26 sierpień- dzień wspomnień ostatnich kilku dni.
To już koniec wakacji. Bezcelowe jest poddawanie swego umysłu stanom niespełnienia, rozpaczy, pragnienia powrotu do przeszłości. Nikomu to nie posłuży, ale i tak- jakże my to uwielbiamy robić, rozczulać się nad sobą i trwać w obecności wyłącznie dzięki tym wszystkim działaniom, które bezpowrotnie minęły.
Ja spiszę wydarzenia ostatniego tygodnia aby nie spłynęły razem z wypowiadanymi słowami w zapomnienie.
Tu opis będzie krótki. Nie pamiętam dnia od pobudki, nie pamiętam myśli popołudniowych. Lśni tylko kilka obrazów z tamtego dnia przed mymi oczyma. Pierwszy to strona facebooka, chat z bratem i wiadomości do niego: 'dziś oglądam Klub samobójców' i na zakończenie konwersacji: 'miłego seansu'. Późna godzina, z pewnością niewiele przed północą. Ja rozpoczynam swój dramat/horror japoński. Odrobina niepokoju przy pierwszych minutach, melancholijne nuty muzyki i zapowiedź krwawej sceny. Minimalne zaskoczenie, prędkość pociągu, kilkudziesięcioosobowy łańcuch ludzki przekraczający 'żółtą linię bezpieczeństwa' i skok.... Oto początek niesamowitej, pozornie płytkiej, często odpychającej i obrzydzającej podróży między członkami japońskiego, ponowoczesnego społeczeństwa kultu śmierci i kultu życia. Z równą łatwością z jaką po ekranie mojego laptopa płynęły hektolitry krwi do mej lewej, artystycznej półkuli mózgu napływały inspiracje, niezdrowy- no, z pewnością właśnie taki- zachwyt, poruszenie. Może to odrobinę prymitywne- taki sposób na podniesienie siebie samego na duchu, na skonsumowanie każdym zmysłem tej porcji nadziei... Coś w tym jest.
To dziwne coś sprawia, że kocham każdego z tych pozbawionych stabilności i prawdziwości bohaterów płynnych, śmiertelnych, zniewolonych, narcystycznych.
Jedna z moich ulubionych scen i najciekawszych postaci- Genesis [Genesis i Lady Jaye].
Widziałam na youtubie cały film z polskimi napisami- można zobaczyć.
Moja ogólna ocena- to znaczy tego wszystkiego na co składa się produkcja filmowa- 9/10.
Założę się, że większość tzw. 'normalnych' orzekłaby, (zdruzgotana w ogóle faktem, że taki film mógł powstać) iż jest to obraz 'psychiczny', 'chory' itd... Ale jesteśmy my... ponowocześni, jednocześnie przerażeni ponowoczesnością, inni, hermetycznie zamknięci we własnym świecie:] Przesłałabym tu jeszcze z youtuba jeden fragment z filmu, ale jeśli ktoś z czytających zdecyduje się obejrzeć- nie chcę psuć zabawy.
No więc przeddzień pełni księżyca, mrocznego pana, skończył się na zawsze dzień 19 sierpnia, rozpoczął tylko na jakieś nędzne godziny 20. Oglądam, z uwagą śledzę każdą sunącą klatkę spisuję na prędko dialogi... wchodzi mama. Zatrzymuję. Oczywiście- każe wyłączyć komputer, jest już 00.30. Załamującym się głosem odpowiadam, że nie ma możliwości- TAKIEGO filmu nie będę dzieliła i oglądała po kawałku, to zbrodnia. Zarzuca mi więc, że oglądam po nocy horrory, a ona na to nie pozwoli. Odpowiadam, że nie oglądam horroru, a zwykły dramat, całe szczęście scena, na której zatrzymałam nie wzbudzała żadnych podejrzeń. Udało mi się. Mama tylko pogroziła, że następnego dnia zabierze mi laptopa- co w ogóle nie nastąpiło- ale i mimo to film musiałam skończyć. (Chryste, całe szczęście, że wcześniej zabrałam papierosa bo po tym seansie na bank się przyda). I skończyłam, bezgranicznie szczęśliwa i niewyobrażalnie miłująca życie- paradoks nie? Film o fali samobójstw w końcu (tak w jednym zdaniu, najbanalniej gdyby streścić...)
KLUB SAMOBÓJCÓW, filmweb
Przeczytałam jeszcze recenzje nietypową autorstwa mojego brata, Klubu samobójców, rzecz jasna i tak mi się spodobała, że wystawiłam mu bardzo pochlebną opinię na jej temat smsowo.
Potem po cichu wyłączyłam komputer, listwę, zapaliłam światło w mojej sypialence, rozłożyłam łóżko, wyciągnęła spod materaca zapalniczkę i fajkę, otworzyłam okno na oścież, włączyłam bardzo cicho jakieś stare przeboje Britney Spears i spoglądając na gwiazdy, odległy blask księżycowy i szumiące delikatnie gałęzie i liście orzecha, w stanie niemalże ekstatycznej radości i uniesienia wsłuchiwałam się w subtelną muzykę i przeciągłe podmuchy wiatru, zaciągałam intensywnie do płuc miętowy dym, wypuszczając smakowicie nozdrzami...
Nawet nie siliłam się na chwytanie desperackie tych chwil, byłam taka szczęśliwa, nie myślałam o niczym tylko o brutalnych scenach z filmu. Po wypaleniu zmiażdżyłam niedopałek na parapecie i wgniotłam go w szczelinę między ścianami,przymknęłam okno, ułożyłam się na łóżku i zasnęłam w błogości ;]
21 sierpnia, pierwszy dzień Warszawy, pełnia księżyca.
I tak znowu- nie pamiętam poranka, ale to dlatego, że go przespałam. Gdy już powieki na dobre mi się rozkleiły poczułam strach i żal, rzecz jasna uniesienie obejrzanego ponad dobę wstecz filmu opadło zupełnie, zapał zgasł, wszystkie ekstatyczne doznania razem z mgłą czasu pofrunęły w niepamięć. Środa- czyli dzień podróży z pralką jako kompanem na tylnych siedzeniach do stolicy. Obnażają się niechętnie wspomnienia problemów z ubraniem, zdaje się- z brakiem pieniędzy i papierosów... Takie nijakie różności, którymi nasze życie wypełnione jest w 86%. Nie zapamiętane w ten sposób by były dostępne w każdej chwili, ale gdzieś w niewielkich pudłach zakurzonych w piwnicach umysłu przechowywane. Z pewnością też chciałam przegonić podły nastrój towarzyszący moim działaniom od kilkunastu dni, by w Warszawie móc chłonąć każdą chwilę i nie pragnąc żadnych w niej zmian. Sądziłam, że jeżeli nie zmarnuję czasu jazdy i spędzę go w miarę możliwości produktywnie to mnie to podbuduje i zachęci do szczęśliwości. No, nie do końca- niestety- tak to działa. Owszem zmusiłam się do czytania, długiego czytania 'Pekińskiej komy' Ma Jiana- opowieści z Tiananmen (proszę to przestudiować), słuchania nawet nudnego kursu angielskiego ('biznes'- najmniej interesujący dział), ale wciąż czułam, że z tej dziury bagnistego trzęsawiska zagubienia tylko wierzgając ciałem próbuję się wydostać- a wskutek- zanurzam się głębiej. To jest oszukiwanie siebie. Cóż z tego, że mam swoje kaizen, swoją 'Sztukę prostoty', swój trening mentalny, filmy i 'Księgę zrozumienia', kiedy tak naprawdę nie potrafię z nich korzystać. Może moją drogą jest Falun Gong... Buddyzm, w ogóle cały dalekowschodni Orient...
No więc podróż w nie najlepszych warunkach, (przyciśnięta do drzwi przez pralkę) upłynęła. Zaparkowaliśmy przed blokiem brata i w deszczu i mroku wynosiliśmy wszystkie przywiezione mu rzeczy. Przywitałam się z nim już w mieszkaniu, jakoś drętwo i obco. Śmiał się ze mnie bo przywiozłam podręcznik od polskiego licealny, a ja tłumaczyłam, że chciałam go sobie przejrzeć, ponieważ dopiero dostałam, poza tym chciałam mu również pokazać. Tata zajął się montowaniem pralki w kuchni, mama- sprzątaniem- czyli stereotypowo, bezpiecznie. Ja włączyłam Sex and the city na laptopie brata, przyjemność miałka i taka 'warszawska'. Nie znam treści wymienionych zdań z każdą rodzinną istotą, ale to nieistotne. Rodzice zrobili kolację, ja z bratem poszłam do sklepu obok, kupiłam jakieś chrupki, wędlinę i wróciliśmy. Zjedliśmy kolację planując po cichu oglądanie jakiegoś horroru, ale niestety nie zezwoliła nam śpiąca po sąsiedzku mama. Pozostał więc tylko Seks w wielkim mieście, kilka stron Pekińskiej komy i sen na skrzypiącym łóżku polowym. Wiem na pewno, że miałam jakieś sny, ale na pewno wiem też, że ich treść na zawsze pozostanie dla mnie tajemnicą.
22 sierpień, ostatni dzień w Warszawie, dzień Hana Sushi
Prostota nie leży w mojej naturze, ale sama w sobie- jako sposób bycia, sposób wyrażania się czy nawet pisania- bardzo mnie pociąga. To był dzień kłaniający się dekadencko interpretowanym ideom baroku, więc totalne przeciwieństwo prostoty. Odrobina snobizmu, znudzenia, niepohamowanych złych pragnień, beznamiętnych spacerów, oskarżycielskich spojrzeń.
23 sierpień, dzień 'farbowania' drzwi i potężnej odwagi
Cóż, oto stoję przed zadaniem nie lada- opisać mam jeden z tych dni, które zapisuję się w pamięci tylko wyłącznie silnym emocjom i łzom, które je wypełniają. Nie ma 'małych kroków' i wiele działań, jest burzliwa i gwałtowna 'innowacja'. Świadomość późnego poranka- jest brat, wakacje wciąż trwają, oto nowy dzień- i znów ten denerwujący strach popychający do niemalże irracjonalnych zachować zamazujących pamięć o samotnych bolesnych rozterkach. Na pewno rozpoczęłam od powitania rodziny, jakiegoś nędznego śniadania- najpewniej była to tylko mocna kawa rozpuszczalna, być może papieros. I ta nagła myśl- co nagle to po diable!- aby pomalować drzwi na granatowy, gwiezdny, nocny kolor. Nikt nie podzielał mojego złudnego entuzjazmu, zmusiłam wręcz siostrę by poszła ze mną do sklepu z farbami, a mamę do wypłacenia mi jakiejś forsy na emalię, pędzel, rozpuszczalnik. Załatwiłam to wszystko w mgnieniu oka, kupiłam też jakieś losy wiecznie marząc o wysokiej wygranej w lotka. Nie jestem pewna czy ja czy to moja siostra załatwiła fajkę, pamiętam, że postanowiłyśmy razem wrócić zieloną drogą, obok cmentarza przez czyjś sad wypalając na pół ten mentolowy tytoń. Zbyt wiele wspomnień męczy mą głowę bym mogła wygrzebać ten jeden z tamtych chwil. Słuchałyśmy chyba jakiejś woodstockowej muzyki na siostry telefonie, mówiłyśmy bez przekonania i namysłu o nieważnych różnościach. Przy zakręcie na drogę asfaltową podzieliłyśmy się paczkę miętowych gum, wypsikałyśmy arbuzową mgiełką i w takim nijakim stanie osobnych i niewyjawionych myśli pociągnęłyśmy za klamkę furtki, przeszłyśmy wzdłuż chodnika powitane przez Zyzia, wkroczyłyśmy do domu. Brat robił jakieś ciasto, mama chyba sprzątała, a tata był poza domem, obecni przybyli zaciekawieni przejrzeć moje zakupy. Zdrapaliśmy wyznaczoną powierzchnię losów- nic. Sądziłam, że biorę rzecz poważnie, nawet biegałam kilka razy po podwórku w poszukiwaniu wałka, gazet, szczotki drucianej... Wszystko miałam. Puściłam głośno Britney Spears i zadowolona z siebie, oślepiona żądzą jakiegokolwiek działania porozkładałam gazety, zdarłam szczotkę brzydkie chropowate powierzchnie odpadającej białej farby z drzwi, umyłam je, wzięłam drabinę i rozpoczęłam malowanie. Kilka razy odwiedził mnie brat by zbadać jak czynię swoje pierwsze, w pełni własne 'farbowanie', zmienianie wyglądu powierzchni pokojowej. Pierwsze wzburzenie lawy w wulkanie nastąpiło gdy przyszła mama. Skrzyczała mnie za to, że maluję drzwi od zewnętrznej strony i całość- tzn. korytarz będzie wyglądał jak cyrk- drewniane ściany i wszystkie pozostałe drzwi białe, a jedne- granatowe! Nie pomyślałam, ale ona w końcu też nie określiła mi konkretnych granic. No cóż, pies pogrzebany, trzeba dokończyć, później ewentualne kupi się białą farbę olejną i domaluje tę zewnętrzną część. Malowałam, malowałam- bardzo grubo, chciałam by nie było żadnych niedomalowań, żeby idealnie zostały drzwi pokryte nowym kolorem. Grubo malowałam, więc sporo kropel spadało mi na gazety, po których później boso chodziłam... (do tej pory mam niewielkie ślady farby na paznokciach...) Nie jestem nawet na półmetku, wołają mnie na obiad. Zjadłam, powróciłam do malowania i drugie silniejsze wzburzenie fali lawy.. Zrobiłam farbą olejną ślady na dywanie i podłodze, sama jestem cała jak smerf! Farbą olejną! Cóż za idiotka ze mnie! Bolesne było podsumowanie mnie późniejsze przez każdego członka rodziny- nie pamiętam jakich konkretnie epitetów użyli, ale pamiętam radość niezdrową radość jaką mi sprawiały. Ból to inna rzecz. To mnie nie bolało, ich reakcja- czułam się jak szalenie bystra, bezduszna, bezlitosna morderczyni. To mnie nobilitowało! To dziwne, ale perspektywa czasu nie uczyniła nic, nie spełniła swojego obowiązku. Przestałam malować, tata zdjął drzwi i wyniósł je na balkon. Wszyscy zajęli się sprzątaniem po mnie, a ja kpiłam z tego, nie dopuszczałam myśli o jakiejkolwiek swojej winie- czułam, że to wszyscy wokół zawinili, nikt nie raczył mi pomóc, wytłumaczyć- na litość boską w końcu robiłam to po raz pierwszy! Wyszłam na balkon, jak kretynka śmiejąc się. Wylałam na siebie rozpuszczalnik nie dbając o przestrzeganie zasad korzystania z niego i jego- nawet śmiertelnych właściwości. Czyściłam się tą żrącą substancją podczas gdy inni źli płacząc nad rozlanym mlekiem próbowali swoimi łzami oczyścić te plamy. Podziałał- tak jak jest napisane- odrobinę drażniąco, lekko miałam zaczerwienioną skórę, ale żadnych większych obrażeń skóry nie doznałam. Wszystko jakoś przycichło, te emocje zostały zgładzone- tymczasowo- rozmyły się. Milczącą wróciłam do sypialni i zaczęłam czytać Pekińską komę...
["Na północy, w Krainie Czarnych Zębów znajduje się Dolina Parzących Źródeł, gdzie kąpieli zażywa dziesięć słońc. W gorącej wodzie na dnie doliny rośnie wielka morwa. Podczas kąpieli dziewięć słońc zajmuje gałęzie pod powierzchnią, a jedno przysiada na gałęzi ponad nią..."]
Dlaczego pragniemy utożsamiać się z tym Jednym Słońcem, który robi coś Innego? Ja przynajmniej tego pragnę. Indywidualizmu, uwagi, wyjątkowości za wszelką cenę. To jest objaw- jak sądzę, choć owej pozycji sama nie przekartkowałam- według Zygmunta Baumana zniewolenia jednostki przez płynną nowoczesność. To wszystko co według tego poważanego filozofa wiąże się z ponowoczesnością jest dla mnie jednocześnie pociągające, tak nienaturalnie jak sado-maso, atakujące agresywnie i jednocześnie przerażające. To dlatego tak reaguję na złość najbliższych, sycę się nią, jestem postacią tragiczną, narcystyczną, hołdującą skrajnemu dekadentyzmowi i w ogóle wszystkiemu co może być nazwane 'radykalnym'. To mnie karmi, utrzymuję się przy życiu- z taką pasją z jaką z tych samych powodów bohaterowie 'Klubu samobójców' odbierają sobie życie- dzięki tej okrutnej wewnętrznej 'awangardzie' wieku mrocznego braku suwerenności (jak XXI wiek określiłam w jednym z instynktu napisanych opowiadań). Może ktoś brutalnie by stwierdził, że wynika to ze strachu, z nadmiernej drażliwości i wrażliwości, ale ileż to znaczy? Każdy człowiek z którym mam do czynienia jest moim krzywym zwierciadłem, ja nie widzę człowieka- istoty z krwi i kości, ale wyłącznie skupisko rzekomych wad i zalet, ciało jest tylko powłoką, myśli mordujące lub wzmacniające w każdej chwili wszystkie narządy to nudna osobna tajemnica. Zadaję sobie pytanie- dziś, teraz, o godzinie 23.34, 27 sierpnia przed moim biurkiem oświetlonym nową lampką, otoczona wieloma przedmiotami (kartonem soku pomarańczowego, dwoma kubkami, talerzem, butelką wody, pokrowcem na kamerę, notesem z widokiem na Brazylię, herbatkami chińskimi, papierami, przegranymi losami, stosem zapachowych świeczek...), słuchając na słuchawkach czarnych marki Sony Anny Marii Jopek 'Teraz i tu' (jaki paradoks!)- to pytanie! Ile warte są moje słowa? Moje życie, moje dni, moje słabe starania... Czyż nie jest to tylko desperacki bełkot? Nie wiem. Wrócę lepiej do mojego dnia, nie wiedziałam, że ten cytat z Pekińskiej komy (a właściwie chyba z chińskiej Księgi gór i mórz...) wywoła u mnie taki potok dywagacji, refleksji... Nie będę się tutaj osądzać, w ogóle czy powinnam takie swoje intymności publikować? Aż tyle warstw się pozbawiać. Co jeśli stanę się zupełnie bezbronna? Ile warte są nasze tajemnice? Któż może tego bloga czytać?
Wciąż czytałam gdy przyszedł tata. Kazał mi zejść na dół gdzie pomógłby mi pozbyć się resztek farby. Zaczęliśmy rozmawiać, ja umyślnie zrzuciłam ogromną część winy na niego... I, nie wiem czy chcę opisywać wszystko ze szczegółami. Nie chodzi- chyba pierwszy raz- o próżniactwo, ale o pewną granicę... Wszystko skończyło się na moich wielkich przeprosinach, nie wiem w ilu procentach pokrytych prawdziwością, w ile fałszem. Ale to naprawdę było dla mnie coś, to był pierwszy raz gdy poważnie kogoś przeprosiłam, nie lubię tego czasownika w odniesieniu do czynności ludzkiej, ale...- przełamałam się. To był dzień gdy po raz pierwszy poważnie zaniepokoiła mnie moja wieczna obojętność. Uciekłam od niej, pozostawiłam przyklejoną do tych fatalnych drzwi. Nie, to nie była zupełnie moja zasługa. Ale to już wszystko. Przyszedł brat, porozmawialiśmy chwilę, narzekał na godzinną konieczność czekania przed gabinetem dentysty. Ta niepozorna wymiana zdań uciszyła moje roztargnione sumienie, uspokoiła mego wariackiego ponowoczesnego ducha. Spokojnie przeszłam w stan nieświadomości sennej, zamilkłam. Człowiek jednak najpiękniejszy w oczach wszystkich bogów i niebios jest podczas snu. Im głębszy tym cudowniej.
24 sierpień, Scooby Doo, kompot, rzeszowska rodzina i skrywana zdrada
Zbudził mnie chyba mój szkarłatny stwór łapeczkowy- Zyziek. Wpuścił go zapewne mój brat. Czułość z jaką przywitałam siebie tego dnia niemal ociekającego nadzieją była zdumiewająca. Taka nauka dnia poprzedniego, a ja znów kocham tylko siebie. Sądzę, że czułam miłość [ha! dziś obejrzałam pięknego Ala Pacino w filmie 'Adwokat diabła' i jedna jego wypowiedź szalenie mi się spodobała! "biochemia dowodzi, że nie ma dużej różnicy między miłością, a dużą tabliczką czekolady!"]
Czułam miłość spoglądając w lustro. Cholera- dziewczyno! Pokładam w Tobie wielkie nadzieje, ile Ty masz lic? W ilu osobliwych językach przemawiać do Ciebie? Ile podarować Ci uwagi? Ubrałam się, zrobiłam śniadanie. Spożyłam je popijając kawą i oglądając Scoobiego na polsacie. Tu tkwi aniołek mojego poranka- ten odcinek mnie poruszył, bo wbrew wszelkim napotkanym straszydłom i zmorom wszystko otoczone było intencją uszczęśliwienia kogoś, zakochaniem. Ile dziecka jest w tej nastolatce, którą widziałam po przebudzeniu w lustrze. Jaka to naiwność! Oto te tragiczne i w chwilach po upływie niewielu godzin, dramatyczne przy zetknięciu z ta twardą, realną sobą, przebłyski frywolności dziecięcej...
Nie do końca zadowolona, ale ponieważ przepełniona tym- nienazwanym do końca przyjemnym uczuciem i pozostałościami wczorajszego wstrząsu- poproszona tatę o zerwanie owoców i zrobienie kompotu, od razy wyłączyłam telewizor i z mokrymi włosami ruszyłam. Wzięłam koszyk spod przechowalni, z wózka, i z delikatnością życzliwych wróżek objęłam rączkę wiklinową prawą dłonią, zacisnęłam palce z takim spokojem na jaki nie potrafiłabym się zdobyć robiąc cokolwiek innego, wsłuchana w szepty traw, śpiewanie gołąbków i wróbelków, syczenie zachodniego niezjednanego wiecznie wiatru- zawędrowałam na koniec sadu. Tam odłożyłam koszyk i stawiając chybotliwe kroki z uśmiechem wciąż zmieniającym kształt zebrałam pół kosza różowych , opalonych promieniami słonecznymi, jabłek. Z błogosławionym trudem przeniosłam ciężar tych owoców, jak gdyby były najświętszymi relikwiami pod drzewka morelowe. Tam pozostawiłam na chwilę kosz samotnie pod silnie zgiętą gałęzią i przebiegłam kilkadziesiąt metrów dla zbadanie gdzie te puchowe pomarańczowe śliwki są najdorodniejsze. Powróciłam, zabrałam koszyk i niemo rozmawiając z nim, jak z przyjacielem, zaniosłam go pod obfite i złote drzewko. Tam zerwałam kilkanaście garści zarumienionych owoców. Oto alegoria życia- stąpam subtelnie po ziemi urodzajnej- wybrawszy ją jako ścieżką niekłopotliwą- i z każdym kolejnym zbiorem, trofeum jest mi ciężej, pochylam się, na moich plecach wyrasta starczy garb, coraz częściej się zatrzymuję, bagaż doświadczeń przytłacza mnie (kosz z owocami), cel jest coraz bliżej, a celem jest śmierć. Nie ma miłości, nie jestem zakochaną kobietą, jestem pojedyncza, jestem czarownicą, brnę przez życie, moimi kompanami są fruwające liście i szeleszczące gałęzie. Cóż to za perspektywa? Pozostawię to jedno symboliczne znaczenie.
Dotarłam do przechowalni, tam w chłodzie wylegiwały się powoli gnijące fioletowe śliwy, wybrałam kilka z nich- tych twardszych, młodszych, nadających się do użytku... I cel jest blisko, wypełniłam kosz niemal w całości... Czas na mnie... Czas robić kompot ;] Tata wyjaśnił mi co powinnam po kolei robić, nastawił wodę w gigantycznym garnku i poszedł. Ubrana w luźne spodenki i czerwony diabelski podkoszulek chwyciłam długi nóż za poplamiony intensywnymi barwami plastikowy trzonek umyłam go i zabrałam się za kąpanie owoców. Odrzuciłam wszelkie korzonki, listki i gałązki i dokładnie wyczyściłam każdy owoc z osobna pod strumieniem chłodnej wody. Kolejny etap to krajanie lśniącym ostrzem i czerpanie nasycenia zmysłu powonienia z zapachu soków jabłkowych. Wydłubując pestki rozmyślałam czy nie rozsądnie byłoby je zachować i wykonać jakąś ozdobę. Rozsądek nie ma z tym nic wspólnego ;] Zrezygnowałam z tego pomysłu, a ostatecznym argumentem był brak chętni na zaśmiecanie sobie przestrzeni, zaśmiecanie sobie 'łoża śmierci'. Siekając na pół śliwki czułam jakieś dziwne podniecenie, mięciutkie wbijanie szpikulca jak dobroczynne przecinanie delikatnej skóry brzucha ofierze, lub ostrożne wbijanie igieł w mózgowie... Tak, w tej czynności było coś makabrycznego. Stopniowo, z wolna wrzuciłam owoce, przykryłam pokrywą zostawiając niewielką szczelinę, opłukałam tacę o barwie mięty i w zwolnionym tempie przestąpiłam każdy stopień schodów na górę, do mieszkania. Dostałam nakaz przebrania się na przyjazd rodziny, więc dla świętego spokoju spełniłam go. Z Pekińską komą w lewej dłoni i carskim naczyniem w prawej czytałam kilkukrotnie bardzo dziwny i nieprzyjemny fragment. "MĘŻCZYŹNI I KOBIETY TO MROCZNE PŁYNY..."
Ale nie w tym rzecz... Miałam zaczynać ponownie tą samą stronę po raz szósty gdy przyszedł brat powiadomić mnie o jego z siostrą wyprawie do miasta, zapytał czy coś chcę, a po mojej przeczącej odpowiedzi pozostawił mnie z tymi samymi przedmiotami w dłoniach. Czytam, badam każdą frazę, oddaję każdej kropce i przecinkowi kilka sekund z mego istnienia, wciąż to samo. Robię to nie dlatego, bo wcześniejsze razy nie skupiałam się wystarczająco, nie jest ot bowiem fragment wymagający dokonywania jakichkolwiek interpretacji, po prostu zaskoczyła mnie jego treść na tyle, że przy pierwszym razie płuca uniosły się a przy wydechu yang zadrgały. Znów ktoś mnie niepokoi. To mama oznajmia donośnym głosem, że przyjechali. Wspaniale. Pomyślałam 'wszyscy mi przeszkadzają, nigdy nie dokończę dzieła wyczytania tego fragmentu'- i miałam rację. Dziś już jest 28, cztery dni przed rozpoczęciem, a ja już od ponad doby jestem uwolniona od lektury opowieści Tiananmen i komy. Ale zaraz, nie czas jeszcze na teraźniejszość. Zbiegłam prędko na dół, zdumiał mnie fakt, że przyjechała również kuzynka bowiem mgliły się w umyśle słowa rodziców, że ona nie przyjeżdża. Cóż, bez znaczenia- choć właściwie nie- miało to znaczenie, ponieważ z 'młodzieży' byłam w domu jedyna, albowiem rodzeństwo nie wróciło jeszcze z zakupów, więc musiałam zabawiać najmłodszego gościa swoim towarzystwem, podczas gdy- korzystając z okazji- chciałam zapalić papierosa. Wszystkich na przywitanie delikatnie uścisnęłam i zaprowadziłam kuzynkę na górę do swego pokoju by zgrać jej zdjęcia ze wspólnych wakacji. Średniej jakości posiadamy klej mający jakoś sensownie złączyć nasze do siebie wypowiedzi, więc sporo milczałyśmy. Jakoś po pewnym czasie udało mi się wymknąć i w niedotykalnej i bezgranicznie miłowanej samotności przysiadłam na kamyczkowym balkonie, słuchając jakiś melancholijnych nut myślałam o podobnych chwilach spędzonych dwa miesiące temu, tuż po zakończeniu roku, gdy na granicy płaczu z bólu i tęsknoty powoli wsypywałam prochy świadomości