Koniec najwspanialszego miesiąca w roku, marca :[
Kwiecień plecień, trochę zimy trochę lata... Prima aprilis, drugi Wielkanocny dzień, Śmigus Dyngus, ponury, zimowy, wietrzny poniedziałek...
Ach, jak teraz niełatwo będzie powrócić do przedświątecznej rutyny... dlatego tak nie lubię przerw! Kilka godzin temu wróciłam ze wsi, mej rodzinnej, od babci i dziadzia, rodziny, wspólnych, ale jak zwykle- niedocenionych zawczasu, chwil, rozmów, śmiechów...
Doprawdy nic nie ma tak wielkiej wartości, nic dla człowieka nie powinno być cenniejsze niż kochający go ludzie. "Rodzina to jeden z najwspanialszych pomysłów Pana Boga" ~Damian Zimoń. Ach tak, pewnie tak, ale czy pomysł Pana Boga- raczej wątpię ;]
Rodzina, rodzina... i te chrześcijańskie święta i uroczystości, tradycja (ejże, trochę w niej pogaństwa!)- zapominając o jakichś przekonaniach- przecież to tak naprawdę jedyne okazje na spotkania, jedyne okazje by na moment zapomnieć, że jest się HIKIKOMORI :P
Zanim wyjechałyśmy obmyśliłam sobie takowe postanowienie: ponieważ, z przyczyn oczywistych, u babci, na wsi blogować nie będę, zabiorę swój kawaii zeszyt z Hello Kitty i w nim kilkuzdaniowo opiszę każdy ze świątecznych, na wyżynnej wsi przeżytych, dni :] A z uwagi na moje przyrodzone próżniactwo i 'brak czasu' naturalnie zrelacjonować udało mi się tylko jeden dzień, dzień w którym ponad 2000 lat temu Jezus Chrystus zmarł na krzyżu, piątek 29 marca...

"Jakże jestem ograniczona! Znów chciałam zacząć swój opis słowami 'to był miły dzień'! Tragedia. Niespisane bo nieznane, a przecież tak kolorowe i cenne słowa! Cóż... Posłużę się więc swym chłopskim, pospolitym stylem.
Otóż piątek 29 marca, dziewiętnaście dni po Manifie. Klęska żywiołowa, podła zima ze swym szalenie białym impetem i tonami lepkiej zimnej masy wkroczyła wściekle na początku czasu wiosny... A my mamy przecież wyjazd. Drugi dzień Triduum Paschalnego, dzień męki i śmierci Chrystusa, popołudniowe nabożeństwo- ach, to się szacownie celebruje! Tradycja zbawienna!
Wstałam, wysłuchawszy utworów Cecile Corbel z małej Arietty, około godziny 9.30.Rutyna słodka, słoneczna, chrupiąca.
-Och, cóż z tego mamo iż zapomniałam o wielkopiątkowej kategorycznej wstrzemięźliwości od-mięsnej! Uszanuj, że małymi krokami kaizen oddalam się od wegetarianizmu. Nie bądź takim radykałem, ortodoksem...!
Płomienna, obronna przemowa rozzłościła jeszcze potężniej, przez co pożegnałam się ze śniadaniem i Wysokimi, starymi, Obcasami. Tip-top, smutaskowa z- z rozeźlenie czerwonymi- oczętami i granicznie zniechęcona, wyruszyłam na górę by pakować swe literackie, arcydrogie skarby. Agata Christie, Karol Dickens, Rafał Tomański- rzecz o Japończykach i Japonii, wartościowe kwartalniki (diagnoza filozofii... teatr lalek)- wszystko i jeszcze więcej by czterodniowo przetrwać na wsi. Oki. Done.
Pakuj zad w auto, zapinaj pasy i przeżegnać się nie zapomnij. Amen. Git majonez. Miejsce pierwsza klasa, detektywistyczna powieść pierwsza klasa, tylko na zewnątrz aura, najniższej- pod względem zajęczych, wielkanocnych udogodnień i zabaw- klasy i jakości...Wszystkiego mieć nie można. A już na pewno gorąco namiętnego romansu z Królową Śniegu ;]
Dziesiątki kilometrów, setki minut, emocjonalny chłód przy badawczym spoglądaniu na 'do góry nogami' przewrócony samochód... Jazda, długa wyjątkowo, przebiegała pod znakiem czytania 'Entliczka pentliczka', śledzenia angielskich słów w mini-repetytorium i słuchania szalonej Marii Peszek, o truchle Amy. Rzadko za okno spoglądałam. Jeśli już to tylko po to by złośliwie, na nich patrząc, uśmiechać się do ludzi niepotrafiących sprostać białym zamieciom. Na miejscu.
-Wcinaj zupę i pierogi, by mieć siłę zawitać w kościelne progi!
Ale cóż... Nie było tak źle! Kazanie niegłupie, przynajmniej niegłupio wypowiedziane, ścisk co prawda, ale i kilka ciekawych twarzy do bezwstydnego oglądania...
Szafirowa, blond dziewczyna w wiejskim sklepie sprawiająca wrażanie zaintrygowanej i odbierającej pozytywnie me fale fascynacji...Tylko takie kwestie, zamknięte w konkretnych godzinach działania- zawsze pozostaną niespełnione, zamglone, zadymione i w końcu- uduszone. Przygodność, niestałość, niedokończenie... Teraz przypomina mi się pojęcie płynnej rzeczywistości, ale nie, nie, nie o tym!
Więc dziewczyna w szafirze... Doprawdy moje pozerstwo ładnie i szczelnie potrafi zakryć, ukryć prawdziwą mnie. A tu znów pojawiają się pytania o prawdziwość i samookreślenie. Do czorta z tym! Na dno czeluści! Oczywiście z żalem, ale i niejakim zadowoleniem, w prawej ręce dźwigając zakupy, lewą podtrzymując moją Babunię, wróciłam do domu. Do wiejskiej, swojskiej, drewnianej, ale obecnie bielą otulonej, chatki części historii mych niedawnych przodków.
Tam natomiast- w ciepłej, ogrzewanej przedwojennym piecykiem, niewielkiej kuchni, wysłuchawszy parę chwil rodzinnych rozmów, zabrałam się znów za lekturę...
Wygodnie ułożyłam się na dziadziowym tapczanie, oddychałam głęboko zaciągając się iście wiejskim zapachem - warzywek, owoców, piecyka, wyśmienicie smacznych wyrobów cukierniczych i jeszcze tym jakimś składnikiem nienazwanym, a o najostrzejszym zapachu... może przeszłość, tradycja, historia...?
Litery w słowach na kartach książki zataczały okręgi, ich znaczenie przestało być oczywiste bo przestałam analizować- poddałam się magii senności, upuściłam książkę i oddaliłam w tęczowy, błyszczący świat marzeń. Nikt nie zauważył mojego odpłynięcia. Dopiero po pobudce, wstawszy, w drodze do łazienki słyszałam pytania:
- Spałaś? Wyglądasz na zmęczoną.
Tak, tak spałam. Owszem, jestem odrobinę zmęczona- długa podróż, potem półgodzinne klęczenie w świątyni bożej i opłakiwanie ludzkiej niedoli w grzechu- to psychicznie i fizycznie wykańcza. Proszę mi znaleźć, proszę zaproponować produktywne zajęcie na wsi. Wiem- powinnam bezinteresownie jako wnuczka spędzić trochę czasu z moimi prarodzicami. Ale, na litość boską, konflikt pokoleń?! Ach, z resztą wyraźnie odczuwałam ze strony pozostałej części rodziny brak zainteresowania wciągnięciem mnie do dyskusji. (w nawiasie- dyskusji o mieszkańcach wsi, jakichś dalekich krewnych, których nazwiska pierwsze słyszę...).
Więc Agata Christie. Ostatnie podejście z żelaznym postanowieniem zakończenia razem z bystrzakiem Poirot tej pogmatwanej, poplątanej historii z Hickory Road 26. No i wykonane. Cenię i bardzo mi się podoba styl- książki wciągają- pisarski owej angielskiej twórczyni, sądzę jednak iż w "Entliczku..." zawartych zostało zbyt wiele motywów, postaci, tajemnic- cała opowieść traci na autentyczności, no ale! Fikcja literacka, ubarwianie- zabiegi w powieściopisarstwie oczywiste. Tylko oby nie przesadzić ;]
Oki. Książka przeczytana, w telewizji nic poza Anną German i 'Jak zostać królem', więc zabrałam się za historię. Homonidy, Lascaux, dolina Neandertal, sapiens sapiens- nie bardzo posunęłam się naprzód, ale... ;)
Mama z babcią oglądały Annę German, w pewnej chwili babcia (ja czytałam o początkach rolnictwa) prosi mnie bym przyniosła szklankę wody- musi zażyć leki. Tylko, ostrzegła, żebym uważała by nie zbudzić dziadzia. No i w egipskich ciemnościach ja niczym słoń w składzie porcelany nalewam wodę z czajnika. Do tej pory w porządku. Próbuję czajnikiem wymacać jego miejsce spoczynku i... bęc! stłukłam szklankę! Oczywiście dziadzio się obudził. Narobiłam rabanu, pokaleczyłam się zbierając szkło, przyszła babunia mówiąc 'to bajka', czyli bym się nie przejmowała. Prowizoryczne wysprzątanie, poszłam się myć. Potem ćwiczenia w ramach połowicznego, albo ćwiartkowego kaizen- bieganie przecież nie wchodzi w rachubę... W łóżku niezwykle cichutko na mp4- ponieważ śpię w jednym pomieszczeniu z mamą i siostrą- wysłuchałam soundtracku z Arietty i powoli, niezauważalnie, drugi w ten dzień raz wkroczyłam w przestrzeń sennych fantazji..."
Teraz będę słuchać Cyndi Lauper, a potem oglądać horror. Dobranoc :]
OYASUMINASAI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz