sobota, 29 czerwca 2013

Hipis, smoker, ponurak

Cześć! Pokój Wam!
Sobota, dnia 29 czerwca (wciąż ukochany czerwiec 2013r... :[), 2013 roku, Roku Pańskiego
Zdaje mi się, że tata wspominał dziś o pewnym święcie- o którym, przypomniawszy sobie, zaprzestał koszenia trawy. To święto, a raczej uroczystość- to dzień św. Piotra i Pawła. Kimkolwiek byli- nie chcę tego sprawdzać, nie interesuje mnie to.
Wspomnę jeszcze o wczorajszym uczestnictwie we mszy na zakończenie roku. Szukanie miejsca, odnalezienie go w ławce dla VIPów, kremu de la kremu (:P), śmietanki mojego miasteczka, obok burmistrza (który był znudzony przemówieniem proboszcza...). Spogladanie- no oczywiście- na ludzkie, dziecinne, miłościwe, złośliwe i zasmucone twarzyczki. Jedna wyjątkowa, ukryta pod włosami, z ustnym grymasem dziwnej powagi, niezależności, siły, rozwagi. Marszczę brwi na wspomnienie tego widoku. Komunia święta, którą przyjęłam mimo paskudnej nieczystości po to by... sama nie wiem, chyba dla oszukańczego ukazania innej twarzy, niż tej mej- prawdziwej. Dla ukazania dziewczyny pobożnej, skromnej, cichej, pokornej, wstydliwej. Miałam niezły ubaw podczas noszenia tej maski 'bogobojnej'- hahaha :] Sztandar, dyrekcja, grono pedagogiczne- czy aż tak bardzo mnie do tego ciągnie abym zdobywała się na wstawanie wcześnie rano i maszerowała w chłodzie i zaspaniu ku kościołowi..?? Raczej nie. Pewnie chodziło mi o coś innego. Dowiedziałam się, że zdjęcia z zakończenia mam odebrać od koleżanki. W drodze do domu spozierałam kręcąc głową jak żyrafa w poszukiwaniu blasku. Gdy go znajdowałam, oślepiona, odwracałam głowę w przeciwnym kierunku, to taka głupota, takie niezrozumiałe. Nie poradzę sobie ze światłem, jak mam więc radzić sobie w razie potrzeby z mrokiem... To odpychające, zniechęcające do życia i niepokojące... W domu, paliłam, płakałam, narzekałam i zmyślałam.
Dzisiaj. Jakiś taki spokojny, odrobinkę inny dzień od pozostałych. Dzień z serii 'zgnuśniałych, ale po pewnym czasie bezczynności, rozumiejących konieczność nie poddawania się'. W łóżku trwałam do godziny mniej-więcej 14.00. Cóż w nim robiłam? Bawiłam się poduszką, budziłam się i zasypiałam w nadziei na przyjemny sen, czytałam Virginii Woolf- 'Lata', obejrzałam 'Mamma Mia', musical Abby, co kilkugramowo poprawiło mi humor, ale podczas pewnych scen zasmucało... Miałam iść z mamą do miasta, z wiarą, że tam zdarzy się coś przewrotnego- ale nic z tego, nie byłam w stanie podnieść się. Po powstaniu- błąkałam się chwilkę po domu, po podwórzu, skradłam mamie jednego z dwóch ostatnich papierosów- co było niesłychanie ryzykownym zachowaniem biorąc pod uwagę przede wszystkim wczorajszą wpadkę- mama przyłapała mnie na fajczeniu i dostałam niezły ochrzan... (uciekłam z domu do krewnych, gdzie i tak czułam się obco). No więc skradłam tego papierosa, czmychnęłam na balkon- mama akurat odkurzała- i zapaliłam sobie prędko, dynamicznie, intensywnie się zaciągając tak- by nie zmarnować ani drobinki tytoniu. Myślałam aby połowę zostawić sobie na potem, ale zrezygnowałam- nie będąc pewną tego 'potem' no i czy będę miała ogień ;] Wypaliłam go niemal nie myśląc, lecz słuchając Gawlińskiego, o naszej- przegranej generacji...
Wymyłam szybko zęby, z przymkniętymi powiekami sunąc jak zmora, ułożyłam się na swoim łóżku tuląc do policzka zbiorek polskiej poezji i słuchając jakichś szkolnych nagrań. Potem- przywołana przez tatę- dłuższy czas wykonywałam czynność pewną po raz pierwszy. Rozpalałam grilla. Było w tym trochę magii, czułam jakby obecność Calsifera z Ruchomego zamku Hauru. Rozbłyskuję iskierki tańczące jak małe chochliki nad moją dłonią. Rozżarzone bryłki węgla i miliony kłopotliwych komarów. Głaskałam mojego pieska, przemawiałam do niego, spoglądałam na ciężkie od liści gałęzie orzecha i przez jego konary przebijające się skrawki świetlistych powłok niebiańskich. Ile tam żyje aniołów? Ilu bogów, ile zmartwień? Co tam rządzi? Głód, dostatek, nieśmiertelność, bogactwo... brylanty, złoto, szkarłatne smoki, elfickie uszy... ile tych niespotkanych wspaniałości, które ludzka wyobraźnia obmyśliła, a które swą mnogością przyprawiają o zawrót głowy i żal- żal za niemożnością życia TAKIEGO życia...  Wstałam, przygotowałam nowe ciuchy, moją grafitową 'kolczugę', dżinsowe zbyt duże spodenki, trampki i skarpety- i ruszyłam do łazienki. Wzięłam szybki prysznic, potem wróciłam na dwór gdzie umyłam stół, ławki, porozkładałam talerze, sztućce, sosy i sałatki. Przystąpiłam wspólnie z rodzicami do uczty z żalem, że nasze grono jest tak niewielkie, tak kameralnie. Myślałam o samotność i osobach jej oddanych, w niej uwięzionych. Przypomniałam sobie słowa papieża Jana Pawła 'jeśli jesteś samotny odwiedź kogoś jeszcze bardziej samotnego'. Pewnie nie brzmiały dosłownie tak, ale ten kontekst, to samo znaczenie. Samotność nie jest przekleństwem, dopóki jest upragniona- to oczywiste. Ale czym jest gdy jesteśmy do niej zmuszeni- tragedią, koszmarem, trwogą, przerażeniem? Powinna raczej stronić od takich trudnych i wielkich słów. Raczej na pewno przesadzam, ale cóż ja mogę w swoim wieku- czy raczej ze swoim bagażem doświadczeń- wiedzieć! Zjedliśmy więc, potem był deser, którym poczęstowałam mojego żarłocznego psa. Spod orzecha przeszliśmy na murawę grać w badmintona. Wprawiłam się i cały czas wygrywałam ;] Zjadłam kilka lodów oglądając zdjęcia z wesela kuzyna, rozmyślałam o niczym, słuchałam przemówień osobistości na filmiku z zakończenia roku, ściągnęłam dramat o neonazistach planując go obejrzeć, lecz okazało się, że jest jakiś głosowy defekt i nie mogę... To mnie wkurzyło. Czyniąc to wszystko co wypisałam powyżej starałam się ukraść papierosa, ale do tej pory nie udało mi się, może późnej nocy... Chyba kończę już. Na jutro planujemy wyjazd do kina, nic ciekawego nie grają- ale wszystko lepsze od siedzenia w domu. dobranoc. 
POKÓJ Z TOBĄ
 

Zakończenie gimnazjum


Jestem oswobodzona, przecięłam przy pomocy okoliczności pęta zależności i progów mojej szkoły. Jestem również zniewolona lękiem nieznanego, tajemnego, tęsknotą i smutkiem. Lecz muszę ruszyć naprzód, prawda? Nie mogę oddać teraz najcenniejszego, muszę wierzyć, że najcudowniejsze jeszcze wciąż przede mną. Choć dzisiejsze triumfy i spojrzenia były tak soczyście słodkie i dumne i niezachwiane- to wciąż nie wszystko, nadzieja, że to dopiero początek utrzyma mnie przy radosnej egzystencji i pełnej. Skończyłam gimnazjum, opuszczam miejsce, na którym wzrastam od narodzin, przedszkole, podstawówka i teraz gimnazjum- jakie to niedługie etapy, jak prędko i krótko zapisuje się te słowa. Przez kilkanaście lat mojego życia wrastałam i zapuszczałam silnie korzenie tutaj, czas to przerwać. Zacznę opisywanie swego dnia od początku...
27 czerwca, zakończenie gimnazjum.
Niełatwe zadanie teraz przed sobą postawiłam. Opisać ten dzień. Bogaty w emocje, w uniesienia, analizy... 
Wstałam późno, dlatego że zupełnie wstawać nie miałam siły i ochoty, wszystko wokół mnie buczało, szeptało, skrzeczało o końcu, drapieżnie i złośliwie kwiliło 'Julcia, malutkie dziecię natury, opuszcza swój azyl, opuszcza gniazdko, swój domek, domek mamusi, tatusia i wielu innych mamuś i tatusiów...'. Moje powieki nie dawały za wygraną, żądały pozostania w zamknięciu, opuszczeniu, spokoju. A jednak- obowiązek jest świętością. Wygramoliłam się bez zamiaru palenia czy innych rzekomo- odstresowujących, a niespecjalnie przyjaznych organizmowi zachowań. Umyłam się szybko, dokładnie, płynem o zapachu zielonej herbaty. Ułożyłam włosy, ubrałam nową białą koszulkę i grafitowe spodnie, spojrzałam na chińską monetę bez- o dziwo- próśb o urodzaj w majestatycznych i samozadowolonych postaw. Umknęło mi to- byłam nieznacznie zdenerwowana. Wyszłam troszkę poruszona i dotknięta. Czym? To nieistotne. Szłam i błagałam bogów o podarowanie temu marszowi wieczności, wieczności wiatrowi subtelnemu o zapachu wiejskich ziół, niebu opromienionemu przez świeżo zjawiające się Słońce, mojej pokusie dobra i szczęścia, mojemu uśmiechowi... Iść naprzód- wieczność nie jest możliwa. Cel- hala sportowa, koledzy, którym po przywitaniu opowiedziałam historię biednej wiewiórki, koleżanki, z którymi wymieniłam parę zdań otoczonych mgiełką sztucznego śmiechu. Pani wychowawczyni- na którą spoglądałam i oceniałam strój, pozostałych nauczycieli, których kreacje również porównywałam i oceniałam. Wszystko takie swojskie, znajome, widok- hala udekorowana, ładne twarze snujące plany po cichutku na wakacje- bo zawsze sięgające daleko w przyszłość. Szykujący się do występu chór, zespół 'Manufaktura', ławki, ostateczne poprawki, ostateczne precyzowanie, udoskonalanie, ubogacane. Dwie próby- dwie godziny. Opowieść o wiewiórce, spory o kwiaty dla nauczycieli na dworze, wspomnienia błahości spraw ubiegłych, radości, paplaniny. Wszytko we mnie daleko ukryte, tak głęboko, iż nawet ja nie w pełni jestem świadoma tego istnienia. Zmówiliśmy się kto komu wręcza kwiaty, kiedy dajemy prezent naszej pani. Moja ławka, obok mnie koleżanki, za mną moi pobratymcy, przywiązani do czegoś, do kogoś, do jakiejś barwy. Nauczyciele- kochani nauczyciele. Pani wychowawczyni, taka sympatyczna, zawsze życzliwa, pomocna, wielkoduszna... Jej działania zawsze były dla mnie niepojęte, nie potrafiłam jej rozgryźć, zrozumieć, zinterpretować jej słów- szczególnie właśnie pod koniec roku. Bez wątpienia jednak to ją darzyłam największym szacunkiem, ciepłem i swoistą miłością, bez niej nie byłabym taka jaką jestem teraz. Ona pierwsza zadała mi pytanie 'może pójdziesz na japonistykę?', jeszcze w pierwszej klasie, gdy sama nie byłam świadoma tak wielu kwestii. Mój sentyment do niej jest olbrzymi, nie zapomnę jej nigdy. 
Pani od matematyki- fascynowały mnie jej oczy, sposób bycia, sposób polubienia kogoś i jego znielubienia. Była jakaś szorstka, ale na taki sposób dziwnie niełatwy dla mnie do zdefiniowania. Raczej niewiele było chwil w ciągu czasie trzech lat gdy szczerze jej nie lubiłam, irytowała mnie... Raczej niewiele... Pani od polskiego- miałam dwie w ciągu całej gimnazjalnej edukacji, pierwsza mnie denerwowała wiecznym optymizmem- a denerwowała mnie zaiste dlatego, bo sama nie potrafiłam się na taki optymizm zdobyć... Ale była dobrą nauczycielką, wykształconą porządnie, ambitną, racjonalną. Druga- irytowała mnie z kolei zupełnym brakiem umiejętność radzenia sobie z młodzieżą, opowiadała o jakichś rzekomych swoich przygodach, o swoich dzieciach (na miłość boską...) i wszelkich innych różnościach niezwiązanych z lekcją. Lecz były chwile gdy mi się podobała, radowała mnie i uśmierzała ból braku jedności moich myśli przez opowiadanie tych swoich historii nielichych. Pani od angielskiego- już o niej pisałam, to nasza wychowawczyni. Na lekcjach nie zawsze potrafiła utrzymać porządek, ale uczyła świetnie- czego rezultatem jest chociażby mój wynik egzaminacyjny. Przyjmowała mnie na zajęciach dodatkowych, tłumaczyła, z cierpliwością wysłuchiwała moich niepotrzebnych uwag, skarg, bredni- jednym słowem. Pani Frau od niemieckiego- jakoś nigdy nie zdobyłam się na głębsze uczucie do tej kobiety, nudziła mnie, była zupełnie niewymagająca, męcząca. Wykształcona- oczywiście, ale nienadająca się na sprawowanie zawodu nauczyciela. Biologia... Miałam dwie panie od biologii- na przemian, najpierw pani K., potem drugi rok- dyrektorka, i trzecia klasa- znowu pani K. Nic szczególnego, spokojnie, nawet nie pamiętam, rozmydliło mi się wspomnienie wszystkich lekcji biologii w ciągu tych trzech lat- miałam jedną biolę w tygodniu... Chemia i pan T. :] Różnie to u niego bywało. W pierwszej i drugiej klasie bałam się chodzić na lekcje do niego, chemia nigdy nie była moim konikiem, zadania przewyższały poziomem trudności moją wiedzę. Lecz klasa trzecia- to już zupełny luks. Rozmawialiśmy o pana pasji- ornitologii, egzaminach z lat ubiegłych, różnościach... Geografia- pana S. ceniłam za wiedzę i inteligencję, porządnie nauczający koleś. Denerwował mnie tylko jego sposób bycia, chłód i niezrozumienie w pewnych kwestiach. Fizyka- też dwie panie! Pierwsza mnie stresowała, przerażała, trzęsłam się na myśl o następnej z nią lekcji... Druga- w porządku, zgadzająca się kobieta z większością postulatów feministek, nie dbająca kto z kim śpi i jeszcze na luzie rozmawiająca o seksie gdy należało robić temat ;P Historia... grzeczne lekcje nauki o przeszłości, pani dobroduszna, baranek Boży, miłościwa, wyrozumiała, radosna... Miło się wspomina tych wszystkich, których już wczoraj opuściłam. Nic nie szkodzi. Nie będę streszczała wszystkich nauczycieli w moich oczach- nie wszyscy znaczą dla mnie tyle bym chciała pisać. Do wszystkich jednak czuję pewny sentyment, delikatnie uśmiecham się na myśl o nich...
Ceremonia się rozpoczęła,powstaliśmy na baczność, wysłuchaliśmy hymnu polskiego (Sorry Polsko... Sorry Polsko...), , zajęliśmy miejsca i czas przysłuchiwania i smętnego wykonywania obowiązku. Ja byłam raczej mile do wszystkich nastawiona. Nagrywałam początkowe przemówienie pani dyrektor, oglądałam twarze, śmiałam się w duchu... A teraz zastanawiam jaki jest sens opisywania tego wszystkiego... Dręczy mnie to, to jest nudne, męczące. Jedyne momenty warte zapamiętania to te- gdy szłam w dumie, prosto odebrać nagrody. Słownik Longmana, który kupiła- jak się spodziewam- sama moja pani od angielskiego, to najfantastyczniejsza pozycja jaką mogłam za cokolwiek otrzymać. Otrzymałam ją- oczywiście- za najwyższy wynik na egzaminie z języka angielskiego. Dostałam też Encyklopedię geografii za trzecie miejsce w konkursie z angielskiego, Słownik języka polskiego z przysłowiami i frazeologizmami- za całokształt, tzn. za celujące wyniki w nauce (5,78) i wzorowe zachowanie. Ostatnia książka- Antologia poezji polskiej- za najlepszy w gminie wynik z egzaminu gimnazjalnego, razem z koleżanką. Pragnęłam, zupełnie jak Felice, być podziwianą, pragnęłam na sobie spojrzeń uznania i szacunku. To jest raczej wspólne dla każdej z istoty ludzkiej. To jest troszeczkę próżne, no ale- potrzebne każdemu, dla jego dowartościowania i podniesienia samooceny- niewątpliwie potrzebne. Tak więc maszerowałam co chwilę przez środek, na hali, do pani dyrektor- której wręczyłam patriotyczne goździki zamiast przyjmować gratulacje, do burmistrza, który wydał mi się spięty i zdenerwowany...  Nie wiem czy to było takie zupełne uczucie szczęścia, raczej nie. Wiele brakowało. Ale mimo to- było miło, przyjemnie... Potem rozdanie świadectw, bardzo energicznie i prędko, pani nawet na mnie nie spojrzała- każdy każdego pospieszał. 'Julia Szymanek ukończyła szkołę z wyróżnieniem', jakże to słodka brzmiało. Choć niewiele dla mnie znaczyło, tak samo jak celująca średnia, wzorowe zachowanie (palenie w łazience szkolnej ;D), te książki wszystkie. Dla mnie liczył- no i wciąż liczy- się tylko egzamin z angielskiego, ta chwila gdy szłam po słownik- to było wartościowe, cenne, znaczące. Tak sądzę, tak czuję. Zdjęcia z wychowawczynią i kiczowatym pucharem dla niej- na którego kupno nie miałam wpływu, naszymi 'Absolwentami'... Później- ostatni etap zakończenia- przeszliśmy do naszej klasy, pani z niemal łzami w oczach wypowiedziała mowę pożegnalną, uściskała nas, obejrzeliśmy filmik przygotowany przez koleżankę, wręczyłam pani bombonierkę i książeczkę, którą poprzedniego dnia zakupiłam ze słowami 'podziękawania', chciałam powiedzieć już wcześniej, że ten wynik egzaminu to pani zasługa no i tak powiedziałam. Kilka rutynowych słów, pani poprosiła nas byśmy do niej napisali maila, podała swój adres i rozeszliśmy się. Bogu dzięki. Nareszcie koniec. Wróciłam do domu dźwigając te książki półsmutna, półradosna... Jak to zwykle bywam w takim nieokreślonym nastroju. Tata mnie przywitał, jakoś beznamiętnie wyraził swoją dumę, zjadłam coś, poszłam do rodzinki. A tam- dostałam od wujka pięć dych za świadectwo, zabrałam należne mojej sile niszczącej, dowiedziałam się niepojętego i wróciłam. Chwała Bogu. Położyłam się na chwilę, potem w żalu i rozpaczy zapaliłam słuchając smętnych piosenek... Coś tam się jeszcze z pewnością działo, ale choć kawałek pozostawię niespisany aniołom by stworzyć mogły z tego nowy byt.

czwartek, 27 czerwca 2013

Śmierć na mych oczach



26 czerwiec, dzień bardzo wyjątkowy, ostatni w szkole...
Nie wiem jak powinnam zacząć. Czuję się nie najlepiej. Lecz, wiecie co? Spróbuję to tym wpisem zmienić. Jak? Przedstawię każde ze zdarzeń dzisiejszych kolorowo, w optymistycznym, radosnym świetle. Jakkolwiek absurdalnie miałoby wyjść, jakkolwiek oszukańczo, nieprawdziwie... Zacznę od pobudki.
Na 9.00 do szkoły. Po cóż ja mam w ogóle tam iść? Ach, tak. Jest coś do podpisania, jakieś zaświadczenie pozwalające następnego dnia odebrać świadectwo i wyniki egzaminów. Poza tym cóż mam robić w domu? No i- zawsze są ludzie do pooglądania, a gdy są oni- możliwość niecodziennego zdarzenia, wspaniałości jakowejś- której świadkiem lub uczestnikiem jest prawdopodobieństwo zostania. "Zabija mnie miasto i wskrzesza mnie miasto...."- moi najmilsi bogowie ileż w tych słowach zawarte jest mych życiowych bezdennych bolączek, krwotoków, koszmarów i piękności? To takie romantyczne, jednocześnie zawstydzające i dołujące! Pierwszy krok- i jedyny- samodzielnie, zrównoważenie zdefiniować sobie 'miasto', i to wszystko. Mało? Nie, nie. Bardzo dużo, bardzo pracowicie, bardzo czasochłonnie. 
Czy naprawdę 'gdyby była wojna byłabym spokojna'? Absolutnie tak. I tu znów wchodzi w grę samookreślenie i wyciągnięcie symboliki 'wojny'. Wojna trwała, trwa i zawsze trwać będzie! "Przeminą religie, lecz zostanie wojny duch"- tak śpiewał Gawliński. Wojny duch jest w każdym, ale- na Jowisza i świętą Junonę!- nie chcę raczyć siebie, ani nikogo innego tymi cholernymi niewspomagającymi truizmami! Hadesie! Zabierz już moją duszę, poślij gdziekolwiek chcesz- pola elizejskie czy Tartar- bez, do czorta, znaczenia! Nie chcę tylko egzystować już więcej tutaj- na tej ziemi, gdzie na moich oczach ginie istota, gdzie na moich oczach miłości odwracają się placami, gdzie na moich własnych oczach- sobie samej zadaję ból. Muszę znaleźć ten fragment drogi życiowej, na którym bezwzględnie porzuciłam swą niewinność i nieuświadomienie. Muszę zawrócić, muszę zacząć od nowa. Czy ten wpis nie miał być różowy? Czy nie miałam pisać kolorując wszystko na szczęście? No właśnie- każdy z nas woli pisać o cierpieniu i rozpaczy- bo tak łatwiej, o dziwo- przyjemniej. Co za ironia!

Wstałam więc ok. 8.20 uprzednio- rutynowo- wysłuchawszy kilku piosenek na telefonie. Umyłam się, nie paliłam nawet, nałożyłam jakieś długie dżinsy i koszulę- odrobinę zimno dzisiaj było. No i poszłam. Siedziałam w bibliotece rozmyślając o spotkaniach i 'rapsodiach', o kwiatach, szczególnie- fiołku umiłowanym przez Plejady, córki Atlasa (tylu jest bogów, żaden nie pomaga :[) Przyszły moje koleżanki, zabrałam się z nimi ażeby podpisać te bzdurne zaświadczenia, czy cokolwiek innego- równie nudne w owych okolicznościach byłoby chyba nawet pospisywanie diabelskiego cyrografu! Pokrakałam z nimi. Gdy wejdziesz między wrony musisz krakać tak jak one. Ale w sumie to nie jest konieczne, sama o tym decydujesz, samodzielnie wybierasz skrzek bądź chorałowy śpiew. I to nie jest wszystko jedno. Zastanawiałam się- po pewnym czasie dałam sobie spokój- czy nie jest swoistym upadkiem żenującym proszenie jednej z kumpeli o papierosa. Nie doszłam do żadnego wniosku, bo jak powyżej napisałam przestałam się nad tym zastanawiać jakiś czas temu. Ale przynajmniej- miałam papierosa! Bogu dzięki! (w sprawach grzechu zwracam się do chrześcijańskiego Boga, niech mu będzie, 'oto ja służebnica Pańska'- lubię te słowa). Lecz zanim go wyprosiłam (upokorzenie?! wątpliwe...) podpisywałam te dokumenty pożegnania z gimnazjum, podpisałam i nie zrobiło to na mnie wrażenia. Podczas ogólnego podpisywania przyszła nasza pani i pieprzyła coś (niestety, nie tak jak ja 'pieprze miasto') o celebracji zakończenia 'trzyletniego cyklu', podchodziła i odchodziła, lecz zawsze, zwykle, jak co dzień każdy ponurak, jak każdy nawet antymalkontent i optymista- przynudzała. Myślałam o swojej postawie, minie i sercu. Samuraj zhańbiony przebijał sobie kataną brzuch, dlatego że uważano powszechnie iż to tam- w środku brzucha- skumulowane są wszelkie uczucia i emocje, czyż nie? Ja sądzę, że to słuszność. W brzuchu. Także jeśli samobójstwo- to tylko kataną w brzuch, lecz jeszcze nie czas- jeszcze muszę pożyć, 'siedem mórz przejść', tak? Co z tego, że mnie Bóg opuścił? Eli lama sabachtani? po co zadawać to pytanie, to nic nie da. Więc skończyliśmy podpisywanie. Moje koleżanki uciekły szybko i nie zdążyłam od nich wziąć peta. Musiałam je dogonić, podokuczałyśmy sobie jeszcze i zdobyłam go, gratulacje sweetheart! Co za spryt przezorny! Shit! Ale nie wypaliłam go od razu. Spotkałam moich najmniejszych kuzynów, przeszłam razem z nimi znowu pod szkołę, do której wróciłam! Co jest tym magnesem, hę? A może kto? Stara lesba ze Słowa na L by wiedziała, bóbr, słoń czy ryś? Ale żebym się nawet nie domyślała... Wróciłam, podałam numer do koleżanki, której nie było- a musiała przecież podpisać te cyrografy pożegnań, wychowawczyni, znów posiedziałam w bibliotece, pooglądałam chwilę z chłopakami 'American Pie' i znów wyszłam na miasto. Na osiedle, po tą koleżanką- bezpotrzebnie, ale i tak nie miałam nic do roboty! Miasto Mania. Ach, ileż fajnych gierek językowych można ułożyć z imieniem Maria! MiastoMania, Maria Awaria, Jezus Maria Peszek.... Zazdroszczę imienia! Zna ktoś jakieś takie językowe 'coś' z imieniem Julia? Wątpię. Posiedziałam chwilę u niej, zadziwiałam się faktem, że robiła dla rodziców obiad, że nie pozwoliła mi u siebie palić... ułożyłam sobie włosy jej pianką i jakąś różową gumą, no i powrót. Lecz nie bezpośrednio do szkoły, a... na zieloną, wiejską drogę otoczoną sadami i niewielkimi gospodarstwami mieszkalnymi. Tam- pod nędzną jabłonką- zapaliłam sobie wsłuchana niczym w transie- w dwa utwory. 'Ludzie psy' i 'O sobie samym'. Mlecznie, mrocznie, słodko, kwaśno... Obawiałam się spojrzeń lecz- jak sądzę- żadne na mnie podczas tej wulgarnej czynności wykonywania- nie spoczęło! Wróciłam do szkoły z lekkim zawrotem głowy, ale pachnąca pięknymi fioletowymi perfumami i dropsami lukrecjowymi ;] Znów przemieszczałam się między biblioteką a naszą klasą. American Pie, American cousin.  Naprzemiennie. Nie wiem na co czekałam, nie wiem co mnie tam trzymało- znużenie, znudzenie, senność, chłód, kolory, nauczyciele- których wszystkich już kocham miłością bezgraniczną lecz absolutnie nie dozgonną i nie prawdziwą. (co to za szaleńcze- poprzednie zdanie?!). Cóż, zostałam i byłam. Dzwoniłam do koleżanki, kręciłam się po korytarzach, patrzyłam przez szkolne okno na półpiętrze wsłuchując się w dzwony kościelne i jakieś bezsensowne szemrania dyrekcji i dzieci śmieci. Czy wszystko musi być znaczące? Czy wszystkiemu 'naszemu' musimy się poddać i oddać? Nie wiem. Bo nie wiem co to znaczy, ale jak zwykle o tej porze- jest wyczerpana, sięgam dna nosem. "Im wyżej skaczesz tym bliżej dna'- tak śpiewała Kora, niech jej niebiosa do śmierci za te słowa błogosławią. 
Znudziło mi się odganianie usilne nudy. Przeszłam na halę, kilka kroków, zmieniłam zdanie (bo telefon zadzwonił:], bo mnie ktoś zawołał;], bo uciszałam głosy wewnętrzne sprzeciwu;]), potem znów zmieniłam zdanie- chciałam się tylko upewnić czy jutro na 9.00 na halę. Właśnie tak. Czekaj na koniec. Koniec. Co to jest- koniec? Z dwojga złego (mając alternatywę między rozpaczą końca, a przerażeniem początkiem) wybieram rozpacz końca. I może dlatego jestem tak nieszczęśliwa. 'Ej Wy!!!'. Wracając do domu czułam brzydkie ciepło do trampkami, słyszałam marudne słowa 'Hujawiaka', myślałam o analizie, pełnej, niepełnej, jasnej, niezrozumiałej... Pod domem, przez balkonem wysłuchałam kilka słodkich słów, popłakałam wewnętrznie i zmrużyłam oczy. W domu przywitali mnie rodzice, bez znienawidzonego, a ówcześnie tak upragnionego pytania- jak było w szkole?? Kurwa... dlaczego mnie o to nie pytacie? ;[. Jestem udręczona, nie chcę żyć z krzyżem tęsknoty na ramionach! Jedziemy dziś do Kraśnika kupić coś wychowawczyni. Rodzice mi o tym przypomnieli, ja desperacko nie chcąc zostawać jeszcze przez godzinę w domu ruszyłam do domu kuzynów. Maria Peszek, spuszczona głowa, dżinsowe trampki i bajecznie niezmącenie krwawe pełne niespełnienia i tęsknoty myśli... Ostatnio sporo piszę o tęsknocie, prawda? Och, jutro ta pani niematerialna będzie bohaterką pierwszoplanową moich wywodów, bez kreski zwątpienia. Nacisnęłam srebrny guzik domofonu, cisza. Niedługa. Zaraz słyszę dzwonek zapraszający. Wchodzę. Chronię się przed wiatrem ściskając do ciała koszulę i spuszczając głowę jeszcze niżej, niżej, niemal do piersi. Uśmiech. Moja ciocia Beatka ilekroć ją widzę wywołuje na mojej twarzy sympatyczny, życzliwy i naturalny uśmiech :)- o, taki. Przywitałyśmy się, orzekła iż dzieciaków nie ma- no nie, co ja pocznę? Odnajdę ich w odmętach szarości miejskiego pawilonu moich trywialnych wspomnień. Ileż myśmy wymieniły zdań, przerywanych niekoniecznie potrzebnymi wtrąceniami wujka Romka...? Nie liczyłam. Cóż to musiałaby być za nużąca konwersacja gdyby doprowadziła jednego z jej uczestników do liczenia wymienianych wypowiedzi? Niesłychanie- ja sumuję, niesłychaniowo nudna! Mówiłyśmy o mojej części krwi. O moim bracie, który się pięknie obronił na 5, o mojej siostrze i jej lipcowej operacji plastycznej, o jej przyjeździe i ich odjeździe. Krwawo to widzę, albowiem moje oczy zalał płyn ubarwiony czerwonymi atomami, czy coś. Złoszczę się na czas. Znów płynie jak zwariowany, nienawidzę go za to, uwielbiam go za to- gdzie tu miejsce na rapsodie, parodie, uwielbienia, oznaczenia, symbole, zmyślenia, urojenia, choroby psychiczne? Sądzę, że rozmawiałyśmy- najprzyjemniej od mojej rodziny przybyciu- około 20 minut. Potem pospozierałam na roztargnione wielością oczy dużego owczarka, przykucnęłam przy nich i pobłogosławiłam nieświadomie. Już powrót, już ucieczka, znów w te same strony, znów ku potępieniu samoistnemu i rozmydleniu rzeczywistości. Witam panie robotniku, żegnam Ciebie kłosie przydrożny, rozmówmy się innym razem mrówko pracowita. Oddalam się, zbliżam się. Jestem już niemal pod szkołą. Patrzę melancholijnie na nieprędko przemierzającą jezdnię wiewiórkę. Grom, Zeusa zirytowało moje podejście do siebie, to zwycięstw i upadków i do rozmiaru realnych ludzkich problemów. Wiewiórka ginie na moich oczach, na moich oczach, na moich oczach. Dziwi mnie to, rani troszeczkę, lecz nie tak jak powinno. Potworność, symboliczna śmierć na moich oczach. Myślę bezradnie widząc to nieszczęsne stworzonko jeszcze desperacko w boleści machające ostatkami sił żywotnych ogonkiem rudym i puchatym. Spotykam moją dawną nauczycielkę od historii- panią tajemniczą, panią zdystansowaną, niezwyciężoną, panią mądrą i roztropną. Ronimy kilka wyimaginowanych łez i postanawiamy przenieść niebożątko. Pani podaje mi chusteczki, patrzę rozdarta na języczek wiewiórki, na jej rozgniecione ciałko, na maź gęstą wypływającą z wnętrza ustek. Czy cierpiała, nie mogę orzec z pewnością, lecz sądzę, że tak. Czy mogłam temu zapobiec? Wcześniej o tym nie myślałam, ale teraz uważam, że tak. Mogłam krzyknąć na tego barana prowadzącego samochód, jeśli nie zatrzymasz się to chociaż przyspiesz ażeby ta ruda istotka nie konała w męczarniach, a zginęła szybko. Mogłam, lecz milczałam, byłam nieobecna realnie, zagubiona, mało kontaktowa. Przeniosłyśmy ją. Ułożyłyśmy pod słupem po drugiej stronie ulicy. I znów jednogłośnie w żałobie stwierdziłyśmy, że należy biedaczkę zakopać. Pani poprosiła woźną aby ta dała nam motykę lub łopatę. Przyniosła nam po chwili oczekiwania podczas której by przerwać nieznośne milczenie odrzekłam spokojnie, tonem delikatnym i wyrażającym ubolewanie "ja od zawsze wierzę w głęboką symbolikę takich zdarzeń; to znaczy- nieprzypadkowa byłam ja na miejscu zdarzenia, nieprzypadkowo moje właśnie oczy ujrzały tę śmierć; może to się pani wydać absurdalne, ale wierzę, że swoista więź powstała między mną, a tą wiewiórką...". Pani odrzekła równie spokojnie, ale tonem osoby radykalnej, twardo stąpającej po ziemi realistki, chłodnej "ale czujesz się jakoś odpowiedzialna?" "-nie, nie"- wytłumaczyłam, a ona "no cóż, każdy ma prawo do własnych odczuć". Zakopałyśmy wiewiórkę. Tylko ja jej dotykałam przez chusteczkę, ubiłam trampkami miejsce jej spoczynku, pospoglądałam chwilę grób (niecha zostanie przykryta chusteczkami, nie będę sypać na nią bezpośrednio). Pożegnałam się z panią słowami "z pewnością już do końca dnie będę czuła smutek", oddałam motykę i grabie i ruszyłam w swoją stronę. Czy to nie było zdarzenie wyjątkowe? Specyficzne, urokliwe osobliwie, niespotykane, niezwyczajne... Tak, na pewno takie właśnie było. Kuzyn i kuzynki już nadchodzą, przywitałam się z nimi, streściłam szybko historię sprzed kilku minut i ruszyłam razem z nimi do starej szkoły (czy coś jeszcze może się dziś przydarzyć, czy jest sens otwierania tych drzwi, patrzenia, czy jestem w stanie to zrobić...?), umyłam dokładnie w gorącej wodzie dłonie, sprawdziłam 18-stkę, weszłam do biblioteki i pozbierałam moich ludzi. Lecz po drodze- znów się rozproszyli. Została ze mną tylko Emi, która chciała jechać do Kraśnika z nami. Zjadłyśmy kapuśniaku, opowiedziałam o swej złej przygodzie i już w drogę. A podczas niej- smutek, żal, przygnębienie, senność, jałowość, obojętność. Taka obojętność zrozumiała, nie doprowadzająca ludzi wokół do szału. Avalon, nic specjalnego. Mama znalazła do mojej pani książeczkę 'Dla prawdziwego nauczyciela', pooglądałam jakieś flamastry, zeszyty, książki historyczne. Znalazłam nawet- cóż za zaskoczenie!- wydanie kieszonkowe 'Lat' V.Woolf, za 12zł! Ale cóż- z roku 2006, moje z 1958 zdecydowanie cenniejsze! W antykwariacie warszawskim zapłaciłam za ten tytuł 30zł. Do Kraśnika Starego- Galeria Londyn. A tam- snucie się, nudy, zmory, marudzenie... Pierwszy przystanek- Avans i oglądanie kamer cyfrowych, dalej- ciuchy, kupiła mi mama białą bluzkę na zakończenie... Potem- plac zabaw, kolorowanie jakiejś dziewuszki, rysowanie pacyfek... Jakże ja nie mam ochoty o tym pisać- a przecież jeszcze dzień dzisiejszy- zakończenie gimnazjum! Później już tylko pojechaliśmy na lody, a po powrocie i zakupieniu chipsów, herbat i innych różności- obejrzałyśmy z Emi film 'Zła kobieta' z Cameron Diaz. Musiałam palić, papierosy i kadzidła- kadzidła, które razem z monetą chińską i paczką świeczek zapachowych orchidea- kupiłam jeszcze w galerii kraśnickiej. Papierosy mentolowe, kadzidła czekoladowe. Zapach tych drugich był tak odurzający i intensywny... wręcz idealnie maskujący zapach dymu tytoniowego! God bless me. Uporządkowałam pokój i poszłam z Emi do rezydencji wakacyjnej rodziny z Ameryki. Opowiadałyśmy tam, wybuchając co chwilę szczerym śmiechem, o wszystkim, filmie, drobnostkach, wyjeździe, lub po prostu- ze zwyczajnego angielskiego zdania 'I have to fart'... Złote wspomnienia. Sądziłyśmy z moimi wspaniałymi kuzynkami, iż wybierzemy jakiś film na wieczór. Lecz nie- jesteśmy zbyt nieskupione, krzykliwe, niespokojne, świrnięte. 'Biutiful'...? Piękny jest ten aktor- Javier Bardem i utalentowany. Lecz nie- zbyt długi. Woody Allen i 'Co nas kręci, co nas podnieca' ? Nie. Woody nie jest lubiany wśród moich współrodzinnych. Niczego nie obejrzałyśmy. Ale ja wróciłam do domu z owym filmem 'Biutiful' na płycie DVD. Zaczęłam nawet oglądać przegryzając popcornem, ale szybko przerwałam by mieć czas na napisanie czegokolwiek na blogu. Zaczęłam pisać wczoraj- dziś muszę skończyć. Papieros na balkonie i początek tęsknoty. W łóżku czytałam stary pamiętnik z pierwszej klasy, oprócz orzekania- jaka ja byłam niedojrzała!- uroniłam kilka łez żałości za tamtymi niedocenionymi momentami. Zasnęłam z pragnieniem mimo wszystko- radowania się ostatnim dniem w szkole, w moim gimnazjum, w mojej świątyni dumania, upadków, zwycięstw, zauroczeń, zaślepień, uniesień i ekscytacji...


wtorek, 25 czerwca 2013

Pieprze cie "miasto", 25.

Serwus! Witam 25 czerwca, przedostatniego dnia przed zakończeniem roku! Dnia ostatnich spojrzeń i okłamywania siebie przez 'pieprze cię miasto'... Nie mogę do końca pewnie orzec czy był to ostatni raz, ale... o tym zaraz. Chronologicznie, wedle porządku.
Zastanawiam się obecnie cóż ja czułam rano, po przebudzeniu, no i- w jaki sposób najtrafniej swój stan określić słowami. 'Strumień świadomości'- nie jestem Virginią Woolf...
Wstałam wyjątkowo wcześnie szczególnie zwróciwszy uwagę na godzinę, o której w przybliżeniu oddaliłam się w świat snów. Najszybciej- zasnęłam ok. 2.00, a wstałam o 6.20. Nieco ponad 4 godziny, wiem, że widziałam jakieś obrazy we śnie, pamiętam też słowa, które wypowiadałam- jako we śnie nieznana mi kobieta. Dotyczyły szczęścia w życiu. Żeby było bezpiecznie- stwierdziłam chyba, że wszystko otrzymamy- szczęście, miłość- o ile będziemy się samospełniać każdego dnia. A definiuj sobie to sam. Ja już wiem o co temu mojemu choremu umysłowi chodzi! Wstałam więc, uprzednio wysłuchawszy kilku hitów z 'Jezusa Marii Peszek', przeciągnęłam się w ciszy łamiąc kostki, nałożyłam kapcie, spojrzałam za okno- ach, pogoda jest świetliście mroczna, ponura, nie kocham jej-, przejechałam językiem po zębach, wyciągnęłam spod poduszki papierosa i zapalniczki, przygotowałam jakieś ciuchy i zeszłam na dół- do łazienki. Chciałabym więcej uwagi poświęcać takim chwilom, nierejestrowanym niemal i nieobdarzanym wystarczającym skupieniem- jak przykładowo schodzenie ze schodów, lub mechaniczne zaglądanie przez szybę balkonową na wschód wyglądającą, albo mruczenie do siebie o autodestrukcji, albo ulotne analizowanie poziomu 'romantyczności' pewnej kwestii i słów użytych do jej opisania, albo obraz istoty tak często przed mym umysłem się pojawiający, albo przeczesywanie włosów nerwowe, albo obdzieranie skórek wokół paznokci, albo ostrożne zamykanie drzwi łazienki.... To są małości różności istnienia, których nie respektujemy i nie doceniamy bo- ignorujemy je. Ulatują w obszar nieboskłonu bardzo wysoko, aż do anieli którzy składają z nich jakieś nowe byty, materialne lub nie. Płaczę i rozpaczam nad swoją niewiedzą, nienaturalnością i prymitywizmem. 'Jeśli nie możesz czegoś zmienić- pogódź się z tym'. Lecz ja mogę, a nie śpieszno mi do tych zmian. Innowacja czy kaizen- jakie to ma znaczenie?! Tylko zależy od tego jak bardzo bym owych zmian pragnęła. Lecz o czym ja znowu bredzę? 
Dzień. Zeszłam więc na dół nie spostrzegając nawet iż na mojej drodze były schody i zielono- beżowe płytki. Weszłam do łazienki, patrzyłam się bezmyślnie kilkanaście sekund w lustro, uchyliłam okienko, włączyłam 'Amy', po kilku próbach udało mi się zapałką zapalić papierosa. Wdech, zaciągnięcie, wydech. Setki burych miniaturowych spojrzeń wydobywających się z mych ust, ryczałam ze śmiechu krokodylimi łzami patrząc na nich! Jakaż ja jestem pomysłowa! Jezusie! Przymykałam oczy, inspirowałam się widokiem sosenki giętkiej i pochylonej- bo mimo niesprzyjających warunków daje z siebie wszystko, wypuszcza pędów tyle0 na ile ją stać. Ach! Gołąbek! Samotny gołąbek. On i wiatr, jego skrzydła i przestrzenie... Teraz w dół. Małe roślinki, żółtawe płatki chwastów, świeże źdźbła równo skoszonej trawy. Dlaczego ja siebie niszczę? Ileż w tym artyzmu i konieczności? Virginia Woolf paliła. To żaden argument, poza tym- na litość boską- ile tym masz lat gówniaro? Krytyka ludzka się nie liczy, okej. Ale co z tą krytyką pochodzącą z wnętrza? Z tą autokrytyką?! Uciszyłam ją. Nie wypaliłam całego papierosa. Został może centymetr tytoniu. Nie miałam siły już dłużej tam stać i fajczyć, znudziła mi się muzyka, znudziła mi się bioróżnorodność zza okienka. Gniotąc niedopałka na parapecie wypuszczałam ostatni kłębek niesfornego dymu. Wzięłam prysznic, umyłam włosy, wyszykowałam się do szkoły. Wyszłam ok. 7.05. Idąc słuchałam- klasycznie- Marii Peszek. Niespodzianka- nikogo nie ma, z wyjątkiem jednej koleżanki (Magdy.W.), lekcje zaczynają się od 10.00! Gratulacja piękna! W deszczu, niespecjalnie zła, ruszyłam w stronę sklepu. Przechodził ksiądz, dla przerwania tej wiecznie krępującej ciszy powiedziałam beznamiętnie 'Szczęść Boże'. Na cóż tu brudzić obelgami skierowanymi do kleru? Szkoda bloga. Kupiłam jednego loda- kwaśniaka, bardzo smaczny, ale kosztuje aż 1,20zł a jest niewielki. 'Nie jestem dziś w sosie, muchy mam w nosie'... Czyli Muchomory i Sorry Polsko w drodze powrotnej. 
W domu, oczywiście, rodzice mnie wyśmiali. Tata stwierdził, iż jestem 'dziwolągową obywatelką', albowiem działam 'na odwrót', inaczej niż wszyscy. Tzn. gdy trzeba chodzić do szkoły- nie chcę iść, wagaruję, natomiast gdy nie ma już takiej konieczności- mnie do niej ciągnie, jak do ignorującego, niedostępnego kochanka, bądź kochanki. Tak to- na Jowisza- działa, 'Pójdę po rozum do krowy'... O rany! Jak się szaleńczo rozpadało! A miałam dzisiaj biegać!- no to już mam niezłą wymówkę :P
W domu czytałam. Czytałam 'Lata' (już zaczęłam 'Czasy dzisiejsze'), przepisywałam fragmenty, wypaliłam ten 1cm pozostawiony papierosa i... smakował- o dziwo- wybornie! Zjadłam sobie jeszcze jednego loda- kaktusa, napiłam się mleka, pomówiłam chwilkę z tatą, poczytałam Dziennik. Planowałam też obejrzeć jakiś niedługi horror, lecz zabrakło czasu. Wróciłam na 10.00 do szkoły. Chyba siebie rozumiem- czemu tak na siłę chciałam dzisiaj zjawić się w szkole, to jest dla mnie dosyć oczywiste, ale mam bardzo wygórowane wymagania wobec siebie. Sądziłam, że zostaną wypowiedziane słowa, które pozostały tylko myślą. Sądziłam, że zostaną wymienione pożegnalne spojrzenia, które pozostały takie suche, formalne i nieoczekiwane... Spędziłam ok. 1,5h w bibliotece gdzie zebrało się niemal całe grono pedagogiczne- przynajmniej część posiadająca wychowawstwo. Przywitałam się z nimi, wymieniłam kilka nudnych zdań z ciocią, z panią wychowawczynią, zaproponowałam obu pomoc. Skończyłam (jak Zabłocki na mydle) odznaczając znajdujące się w bibliotece zbiory. Co za nuda! Ale odtworzyłam- nachalnie, kurna, nie znosząc sprzeciwu!- Marię Peszek, udawałam obojętność i cwaniactwo, przepisywałam podczas krótkich przerw info o Zakazanym Mieście!!! Było fantastycznie, gdyby tak mogły wyglądać wszystkie lekcje! No i- dynamiczna i niezadowolona istota- analizowałam potajemnie jej postawę. Potem zmyłam się, poszukując jeszcze wychowawczyni by ją o coś zapytać (o zaświadczenia; środę) i oznajmić, że uciekam do domu. Nie znalazłam. Z nieznanego sobie powodu spuściłam łeb niczym demonka, puściłam 'Amy' i szłam zupełnie unhappy, zupełnie nieusatysfakcjonowana- do domu. Po drodze spotkałam swoje ukochane kuzynki wraz z ciocią i babcią- mili moi, jak dobrze, że was widzę! Kamień z serca! (Chryste, jak leje- muszę chyba zdobyć się na powstanie i zamknięcie balkonu!)
 Przywitałam się ponuro, przytuliłam siostry i bez zastanowienia zmieniła kierunek obłąkańczego marszu. W mieście z nimi spędziłam chyba za 2 godziny! Kupiłyśmy sobie loda, poprzedrzeźniałyśmy się, pośmiałyśmy, krzyczałyśmy po angielsku. Odwiedziłyśmy razem (niektóre dwukrotnie) siedem sklepów. Razem weszłyśmy jakoś 10 razy. Orzekłam w duchu, że to dla mnie bezcelowe- lecz cóż lepszego mam do roboty? (och, mnóstwo żuczku... czytanie, oglądanie?). Spotkałam koleżankę ze szkoły z jej maleńką chrześnicą- słodka dziewczynką, pogadałyśmy chwilę, lecz spiesznie musiałam ją opuścić bowiem gromadą wędrowaliśmy ku sklepowi z biżuterią! Bogowie i moje pluszaki! Tak długo tam byłyśmy, a ja się nudziłam, jeszcze chwila i zmarłabym na syndrom bezczynności. Oto szary urok życia. (nie wiem co nim jest, nie chce mi się już pisać, a nie doszłam nawet do najistotniejszego!). Wróciłyśmy do szkoły, z mojej inicjatywy, sądziłam, że szkoła jest właśnie jedynym miejsce ówcześnie gdzie mogę się dopełnić, gdzie jest coś co może uczynić mnie pogodną i przyjemną dla innych. A więc znów biblioteka (słyszę głos, podświadomość nakazuje idiotycznie działać...), zgłosiłyśmy jedną z sióstr do pomocy przy tej głupiej, krzyżykowej roboty. A ja przedstawiłam mojej wychowawczyni Emi. Właściwie to ona sama się przedstawiła zadając mi pytanie czy Emi mówi po polsku, haha! ('pieprze cie miasto') Oczekiwała jakiejś pomocy. Okazało się, że to robota nie lepsza i nie bardziej sensowna niż ta poprzednia. Poszłyśmy z Emi i panią do 18-stki (mojej klasy, 'pieprze cie miasto'?!). Tam jakoś urywanie przemawiałyśmy i trochę bezmyślnie (to raczej z mojej strony), bo ja zawsze jeśli jestem znudzona to muszę wszystkim dać to odczuć, niech się źle czują jeśli i ja się źle czuję! No i- posprawdzałyśmy te oceny, okazało się, że pani 'interweniowała w sprawie informatyki' (no i grymasy) dzięki czemu mam 'bardzo dobry' na świadectwie. Miło mi. To wiele znaczy jak sądzę, ale chyba nie było niezbędne! Z resztą, niech mnie licho, co ja sobie wyobrażałam no i co ja sobie teraz wyobrażam? Skończyłyśmy te bzdury, pogadałyśmy, z Emi się pośmiałyśmy i chyba nie do końca rozumiałam wagę chwili. Potem gdy zostałam sama z panią próbowałam uzewnętrznić swoje zdumienie i podjąć rozmowę słowami (najpierw parapet, okna, światło) 'Niesłychane gdy spoglądam na te trzy lata- jak czas prędko płynie!'. Pani niestety nie pomogła mi. Przytaknęła tylko znużona. Czy zniechęcił je fakt banalności i oczywistości prawdziwości frazy, którą wypowiedziałam? Czy też, zwyczajnie, jako osoba doświadczona, dojrzała zaakceptowała moje pragnienie podziwiania, lecz odrzuciła je (wiedzą, że to 'ten wiek', albo 'ta klasa umysłowa'). Może uznała mnie za niegodnego rozmówcę? Albo po prostu nie miała ochoty wypowiadać się o treściach głębszych? Nie dziwię się- jeśli tak było. Byłam zawiedziona, ale nic innego nie pozostało mi poza milczeniem. Z pewnością to co wtedy czułam to- niezrozumienie wagi chwili, zmęczenie upałem i wciąż niespełnienie (szkoła to nie to miejsce)... Pani musiała iść. Myśmy z Emi zostały w klasie- pani pełna zaufania pozostawiła nas z kluczem i komputerem. Przedtem (zanim poszła) szukałam jakichś filmów koreańskich i zanurzałam się w głębokie odczucie schrzanienia czegoś znowu. (Hansel and Gretel). Same w klasie. Obejrzałyśmy chwilę jakiegoś filmu, którego tytułu już nawet nie pamiętam... Powygłupiałyśmy się i zaczęłam- kiepski rytuał żegnania klasy. Zezłościło mnie coś. Coś w tej klasie. To chyba reakcja samoobronna. Porozglądałam się i podśpiewałam "pieprze cie miasto, pieprze cie klaso". Tak to jest w trzeciej klasie gimnazjum.
 
 Po powrocie do domu nie byłam ani trochę radośniejsza aniżeli przez drugi wstąpieniem w szkolne progi. Położyłam się spać. W trampkach, ogrodniczkach, torbie- z całym ekwipunkiem. I spałam, ale zapomniałam, że zanim zasnęłam zjadłam jeszcze fasolkę z bułką tartą i orzekłam razem z mamą i tata jednogłośnie iż nie ma sensu jechać do Ostrowca po książeczkę dla pani wychowawczyni- ponieważ nic tam nie ma, w Warszawie nie było to i tam nie będzie. Więc sen. A po nim chwilę na kompie. Potem na spacer z piesiem i rodzicami w wiśnie 'tylko do mnie nic nie mówcie'-po cichu tak żądałam od nich, ale nie wypowiedziałam owego żądania na głos. Wiśnie, morele, śliwki, zboża no i czysty, pachnący wiatr- to mnie odrobinę odprężyło i uspokoiło. Po powrocie parę stron przeczytałam 'Lat', poczytałam coś o potwornych skutkach palenia (nic z tego... to mnie nie zniechęca!) i inne artykuły na necie. Tata zrobił mi popcorn, obejrzałam trzy niebywale zabawne odcinki Seksu w wielkim mieście, potem zjadłam jeszcze kanapki, zrobiłam sześcian z czekolady i wystawiłam go na balkon na roztopienie (a właśnie, deszcz...). Potem wytężywszy zmysły- węchu i słuchu weszłam w relację z nową Boginią... Takie grzeszne modły, rytuał przejścia, cudowność, maska, samotność... Aż do teraz- zapisuję już ostatnie zdanie... No koniec mała, brutalna odmiana muzykalna... 'Wojna i miłość', oddaj się słowom tego utworu, przyjmij jego nieczystość i agresywność. Dobranoc.~~~~  WOJNA I MIŁOŚĆ ~~~~ Wojna i miłość...
 
 

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Dzień Hikikomori

24 czerwca, roku 2013...
Dzień Hikikomori...
rok 1939 Virginii Woolf
"(...) No i tracę popołudnie w sposób najbardziej z możliwych obrzydliwy i denerwujący"

No cóż... Virginię odwiedziły jakieś dwie kobiety- zdaje się w celu wielokrotnego sfotografowania jej lub jej otoczenia. W tej chwili już nie pamiętam, nie mam Dziennika przed oczyma. Co do mojego popołudnia.. i poranka i przedpołudnia i wieczoru... W gruncie rzeczy wcale nie mam... no nie- mam, ale nie aż tak- rzekomo- istotną i realną w uczynieniu bólu- przyczynę. Rzecz można iż wielkość przyczyny jest nieproporcjonalna w stosunku do mojej reakcji (tak, tak- to są przekombinowane słowa Virginii z 'Lat';]). Ale o CZEGO przyczynie ja piszę? Otóż- o przyczynia dnia spędzonego jako hikikomori. Odosobniona, zamknięta, ochładzająca siebie przez dmuchanie, poddająca się bezpieczeństwu samotności, pochłaniająca i akceptująca wszelkie nieprzyjemne emocje, w małym, odizolowanym szaleństwie, krzyku słów utworu Marii Peszek o załamaniu nerwowym...!

"ALEŻ NAS TO ŻYCIE STRUŻE I OBRZYNA,
 NIE MA CO."  
"Ślad na ścianie" (ze zbioru opowiadań) V.Woolf

Ach, tak bez wątpienia... Lecz cóż ja- piętnastolatka (bo do szesnastu wiosen przyznawać się nie chcę)- mogę tak naprawdę orzec o życiu, bolączkach, którymi nas raczy, pile którą to według bohaterki Virginii nas obrzyna?? Niewiele. Albowiem bagaż moich doświadczeń w tych swoich najistotniejszych przegródkach świeci pustkami. A miejsca świecące pustką zniechęcają, udowadniając ignorancję posiadacza. Ale mimo to piszę. Piszę z niezachwianą wiarą- właśnie dzięki niej- w Słowa Virginii. 
Lecz wrócę do Dnia Hikikomori.
Oczywiście- miałam iść na tego ostatniego klasowego grilla. Sama do końca nie wiem czemu zdanie zmieniłam. Chyba chodzi o okrutnie ekscentryczne zachowanie rano mojej rodzicielki i... zaskakującą moją na nie reakcją... Nie chcę wchodzić w szczegóły. Obmyśliłam dzisiaj- leżąc próżniacko w łóżku z nogami wyciągniętymi na parapet- słowa mające być odpowiedzią na ewentualne pytanie o przyczynę mojej nieobecności. Oto one: "Maria Peszek. Dlaczego? Bo moja mama nie lubi gdy jej słucham, odcięła mnie od jej muzyki, twierdzi, że jej 'skrzywienie' demoralizuje mnie. A ja jej rano słuchałam. I niepójście na grilla miało być karą... Poza tym chciałam spędzić dzień inaczej. Chciałam udać się na pieszą wędrówkę wzdłuż alei, uliczek Londynu z początku XXw., chciałam pospoglądać oczyma wyobraźni na pomnik biały królowej Wiktorii, na ceglane gmachy wszelkich budowli, na kościół- będący zjawiskiem, na majowe twarze ludzi mówiących do siebie. Oto co czyniłam. Oto przyczyna mej absencji." Tak. Nieco to pretensjonalne i przekoloryzowane- z pewnością darowałabym sobie posłużenie się taką treścią odpowiedzi i pozostałabym przy zwykłym 'źle się czułam'...

Zanim zegar wybił godzinę 9.00- godzinę spotkania pod szkołą- wylałam mnóstwo łez, popełniłam mnóstwo drobnych grzechów, zbyt wymownie się uśmiechnęłam, zbyt głęboko oddychałam i zbyt mocno pragnęłam krzywdy... Tajemniczo? To doskonale. Lecz gdy zegar już wybijał 9.00 ja siedząc na balkonie paliłam wcześniej przygotowanego skręta z czarnej herbaty i wyczekiwałam niecierpliwie. Czekałam na... Kaszmirową istotę z Północy, która spojrzy. Spojrzy- jako jedyna- i zmartwi się, zatroska, zasmuci. Nie rozumiem siebie i nie rozumiem co mną kieruję. Nie interesuje mnie co inni- ostatecznie, świadkowie mych poczynań- powiedzą, pomyślą, co im przemknie nieznaczącego i nieromantycznego przez rozum. 
"Tego ranka krytyka ludzka wydawała jej się zwiewna jak dym."

Ta kobieta- Kitty, bohaterka 'Lat' Virginii- musiała przeżywać niesłychanie słodki, przyjemny poranek. Nie oszukujmy się- nieważne na jak bardzo zblazowanych, niechętnych, indywidualnych, wyjątkowych byśmy siebie pozorowali- zawsze jakieś spojrzenie, jakaś mina zmalowana na twarzy na nasz widok, jedno słowo- to może wyprowadzić z równowagi, to może zaboleć. Lecz są chwile zupełnego wyzwolenia. Wierzę w te chwile silniej niż wierzę w jakiegokolwiek z bogów. To ma sens, nie musisz szukać tych chwil, nie musisz się o nie specjalnie starać- gdy przyjdzie poczujesz ją, intensywnie, ekstatycznie. To właśnie powód, dla którego każde spojrzenie w dół przepaści kończy się szeptem w duchu 'to jeszcze nie czas'. Nie czas by odkładać życie, by się z nim żegnać. 

"A potem, w jej oczach, i światło, i cień zaczęły się przesuwać; światło i cień powędrowały razem przez wzgórza i doliny"
"Lata" V. Woolf

 "Wierzę w sny tak jak Ty w nie wierzysz,
 w święte kurhany, księgi lepszej wiedzy..."

Ileż w tych słowach uroku, głębi, zachwytu, artyzmu, optymizmu...
 Bardzo długo czytałam powróciwszy do łóżka po owym 'oczekiwaniu' i wypuszczaniu kłębów podłego herbacianego dymu. Dziennik Virginii, potem znów całe opowiadanie 'Ślad na ścianie'... Potem przyglądałam się z okna mojej sypialni kapryśnemu niebu. Jego zmienność- doprawdy!- jakże ja chciałam móc jej podołać bogactwem swych określeń! 'cudowne, bajeczne, bladoszare, groźne, ponure, deszczowe, wyoblekane chmurkami, milczące'...?? Wzniosłam na chwilkę ramiona ku temu sklepieniu i wypowiedziałam słowa ze 'Śladu...',:
"DESZCZ POMYSŁÓW PADA NIEUSTANNIE Z NAJWYŻSZYCH NIEBIOS WPROST NA JEJ UMYSŁ"

Adekwatne, co ? :] Nie wiem czemu- z powyższymi słowami kojarzy mi się czerwień. Po prostu gdy czytam je przed umysłem rozpościera mi się kurtyna chińskiej, krwisto-ognistej czerwieni. Taka zagadka życia ('O mój Boże, tajemnice życia! Nieprecyzyjność myśli! (...)')
Tak. Czytałam niebywale dużo.
A potem... Czyli około godziny 13.00 zeszłam na dół, niczym prawdziwy hikikomori uważając by nikogo nie zobaczyć i aby nikt nie zobaczył mnie (to było łatwe- dom był pusty, byłam sama ;P), zrobiłam sobie ultramocną kawę, wzięłam zrobioną przez tatusia dla mnie kanapkę i czmychnęłam czym prędzej z powrotem na górę. No i seans...
Go-hyang-i: Jook-eum-eul Bo-neun Doo Gae-eui Noon (2011)    "Go-hyang-i: Jook-eum-eul Bo-neun Doo Gae-eui Noon"
To jest tytuł filmu, przetłumaczony na 'Kot' ;D  Z pewnością- bardzo precyzyjnie! No cóż... W każdym razie film bardzo dobry. Piękny, pouczający, niepokojący, wzruszający. Poruszył we mnie pewne struny, o których istnieniu niemalże już zapomniałam... Bardzo, bardzo serdecznie polecam. Choć momentami jest przerażający- rozwiązania i upust napięciu- są ostre! Lecz warto. 

Po skończeniu oglądania wróciłam do czytania. 'Lata' kilka godzin, przepisując mnóstwo fragmentów o rozpiętości długości wielkiej. Od kilku słów do połowy strony...' 

Potem przyszły dwie kuzynki. Bawiłyśmy się, gadałyśmy, śmiałyśmy, wcinałyśmy lody- opowiadałam im o moim (przerwanym przez nich :[) dniu hikikomori... (muszę kończyć!) Odprowadziłam je, przebiegłam kilkaset metrów w klapach poczułam jakie to przyjemne... po powrocie usilnie starałam się skraść papierosa, lecz nie wychodziło mi to. No i teraz- gdy piszę już ostatnie zdanie i zaraz się kładę by móc jutro wstać po raz przedostatni do szkoły...

DOBRANOC


piątek, 21 czerwca 2013

pierwszy dzień lata; minimaraton i wyniki

Pokój Ci Czytelniku pierwszego dnia Lata!
Tak więc- jutro i dzisiaj mamy w Polsce najdłuższe dni w roku, czyż nie? :]
A ja wyjątkowo piszę przed wyprawą do szkoły, nie specjalnie, ale tylko dlatego, że desperacko i opętańczo każdego dnia w każdej godzinie na stronie Komisji Egzaminacyjnej sprawdzam czy nie ma jeszcze wyników egzaminu gimnazjalnego! Ale nie... nie śpieszno im!
Okej, piszę krótko bo właściwie muszę przed wyruszeniem do szkoły- nie ma normalnych lekcji, jest dzień walki z narkomanią, idziemy na rynek z transparentami, a ja z dwoma koleżankami zgłosiłam się na występ w biegu na 1200m (;]), oczywiście, przeciw wszelkim używkom(!)- zapalić fajkę (haha! co za głupia ironia), umyć się i mentalnie do biegu przygotować... 
 Oczywiście- już po biegu, po obchodach dnia walki z narkomanią i po... sprawdzeniu wyników egzaminowych!, ale jeszcze chwilę, o tym za moment.
No więc- jakoś zbyt chyba intensywnie i ze zbyt wielką determinacją starałam się do owego biegu ulicznego przygotować. W końcu to nie jest aż tak istotne, prawda? Irytujące zawsze jest to, gdy powtarzasz sobie 'nie poddam się, nie pójdę, nie przestanę biec choćbym miała wyczerpana dreptać drapiąc asfalt', a druga strony- zatroskani rodzice- rzeknie stanowczo 'pamiętaj- nie za wszelką cenę'... Zrozumiałam, okej. Ale i tak pobiegłam! Czułam się jak Haruki Murakami ('O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu'), przebiegłam swój pierwszy bardzo minimaraton i czułam się niezmiernie dumna. Ale, ale... Jeszcze za moment, bo mnie się wszystko pomiesza, zacznę od momentu, w którym skończyłam.
Na godzinę 9.00 należało zjawić się na rynku. Spóźniłam się- a jakżeby inaczej, jestem jak Jaguar... No więc- maszeruję dość prędkim, dynamicznym krokiem, rozglądam się za swoimi koleżankami, wychowawczynią, kolegami. Nie ma. Idę więc dalej i rozglądam się. O! Znalazłam wychowawczynię, moją panią od angielskiego. Odrobinę beznamiętnie i niepewnie podeszłam, powiedziałam 'dzień dobry' i zapytałam czy nie widziała czasem pozostałej części naszej klasy. Zamiast odpowiedzieć na zadane pytanie, z szerokim, kocim uśmiechem na ustach, odrzekła 'Muszę cię uścisnąć'. Wiesz czemu? Albowiem jedna jedyna z języka angielskiego, z poziomu i podstawowego i rozszerzonego miałam po 100% :] Maksimum, 40/40, full, pełniutko, doskonale, idealnie... Właściwie to spodziewałam się- po co udawać skromność?? Po co udawać cokolwiek... Więc z odrobinę dla mnie ułudnym (a jednak, czasem trzeba poudawać) zaskoczeniem, ale zupełnie szczerym szczęściem i dumą odpowiedziałam po prostu, nie siląc się na nic szczególnego 'Naprawdę? Cieszę się.'. Tak było. Cieszyłam się, wciąż się cieszę, oto na czym najsilniej mi zależało, oto osiągnęłam swój cel, niczym żołnierz pragnący obwieścić rodakom spod Maratonu zwycięstwo biegnący w pełnej zbroi ponad 42km i wykrzykujący ostatnim krzykiem istnienia 'Zwyciężyliśmy'. No, jestem pewna, że po części czułam się jak on. Cel różny, ale równie pożądany, droga ku osiągnięciu różna, ale być może równie niełatwa. Wszystko to samo. Jeśli jest coś czego naprawdę się pragnie i wkłada się choć odrobinę wysiłku w to- nic nie jest niemożliwe. Ja wiem- truizm, ale na litość boską jesteśmy ludźmi. Zwyczajni, łączy nas tak wiele. Wszyscy pójdziemy na dno i zostaniemy zastąpieni przez hordę kolejnych nudziarzy, może jeszcze większych niż my. I na cóż nam to wszystko? Łańcuch, którego jesteśmy ogniwami- błagam pluszaki i bogowie- musi zostać przerwany, co za nuda! A najgorsze jest to, że według moich rozważań również śmierć jest nudna, a życie po niej... to wszystko to samo. Wolę zamienić się w pył i szybować razem z wiatrem gładząc górskie szczyty, korony drzew i ptasie skrzydła. Jesteśmy źli, ale stworzeni by wygrywać- jakież to nudne, sądzę, że od początku istnienia rodzaju ludzkiego nic się w nas nie zmieniło. Nie chcę tego wątku rozwijać. Mam jeszcze sporo (za oszukiwanie siebie- gdyby nam płacili- moglibyśmy się spokojnie utrzymać 'Ręka mistrza' S.King, pewnie jeszcze na dżakuzi by starczyło) do zrobienia ;] Choć ostatnio nie robię nic prócz oglądania, pałętania się po mieście, wpieprzania lodów, chipsów, czekoladek i rozmyślania o końcu mojej gimnazjalnej (no nie, wzruszyłam się- i- wielkie nieba- nie kpię sobie) edukacji. Wszystkie istnienia, cudowne i niecudowne, która jako kreatura społeczna dane mi było oglądać i poznawać- odejdą. A raczej ja odejdę. Ruszę na przód, parę kroków przed, będę myśleć, tęsknić i ronić małpie łezki, ale kolei rzeczy nie zmienię- z tym kochany czytelniku pozostaje nam się tylko pogodzić, płynąć z prądem albo pod prąd- wedle przekonań. Osoba za którą zatęsknię zniknie między palcami, oddali się, rozmyje ją czerwcowa, drapieżna i sucha mgła, zatoczy okrąg nad mą zatroskaną, zamęczoną, zapłakaną twarzą i odfrunie. Niczym żuraw popielaty odbijający od brzegu starorzecza, wydający z siebie ostatni melancholijny klangor i odpływający precz na skrzydłach przez moczary, bagna i lasy. Nie w kluczu, samotnie, beze mnie, bez bliskich, bez dusz. Jestem zrozpaczona delikatnie upływem czasu i zmianą nastrojów i nastawień wobec pewnych kwestii, instytucji, ludzi i środowisk. Wszystko się zmienia- czy nie tak śpiewał Gawliński w jednym ze swych utworów? Właśnie tak. 
Powrócę do dnia dzisiejszego bo zbytnio wprowadziłam się w natchniony stan pisarski. Nie chcę tego, nie ogarniam, chcę skończyć i zapalić gdzieś papierosa. Swoją drogą, doszłam dzisiaj do wniosku, że palenie- przeze mnie wyniesione do rangi półboskiego rytuału- staje się dla mnie... nudnym i przykrym przymusem. Dlatego- choć ja za nikogo nie myślę i nie decyduję- nie polecam zaczynać, choćby dlatego, że i to- jak wszystko inne na tym nudnym, brudnym, zaśmieconym świecie- staje się nudne. No więc- palę nie bo chcę, nie sprawia mi to już błogiej i jagodowej przyjemności. Nie widzę niebieskich i zielonych postaci (jedyne co na mnie patrzy to dziwaczne oczy- na belkach dachu strychowego, na dębach, brzozach, jabłoniach..., na kolumienkach marmurowych), nie czuję przyjemniej unoszącego się dymu. To jest potworny mus. Jak mus to mus. W lipcu rzucam. Definitywnie. Bogowie i wszelkie maskotki mi świadkami. 'Nieżywa dziewczyna, Amy padlina, Amy ściera, ścierwo, szmata...'
Takie jest życie, karty które nam dano są niewiadomą. Asy w rękawach są własnością nielicznych, niech ich diabli. My musimy egzystować, jakkolwiek, no bo co nam pozostało? Wielki kapuściany stos, kompost. A kapustami są głupie i nudne wspomnienia. Co z tego, że możemy uznać je za wartościowe?! Bullshit. Przecież to przeszłość. 'Karty z przeszłości każdym tasuje jak mu pasuje, amigo' ('Ręka mistrza' S.King), ja proponuję owe karty spalić, nie grać nimi, wymienić talię, ile by nie kosztowała. Zaśmiecanie sobie życia nie jest wskazane, no bo ŻYĆ MUSIMY, więc lepiej w czystości, minimalnej chociaż.
Dobra, teraz już na serio wracam do dnia!  Ach, jakaż ja jestem promienna!  Chwaliłam się wszystkim wkoło swym wynikiem, pani powiedziała, że jest szalenie radosna (powiedziała tą językiem mimiki twarzy) i zachwycona (zachwyt zostawmy Słońcu, gwiazdom i strumykom bejbe...). Jedna dziewczyna trzy lata temu osiągnęła taki wynik!  jestem boska, man. No, dobra. Przyszły koleżanki, pozazdrościły mi, przygotowałyśmy się do biegu i już... powrót myśli ostrożnych. 'To mój maraton, muszę dać z siebie wszystko, jestem Murakami, przebiegnę, nie pójdę, będę 'człowiekiem, który nigdy nie szedł', nie poddam się). Najpierw przeprowadzono nas wzdłuż trasy. Potem spojrzałam na biało-czarne paski zdumiona zaczęłam prędko i niedokładnie analizować swoje nieoczywiste położenie. Gdzie ja jestem, czy naprawdę będzie tak, że Materia Mr. Beaver spojrzy na końcu samego uniwersum gładkiego i wyczerpanego biegiem? O, nieba! 'Jej płacz!', cóż ja mam uczynić? Biec, krzyczeć czy myśleć o Murakamim? A może Virginia Woolf? Nie. Ona nie przyszła mi do głowy... 'A, Woolf!'. 'Who's afraid of Virginia Woolf?, Me! I am! Wanna catch my fear?!' Zygfryd, Małżo, Frędzlu, Pizdo, Flądro, Pasztecie! Gdzie jest Maria Peszek?! Ach tak! Maria Peszek. Jutro jest w Częstochowie jej koncert, nie będzie mnie na nim, nie zasłużyłam, głupia i wyrodna ja... Życie, wahania i wątpliwości, nie zapamiętuj tego. 
Więc- meta. Czerwona wstęga i trzecie od końca miejsce ;] I obok wyczerpania (ominąć, ominąć tę bezdenną szarość świata! nie szarość! naprzemienną biel z czernią!) i dumy bezgranicznej była jeszcze złość. Przytuliłam się do trawy, głazu, dostałam wodę i batona (ja ani metra nie przeszłam! biegłam całyyy czas, moje koleżanki nie;p), puściłam sobie Marię Peszek, spojrzałam w niebo... błękit jak łza czysty, jak barwa lodów smerfowych, głęboki, a tu nagle... Anioł złotowłosy! O, nieba! 'jej szloch!'. I mój tata- przyszedł mi kibicować i poczęstować wodą. Ale... Anioł. Nikt go nie zauważa prócz mnie- klasycznie. Wstałam, Maria Peszek i 'Sorry Polsko' przechodząc przez pasy!To jest, cholera, urokliwe! I machanie głową, czy niebiosa widzą mnie? Niewątpliwie. No. Po drugiej stronie spotkałam swoją amerykańską rodzinkę. Powymienialiśmy zdania, pochwaliłam się wynikiem, umówiliśmy się na loda i opuściłam ich. Udałam się do moich koleżanek z klasy, one na mą prośbę oblały mnie wodą 9ach, jak przyjemnie), znów wróciłam do USańczyków, poszliśmy na lody i powrót pod scenę. Pokaz karate, drętwy taniec, zapasy, skoki, quizy- nudy ;] Pani oddała mi tic-taci, poegzystowałyśmy sobie duszno, w milczeniu i nienazwanych obłąkańczych troskach- nudy, proza życia. Spacerowałam, udawałam nieuwagę (znów oszustwa), spoglądałam, mówiłam, jadłam loda, którego kupiła mi pani (kupiła wszystkim), słuchałam Marii, analizowałam i... wróciłam trochę nieusatysfakcjonowana (na litość wszystkich bogów, czego Ty jeszcze pragniesz?!), kupiłam chipsy, burknęłam 'do widzenia' i już zmierzałam ku domowi. Niby rozpierała mnie radość i zadowolenie, ale... coś w głębi było nie tak. Coś. Jakiś kamyczek, może gałązka, coś uwierało, nie pasowało, szeptało niedobre rzeczy...
W domu. Oczywiście gratulacje, szczegółowe dopytywanie o pozostałe wyniki, porównywanie do innych, głupoty. Wbiegłam na górę z chipsami- niestety jeszcze zjeść nie mogę, najpierw naleśniki z truskawkami, których nie lubię. Ach, zanim jednak- trzeba podjechać do sklepu po ser i żarówki. Specyficznie- tłusty ser z Opola i trzy żarówki 75. Ser w Lewiatanie, a po żarówki do sklepu elektrycznego na rowerku zapieprz speedowy. Sprzedawczyni- moja była nauczycielka, opiekunka z przedszkola i dyrektorka (zabawa w kartki, tak- oto cała ja i ubóstwiana nauczycielka za wręczenie dyplomu, pierwszy mini sukces) 'Ewa Minge', ale zaskakująco sympatyczna, onieśmielająco wręcz. No i- żarówki zakupione, powracam do domu. 'Do widzienia!' przed szkołą dla mojej matematyczki. Prędko, prędzej, jeszcze prędzej! Cel osiągnięty. Rozpakowanie zakupów i na górę. Znalazłam na zalukaj,pl jakąś branżówkę, zaczęłam oglądać. Potem na naleśniki no i- mama wróciła, należy się przyznać do egzaminowej doskonałości ;] była radosna- na bo jakieś inne uczucie może ogarniać mamę w chwili triumfu dziecka? Naleśniki zjedzone. Na górę. Obejrzałam cały film, wiercąc się, jedząc lody, spisując ciekawe cytaty. Potem... wszystko się mydli, późno jest mam ochotę już na sen! Rower- na cmentarz pośród dźwięków wron i widoków terenów bagiennych i krzyży , wizyta u rodzinki amerykańskiej, interpretowanie sygnałów, badminton z młodziakami i głupi Jaś, próby skradzenia papierosa, muzyka na huśtawce- głębokie rozmyślania... Na dzisiaj tyle, idę spać, może zapalić, burza jest ognista, ale to w niej najmocniej pociągające... Dobranoc ;]
Na koszmary w nocy lub piękne miłosne sny... Maria Peszek, 'Maria Awaria' Marznę bez ciebie.

środa, 19 czerwca 2013

Wycieczka do Kielc

Przedsmak wakacyjny i... oczywiście- nic się nie chce :D
Ale... Orzekłam iż poniedziałkowa wycieczka była na tyle przyjemna i bogata, że warto odrobinę tutaj nakreślić jej charakterystyki. A dziś już środa!
No więc... poniedziałek 17 czerwca, 2013r.
Dnia poprzedniego tj. niedzieli 16 czerwca rozmyślałam cichutko jak bardzo mam ochotę na wycieczkę jechać. Sądziłam już, że zostanę w domu paląc papierosy i snując się, niczym chłodne emocjonalnie dusze po czyśćcu, po domu, z góry na dół i z powrotem, przecinając nieenergicznie korytarze i progi. Dzięki maskotkom, boginkom i wszelkim innym niebieskim stworzeniom- postanowiłam jechać. Z potwornym przekonaniem, że wydam więcej niż planuję (każda suma to 'więcej'), wstałam rano, zapaliłam papierosa słuchając 'Suddenly I see', wzięłam prysznic, ładnie się ubrałam w szeroką koszulkę, spodenki na szelkach, ogrodniczki i długie dżinsowe trampki i wyruszyłam. Wyruszyłam wcześniej niż powinnam z zamiarem zakupienia jeszcze kilku rzeczy, m.in. karty doładowania. Spotkałam po drodze koleżankę, razem poszłyśmy do sklepu- tam oczywiście jeszcze kilku innych znajomych- wszyscy szykujący prowiant na podróż. Pod szkołą już większość uczestników była. Przywitaliśmy się z opiekunkami, pozostałymi znajomymi i wielkie czekania na autobus. Oczywiście- wszyscy od razu rzucają się na miejsca z tyłu, trzeba było więc prędzej wsiąść i przepychać się. Luks. Udało nam się, zajęliśmy miejsca cztery na samym końcu i zaczęliśmy wycieczkę. Bez zastanowień odtworzyłam Marii Peszek płytę 'Maria Awaria' :] choć chyba Jezus Marię Peszek lubię najbardziej. Słynny hit 'Muchomory' słuchałam w kółko !
Czytałam trochę 'Sztukę prostoty', gadałam z koleżankami, z kolegami graliśmy w karty, wcinałam kanapkę- całkiem szybko podróż minęła. Brawa dla naszej wychowawczyni! Udało jej się załatwić seans! 'Oszukane'- polski dramat. Druga opcja to 'Iron Man'- no, miał być dla wszystkich, oto powód który miał mnie pozostawić w domu. Ale jej się udało! Chwała jej! Dojechaliśmy. Ożywiłam się spojrzawszy na 'gmach' galerii Echo. Oczywiście- pierwsza przekroczyłam jej progi, zbadałam szybki i czujnym okiem teraz, wzięłam przewodnik i można ruszać ku zakupowej przygodzie. Ale nie. Najpierw kino. Helios. I początek tłumnej zabawy. Czekając na 'załatwienie przez panie spraw biletowych' bawiliśmy się jakąś grą na podłodze, podświetlaną, wrażliwą na dotyk. Na małym fragmencie podłogi można było burzyć figury, kopać piłkę- takie bzdurne coś. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć (Pokój!) i już wyruszyliśmy (nasza 8-osobowa grupa wraz z wychowawczynią) ku łazienkom aby podczas produkcji nie było konieczności wychodzenia! Żadnego jedzenia w kinie! Czułam się niemal jak jakis wybitny krytyk filmowy, guru, przewodnik- to, bez wątpienia, było ułudne uczucie, ale owej myśli nie dopuszczałam do głosu i słodko, szczęśliwie w owej ułudzie ulotnych kilkanaście klatek chwil mego życia sobie pobyłam. Pani chyba jeszcze z pół godziny podczas reklam coś mówiła, komentowała, ale- dzięki bogom- gdy film się zaczął rozpoczęło się również jej milczenie. Niezły film. Potem czekając na panią i koleżanki myślałam (a w zasadzie jeszcze w trakcie seansu) co by tu ambitnego, sensownego o filmie rzec. No i- żeby nie było, że z zasady polski film objadę- powiedziałam, że podobało mi się przedstawienie różnic między dwoma rodzinami. Pani coś powiedziała, że poruszył ją owy obraz jako, że sama jest matką,czemu niechętnie przytaknęłam i już poszłyśmy szukać laserów i kręgli. Miałyśmy odrobinę więcej czasu, grupa druga Iron Mana miała do nas na laserach dołączyć za jakąś godzinę. Więc ja- poszwędałam się jeszcze za panią by po chwili windą zjechać na sam dół- do matrasa! Matras, kochanku mój! Zbadałam, wyoglądałam, przeszukałam, poczytałam, pogawędziłam ze sprzedawcą, zrobiłam rozbawiona fotkę papieżowi z okładki, wysłałam ja bratu i... przy pomocy sprzedawcy odnalazłam Virginię Woolf!!! 'Fakt, fikcja i fotografia albo co się zdarzyło we Freshwater' :] Jedyny dramat, farsa, komedia Virginii Woolf :]
Zaczęłam czytać już w galerii, ale nie samą sztukę, a komentarz tłumaczki- Magdy Heydel. Dostałam również 20% rabat na zakupy internetowe do 30 lipca!  Haha :] Nie ma to jak buszowanie po sklepach rozpocząć od zakupy fantastycznego tytułu, książki! Idziemy dalej. I pojawia się problem... Nie pamiętam czy kolejny był empik czy Ives Rocher... ;P chyba empik... No więc w empiku spacerowałam, szukałam płyty Marii, ale zdaje się- już wyprzedana! Więc do działu z literaturą piękną obcą! Ach! Tyle pozycji Virginii!  i nie mam z nich tylko jednej- dwóch esejów w jednym wydaniu- 'Trzy gwinee' i 'Własny pokój'... Ponieważ nigdzie mi się nie spieszyło wzięłam do prawej dłoni książkę, otworzyłam i przeczytałam calutki wstęp,  krótki nie był. Książka kosztowała 40zł. Nie kupiłam jej, choć potem już byłam niemal pewna, że ją kupię (nie kupiłam bo nie było już czasu). Okej, przystanek trzeci- Ives Rocher. Francuska drogeria kosmetyków cudownych, zmysłowych i przyjaznych naturze! Na pytanie pani ekspedientki czy pomóc mi w czymś odpowiedziałam 'nie trzeba'. Popatrzyłam chwilę na kolorowe płyny do kąpieli i zmieniłam zdanie 'a właściwie tak- chciałabym się dowiedzieć co należy zrobić by otrzymać kartę stałego klienta bo brat ma i właściwie on mnie zainteresował'. No więc pani mi wytłumaczyła uprzejmie- wydać 6,90zł i to wszystko, no a raczej jeszcze wypełnić formularz, wykazać chęć. Wszystkie punkty spełniałam. Założyłam sobie kartę, wybrałam płyn o zapachu zielonej herbaty (ach, jaki piękny!, ekstatycznie) i woda perfumowana jest w przecenie! (nie kupiłam bo jestem ohydnie chytra!). No więc wydałam co najmniej 6,90 (9,90), wypełniłam formularz i wykazałam chęć. Karta jest moja. Otrzymałam opakowanie próbek, książeczkę z rabatami, kartę, torbę ekologiczną. Niestety jedną pieczątkę na karcie otrzymuje się po wydaniu 10zł. brakuje mi 10gr. Dokupiłam więc kulkę do kąpieli ;] O zapachu żurawiny. -Rany! już późno, ale jeszcze iść nie muszę. Pojeździłam chwilę windą, poprzyglądałam się twarzom zakupowiczów i... słyszę telefon! Koleżanka dzwoni, że wszyscy już na mnie czekają na laserach! Pędem na górę, schodami, potem windą, zgrzałam się. Ze wszystkimi zdobyczami wpadłam do pomieszczenia gdzie panie przyglądały mi się. Przeprosiłam. Weszłam do pokoiku do uczestników gry. Wszystko nam wytłumaczono, podzieliliśmy się na dwie grupy, dostaliśmy kamizelki i pistolety no i... ruszamy. 30 minut biegania, strzelania, obrywania, zabawy w ulicznego członka gangu. Walki gangów, no tak. Fajnie było, ale nasza drużyna przegrała niestety ;/ A ja miałam najwięcej punktów na minusie :P Cali się spociliśmy, ale w zadowoleniu. No więc- na jakieś jedzenie potem znów po sklepach! Pożegnałam się z panią. Z koleżankami poszłyśmy do łazienki potem na piętro barów i restauracji. Dwie z koleżanek- klasycznie- w KFC. A ja z trzecią- która nie jadła do barku chińskiego na coś niedrogiego ;] Mała porcja sajgonek z ryżem i kapustą orientalną- pycha! Spoglądałam nawet na przesłodką chińską pracownicę baru, miała różowiutkie policzki, ale nie ona mnie obsługiwała. Czekałam jakieś 5 minut przyglądając się klientom przybyłym tuż po mnie. Podano. Stały dwa flakoniki z sosami. Zapytałam jakie to. Słodko- kwaśny i ostry. Biorę ostry.  Obficie, darmowy jest, nie żałuję sobie. Zjadłam, nie wszystko, ale ten sos był taki ostry, że potem i nawet teraz jeszcze boli mnie gardło. W autobusie (sama w to uwierzyłam chociaż zmyśliłam to na potrzebę chwili w szkole, wczoraj na 7.10) pobolewał mnie brzuch. Ale to i tak było fantastycznie urokliwe uczucie! :] Potrawa spożyta, taca odstawiona, ruszamy dalej... Nawet nie pamiętam jakie sklepy razem odwiedziłyśmy! Camieu, KappAhal, coś w podobie do Flo, kilka sportowych. Milcząc pospacerowałyśmy, pooglądałyśmy ładne ciuszki, poubolewałyśmy nad ich wysoką ceną, pojeździłyśmy windą. Chyba jednak w galerii produktywniej spędzam czas pojedynczo :] Czytam sobie w pokoju sama książki, nikt mi nie przeszkadza i nie pogania!
Znów nas poganiają! Dzwonią, dzwonią! Teraz czas na kręgle :] Pamiętasz o moim ubraniu? konkretniej o butach. Jakże ja się namęczyłam by je zdjąć! Bo- jak wiadomo- na kręgielni każdy dostaje własne buciki, które na tor musi założyć. No w końcu się udało. Dołączyłam do wszystkich i gra się zaczęła! Trochę na początku mi nie szło, ale wprawiłam się ;] Zrobiliśmy sobie parę zdjęć, ja z kulą zieloną i znakiem 'peace' :] Tam spędziliśmy 1 godzinę. Ja, z uwagi na buty, wcześniej zeszłam z toru- ale jeszcze prędko już w do połowy założonych trampkach zaliczyłam swoją kolejkę! Wybłagałam u pani możliwość jeszcze samotnego przebiegnięcia wzdłuż galerii do Tesco po wodę. Pozwoliła, ale kategorycznie zabroniła wchodzenia do księgarni i nakazała bym za 10 minut była na czerwonym placu z kulą (obok matrasa, już tam byłam). Okej. Winda, na dół do kiosku. Kupiłam, wyjątkowo drogo wodę... za 2, 50 (ach, przypomniałam sobie, że jeszcze z koleżanką byłyśmy w SuperPharmie i wypsikałam się zieloną herbatą, przypomniałam sobie o tym dlatego, że tam woda żywiec zdrój byłam w przecenie za 1zł ;]), potem poszłam jeszcze na chwilę do Empik Cafe, zjadłam pysznego, ale nietaniego, loda truskawkowego ładną błękitną łyżeczką, którą zauroczona zachowałam. Poprzeglądałam swój książkowy nabytek i już wstaję by przejść na plac. Dzwoni koleżanka, pyta gdzie jestem. Mówię, że czekam na placu. ona- acha, no to dobra, zostań tam. Spoko. Już nadchodzą :] Pani mnie złapała i rzekła abym pochwaliła się co zakupiłam 'A, Woolf!'- jakby się z nią znała od niepamiętnych czasów ;] Druga powiedziała, że jestem jej fanką- gratulacje kochanie. Odłączyłam się od nauczycielek, dołączyłam do znajomych. Poopowiadałam o karcie stałego klienta Ives Rocher, (szkoda, że nie było czasu bym zachęciła panią do założenia karty, dostałabym 5 pieczątek! ;/), o sprzedawcy w matrasie, który opowiadał mi o pewnym polskim rysowniku lat 90., swoich małych i szalenie miłych wspomnieniach. Przed autobusem słyszę głos pani 'but Ci się rozwiązał, dziewczyno'. 'Tak, wiem' no i zajmujemy swoje miejsca. :] Droga powrotna to Maria Peszek, sen, (pani oddała mi pieniądze), wygłupianie się, śmiechy z mojego olejku ziołowego (wazelina?!), kolegów- gejów, zdjęć i różności. Pod koniec podróży, ponieważ siedzieliśmy na końcu był dostęp do tylnej szyby, machałyśmy z koleżanką- fotografką, wszystkim jadącym za nami ;] Większość sympatycznie odmachiwała. Koniec, cel osiągnięty, pod szkołą. Pożegnałam się ze wszystkimi, nauczycielkami i wróciłam z bratem (bowiem go spotkałam, wracał ze sklepu) do domu- a tam- wielkie opowiadanie.
Ach, i tak jakże skrótowo ten dzień potraktowałam!