końca pewnego etapu (nie rozdziału, nie znoszę tych oklepanych serialowych słów 'pora zakończyć ten rozdział i rozpocząć nowy'...). Obawiając się troszkę bardziej niż zwykle przyłapania zgasiłam papierosa szybko ledwo pozwalając nostalgii na wkroczenie do mej głowy. Wypsikałam się jakąś perfumą, wrzuciłam gumę miętową do ust i zeszłam na dół. Brat z siostrą wrócili już, uśmiechnęliśmy się do siebie wymieniając wymowne spojrzenia i wszyscy zasiedliśmy do stołu na obiad. Nie wiem czy to dym tytoniowy czy napięta sytuacja spowodowały, że wstąpiła we mnie dodatkowa energia qi. Z zapałem opowiadałam o pani Mao, Jiang Qing, która tak mnie zafascynowała, że naprawdę w to wierząc orzekłam, że nią właśnie byłam w poprzednim wcieleniu. 'Niebieskie Jabłko'- czyż to nie brzmi romantycznie? Nawiasem mówiąc właśnie o czwartej żonie Przewodniczącego Zedonga czytałam przez kilka dni codziennie tę samą kilkukartkową biografię. Opowiadałam o rewolucji kulturalnej, tragicznej w skutkach polityce Zedonga, Bandzie Czworga w swoje słowa wplatałam cytaty pani Mao, ale po kilku chwilach zorientowałam się prawie zła, że nikogo to nie obchodzi i nikt nie ma ochoty o tym słuchać. Zamknęłam się więc. Później czas płynął już szybciej, kręciłam się między górą a dołem, czytałam, namawiałam wszystkich na wyjście do sklepu, graliśmy we czwórkę w badmingtona... Zastanawialiśmy się z bratem nad obejrzeniem jakiegoś horroru wieczorem, ale nie było o tym mowy dopóki goście nie odjechali. Na noc zagraliśmy jeszcze tylko ja z bratem najdłuższego seta w badmingtona pobijając tym samym nasz rekord- do 76 punktów! On wygrał, niestety, choć byłam bardzo blisko. Wynik- 76:74. W kuchni od ostatnich jej odwiedzin zmieniły się tylko barwy dominujących głosów. Na temat sobie najbliższy ciocia żwawo przemawiała. Do prawniczej dyskusji przyłączył się brat, ja tylko wtrąciłam parę uwag na temat Gowina gdy przeszli do polityki, ale zostałam zganiona za rzekomo głupie pytania, więc wyszłam z pewnym przekonaniem, że nic ciekawego nie wzbogaci mnie podczas tych przeróżnych wywodów. Na górze, w swoim pokoju znów oddałam się czytaniu. Odrobinę rozeźlona pominęłam już ten feralny fragment i ruszyłam dalej. Minęło kilkadziesiąt minut i usłyszałam mamę wołającą na dwór, bym pożegnała się z wujostwem. Doczytałam szybko rozdział w przekonaniu, że i tak na pewno będą jeszcze kilkanaście minut rozmawiać przed samochodem, ale pomyliłam się. Udało mi się tylko wątle pomachać do odjeżdżającego auta. Nie szkodzi, ta wizyta nie zalicza się do pamiętliwych, ciekawych bądź nietypowych. Niewiele spędziłam czasu z gośćmi, ale to pewnie dlatego, że oni niespecjalnie mieli ochotę spędzać go ze mną. Nic na siłę. Umówiliśmy się z bratem na seans 'Domu snów', sęk w tym, że to nie horror, a thriller i jeszcze nie azjatycki a amerykański. Podobała mi się kobieca obsada, James Bond też niczego sobie ;] Pierwsze połowa była jednak tak męcząca, że ledwo udało mi się utrzymać przy świadomości i nie zasnąć. Potem było trochę lepiej. Ogólnie- 6/10.

"mam ciało pojedyncze, nieprzemienne w nic,
jestem jednorazowa aż do szpiku kości"
jestem jednorazowa aż do szpiku kości"
Wisława Szymborska 'Próba'
Niedziela 25 sierpnia, podziemne ciemności, horror tajlandzki
Ostatni z opisywanych w tym poście dni. Miał swoją realną obecność w moim życiu trzy doby temu, dziś jest 28, środa. Zbudziłam się wcześnie, ale wstałam dość późno, nie jestem pewna- ale chyba czytałam Pekińską komę.
"-Wiesz, że nie ma na świecie dwóch takich samych gałęzi?
Każda jest niepowtarzalna."

Oto Drzewko Świętojańskie ;]
To bardzo romantyczny fakt o różnokształtnych gałązkach. Ciekawe ile takich badyli złamali wisielce... Nie, samobójcy raczej wybierają pewne i grube gałęzie...
Co za mroczne rozmyślania! Niedziela, niedziela trzeba skupić się na rozjaśnianiu myśli, porządkowaniu ich i układaniu w sensowne zdania.
"Jasne? 'SPUTNIK SWEETHEART' ! :]
Jasne!"
Wstałam, nadałam sobie wygląd cywilizowanej ludzkiej istoty i lekko zbiegłam po schodach by życzliwie przywitać rodzinę, z uśmiechem na twarzy powiedzieć im coś miłego, nasycić swoją energią ich nadzieję na cały dzionek. Bullshit... Byłam brzydka, brudna i wściekła z ponownej cotygodniowej konieczności odwiedzenia bożej świątyni... Nie chcąc wywoływać wilka z lasu posłusznie ubrałam się i spożywszy śniadanie poszłam razem z mamą i siostrą wysłuchać kazania i reszty obrządkowych biblijnych słów. Te banialuki o oświacie i konieczności rzekomej współpracy nauczycieli z rodzicami (nie chodzi księżom o współpracę z kościołem??) przyprawiły mnie niemal o zawrót głowy z nudów, ale wytrzymałam to, podparłam się krzyżem chrystusowym umieszczonym przed kościelnymi wrotami.
W domu co się działo- właściwie ku uciesze- nie pamiętam. W oczekiwaniu na obiad możliwe, że czytałam, pewnie wymieniłam parę słów z bratem. Po obiedzie razem z siostrą poszłyśmy do sadu, maszerując żużlową drogą i rozglądając się dostrzegałam małe szczegóły- jak krawędzi liści jabłoniowych i chmur, smukłe sylwetki grusz, błyszczące owoce, pokryty siwiejącą rdzą trzepak, stos brunatnych cegieł, wielką bezużyteczną oponę od traktora... Gdyby tak wszystko treściwie opisywać, każdą myśl i czynność, zabrakłoby czasu nawet podczas wiecznych wakacji... Dotarłyśmy do przechowalni do której wchodząc owiał nas mityczny chłód o zapachu zgniłych owoców, skwaśniałych napojów i martwych owadów. Zjechałyśmy windą do podziemi, tam temperatura jest jeszcze niższa. Włączyłam kamerę, zapaliłam papierosa, puściłam Gawlińskiego i tak beznamiętnie wypowiadając słowa i zaciągając się dymem spędziłyśmy kilkanaście minut pod ziemią. Nocą takie miejsce może zmrozić krew w żyłach, idealne do nagrania sceny rodem z horroru... Ta niedziela była ostatnim dniem brata u nas obejrzeliśmy więc jeszcze jeden film- tajwański horror '8-8-91' z 2012 roku wyreżyserowany przez dwunastu reżyserów. Cóż gdyby taki film powstał na zachodzie możliwe, że moja ocena byłaby o jeden punkt wyższa, ale nie- od orientalnego kina wymagam więcej, znacznie więcej. Dlatego tylko 4/10, żadna ze scen nie przestraszyła mnie, więc nie ma już zupełnie mowy o przerażeniu. Pod koniec oboje z bratem zasnęliśmy- to mówi samo za siebie... Zbudziłam się pierwsze,

Nawet nie myjąc zębów uprzątnęłam trochę wyglądający jak stajnia Augiasza pokój (co za banalne porównanie...), poprawiłam kołdrę i poduchę, otworzyłam na oścież okno natychmiast wpuściwszy świeżość, chłód i ten osobliwy- przeze mnie z pietyzmem przechowywany w płucach jak najdłużej- zapach gwiazd, zapach księżyca, zapach nocy. Usiadłam na parapecie z papierosem w ustach i zapalniczką w placach, włączyłam cichutko muzykę, zamilkłam pełna obaw, że to właśnie ten raz- że tym razem oddam swe ciało płomieniom, a duszę mglistym wzgórzom kolorowych planet... Nie... Obawy rozmywał wiatr przeczesujący gałązki niespokojnej brzozy, obawy zagłuszały piski i krzyki kocie, tupanie dzikich stworzeń- wszystko co jest na wpół prawdziwe i na wpół fikcyjne. Teraz kończę swój opis kilku dni sierpniowym by oddać się spożywaniu kolacji i oglądaniu koreańskiego horroru ;] Odrobinę te nienażarte wymagania wobec siebie uciszyłam tym tworem pisarskim. Jestem Sumire. Jestem Fiołkiem, Genesisem i Nietoperzem. Muszę pisać, to moje jedyne ocalenie. Muszę zacząć sycić się życiem, widzieć ja tak wyraźnie aby mnie tą ostrością oślepiało... Muszę dawać wszystkim oznaki prawdziwe swego istnienia.
"Musi polać się krew. Zaostrzę nóż i przygotuję się, by gdzieś poderżnąć gardło psu.
Słusznie?
Słusznie!"
Murakami, Sputnik Sweetheart. Nie dosłownie, nie DOSŁOWNIE!