jak dobrze, że was widzę! Kamień z serca! (Chryste, jak leje- muszę chyba zdobyć się na powstanie i zamknięcie balkonu!)
Przywitałam się ponuro, przytuliłam siostry i bez zastanowienia zmieniła kierunek obłąkańczego marszu. W mieście z nimi spędziłam chyba za 2 godziny! Kupiłyśmy sobie loda, poprzedrzeźniałyśmy się, pośmiałyśmy, krzyczałyśmy po angielsku. Odwiedziłyśmy razem (niektóre dwukrotnie) siedem sklepów. Razem weszłyśmy jakoś 10 razy. Orzekłam w duchu, że to dla mnie bezcelowe- lecz cóż lepszego mam do roboty? (och, mnóstwo żuczku... czytanie, oglądanie?). Spotkałam koleżankę ze szkoły z jej maleńką chrześnicą- słodka dziewczynką, pogadałyśmy chwilę, lecz spiesznie musiałam ją opuścić bowiem gromadą wędrowaliśmy ku sklepowi z biżuterią! Bogowie i moje pluszaki! Tak długo tam byłyśmy, a ja się nudziłam, jeszcze chwila i zmarłabym na syndrom bezczynności. Oto szary urok życia. (nie wiem co nim jest, nie chce mi się już pisać, a nie doszłam nawet do najistotniejszego!). Wróciłyśmy do szkoły, z mojej inicjatywy, sądziłam, że szkoła jest właśnie jedynym miejsce ówcześnie gdzie mogę się dopełnić, gdzie jest coś co może uczynić mnie pogodną i przyjemną dla innych. A więc znów biblioteka (słyszę głos, podświadomość nakazuje idiotycznie działać...), zgłosiłyśmy jedną z sióstr do pomocy przy tej głupiej, krzyżykowej roboty. A ja przedstawiłam mojej wychowawczyni Emi. Właściwie to ona sama się przedstawiła zadając mi pytanie czy Emi mówi po polsku, haha! ('pieprze cie miasto') Oczekiwała jakiejś pomocy. Okazało się, że to robota nie lepsza i nie bardziej sensowna niż ta poprzednia. Poszłyśmy z Emi i panią do 18-stki (mojej klasy, 'pieprze cie miasto'?!). Tam jakoś urywanie przemawiałyśmy i trochę bezmyślnie (to raczej z mojej strony), bo ja zawsze jeśli jestem znudzona to muszę wszystkim dać to odczuć, niech się źle czują jeśli i ja się źle czuję! No i- posprawdzałyśmy te oceny, okazało się, że pani 'interweniowała w sprawie informatyki' (no i grymasy) dzięki czemu mam 'bardzo dobry' na świadectwie. Miło mi. To wiele znaczy jak sądzę, ale chyba nie było niezbędne! Z resztą, niech mnie licho, co ja sobie wyobrażałam no i co ja sobie teraz wyobrażam? Skończyłyśmy te bzdury, pogadałyśmy, z Emi się pośmiałyśmy i chyba nie do końca rozumiałam wagę chwili. Potem gdy zostałam sama z panią próbowałam uzewnętrznić swoje zdumienie i podjąć rozmowę słowami (najpierw parapet, okna, światło) 'Niesłychane gdy spoglądam na te trzy lata- jak czas prędko płynie!'. Pani niestety nie pomogła mi. Przytaknęła tylko znużona. Czy zniechęcił je fakt banalności i oczywistości prawdziwości frazy, którą wypowiedziałam? Czy też, zwyczajnie, jako osoba doświadczona, dojrzała zaakceptowała moje pragnienie podziwiania, lecz odrzuciła je (wiedzą, że to 'ten wiek', albo 'ta klasa umysłowa'). Może uznała mnie za niegodnego rozmówcę? Albo po prostu nie miała ochoty wypowiadać się o treściach głębszych? Nie dziwię się- jeśli tak było. Byłam zawiedziona, ale nic innego nie pozostało mi poza milczeniem. Z pewnością to co wtedy czułam to- niezrozumienie wagi chwili, zmęczenie upałem i wciąż niespełnienie (szkoła to nie to miejsce)... Pani musiała iść. Myśmy z Emi zostały w klasie- pani pełna zaufania pozostawiła nas z kluczem i komputerem. Przedtem (zanim poszła) szukałam jakichś filmów koreańskich i zanurzałam się w głębokie odczucie schrzanienia czegoś znowu. (Hansel and Gretel). Same w klasie. Obejrzałyśmy chwilę jakiegoś filmu, którego tytułu już nawet nie pamiętam... Powygłupiałyśmy się i zaczęłam- kiepski rytuał żegnania klasy. Zezłościło mnie coś. Coś w tej klasie. To chyba reakcja samoobronna. Porozglądałam się i podśpiewałam "pieprze cie miasto, pieprze cie klaso". Tak to jest w trzeciej klasie gimnazjum.
Po powrocie do domu nie byłam ani trochę radośniejsza aniżeli przez drugi wstąpieniem w szkolne progi. Położyłam się spać. W trampkach, ogrodniczkach, torbie- z całym ekwipunkiem. I spałam, ale zapomniałam, że zanim zasnęłam zjadłam jeszcze fasolkę z bułką tartą i orzekłam razem z mamą i tata jednogłośnie iż nie ma sensu jechać do Ostrowca po książeczkę dla pani wychowawczyni- ponieważ nic tam nie ma, w Warszawie nie było to i tam nie będzie. Więc sen. A po nim chwilę na kompie. Potem na spacer z piesiem i rodzicami w wiśnie 'tylko do mnie nic nie mówcie'-po cichu tak żądałam od nich, ale nie wypowiedziałam owego żądania na głos. Wiśnie, morele, śliwki, zboża no i czysty, pachnący wiatr- to mnie odrobinę odprężyło i uspokoiło. Po powrocie parę stron przeczytałam 'Lat', poczytałam coś o potwornych skutkach palenia (nic z tego... to mnie nie zniechęca!) i inne artykuły na necie. Tata zrobił mi popcorn, obejrzałam trzy niebywale zabawne odcinki Seksu w wielkim mieście, potem zjadłam jeszcze kanapki, zrobiłam sześcian z czekolady i wystawiłam go na balkon na roztopienie (a właśnie, deszcz...). Potem wytężywszy zmysły- węchu i słuchu weszłam w relację z nową Boginią... Takie grzeszne modły, rytuał przejścia, cudowność, maska, samotność... Aż do teraz- zapisuję już ostatnie zdanie... No koniec mała, brutalna odmiana muzykalna... 'Wojna i miłość', oddaj się słowom tego utworu, przyjmij jego nieczystość i agresywność. Dobranoc.~~~~ WOJNA I MIŁOŚĆ ~~~~ Wojna i miłość...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz