sobota, 12 października 2013

'wierci, opada, ześlizguje'...


Wpis, który miał zawierać treści dni podczas których przemijania działam jakoś inaczej, robiłam coś po raz pierwszy, rozpoczęłam słowami 'Rozpoczynając podróż nie powinno się żuć gumy, ponieważ jest to złowróżbne'. Nie dokończyłam go, a owe słowa, zdaje się, pisałam na niewielkiej kanapie przed telewizorem w cieplutkim pokoju domu mojej babuni, w wordzie- bo, rzecz jasna, na wsi nie miałam internetu. Rację miała wredna świadomość i ona wciąż tkwi w umyśle, że oto rozpoczęłam coś, co na zawsze pozostanie niedokończone. Uzmysławianie sobie tego znów i znów, wciąż, w każdej chwili jest męczące, zniechęcające. Rezygnacja, okropne uczucie małości następujące tuż po wielkim uniesieniu- ludzkie to do szpiku kości, moje to do głębi istoty. 
Ponieważ ten czas, gdy czekając na mamę w Sandomierzu, czytałam 'Panią Dalloway' Virginii Woolf, wypożyczoną kilkanaście minut wcześniej w bibliotece publicznej, w zielono- brązowym parku, przy rozłożystym buku na ławce, właściwie bez opisania zostałby zapomniany. I tak każde inne czynności, ruchy, prędkie kroki, chaotyczne myśli i upokarzające spojrzenia... to wszystko się 'wierci, opada, ześlizguje', rozlewa i zasycha by pozostawić słaby siebie zapach, który ulatnia się niesłychanie szybko, znika i nie ma po nim śladu. 
Moje szesnaste urodziny, na które ze stolicy przyjechał brat, miałkie postanowienia, kolejne papierosy, ułuda twarda jak diament słodzona, podtrzymywana muzyką zmysłów...
Dostałam naprawdę fantastyczne prezenty, które w moim cichym postanowieniu otrzymały zadanie utrzymania mnie w tym oszustwie, a prościej- poprawienia humoru i uszczęśliwienia, spełniły swoje zadanie, no bo są fantastyczne. Dwie książki, reportaże ze wschodniej Azji, treściwa analiza twórczości Murakamiego "Haruki Murakami i muzyka słów"..., witający się kotek japoński Maneki Neko, mający przynieść mi szczęście w nauce, śliczna portmonetka wykonana z materiału, z którego również wykonuje się kimona, bluza w kolorze ciemnej krwi, jadalne kasztany gotowane na parze. Wszystko mnie tak rozradowało, życzenia i ta owiana mglistością atmosfera, i momentalnie przyswajane, jakby z jakiegoś stereotypowego obowiązku, myśli, dość pospolite, o przemijaniu. Różności, naprawdę. Żałość, niemożność,  ale i radość i miłość nawet, które teraz delikatnie wdzierają się do serca razem z szumiącym za oknem jesiennym wiatrem szepczą, że jednak powinnam spełnić pewne niepisane, niewypowiedziane oczekiwania, które pozornie są niewiadomą. Może dobrze by było pisać w trzeciej osobie? Zyskałabym na autentyczności wobec siebie, czy straciłabym? A może ułatwiłoby mi to te trudy pisania o czymś, czego realne sedno pozostawiam dla siebie i nigdy tego w pełni nie akceptuję? 
W Rzeszowie, w jedynej w tym mieście drogerii Yves Rocher, kupiłam sobie żel-krem do twarzy, mając na to, z okazji urodzin, 40% zniżki, plus prezent za dowolny zakup.
Rzeszów, zawód, zakłopotanie, irytacja, światła, agresywność konsumpcji, niechęć, pięć kobiet, pyszne ciastka, udawanie, 1001 nocy z Szeherezadą, czakra, koreańskie opowieści w przecenie, nowość Kinga- kontynuacja Lśnienia, Lolita, literatura motywacyjna... 
Oto jest egoizm, nikt z czytających moje wpisy nie będzie wiedział o co chodzi i ile dziwnych sytuacji kryje się pod tymi wymienionymi słowami- kluczami, ale istotne jest to, że ja- czytając to w pragnieniu poznawania swej historii, prawdopodobnie będę wiedziała, prawdopodobnie pewne obrazy wspomnień ujawnią się w mojej głowie, jak ujawniające się stopniowo Słońce na dłuższy czas ukryte za gęstymi chmurami. A właśnie! Chmury! Był też atlas chmur, spektakularne widoki, zachwyt itd.
Właśnie przypomniałam sobie, że nie opisałam ani jednego dnia z wycieczki w Bieszczady. Może dla ułatwienia znów posłużę się słowami- kluczami. A więc- zimno, duma, stopnie pokonywanych wysokości, niemal zwalający, dosłownie, z nóg wiatr halny na szczytach, spokojne ciepłe ogniska wieczorowe, Murakami i przekonanie o lepszości kondycji w otoczeniu ludzkim, obrona swojego terytorium (zapomniałam wstawić to słowo w cudzysłów).
Ciekawa jestem co to był za moment, w którym 'zapomniałam'... Kiedy 'to bajeczne dopasowanie kółek zębatych zostało zniszczone.' (Kronika ptaka nakręcacza)
Dzisiejszy, sobotni poranek był ponury, melancholijny, ale przyjemny. Paliłam patrząc na chyboczące, suchutkie gałęzie ubrane w żółte liście, orzecha, słuchałam Gawlińskiego, przeczytałam rozdział książki, złożyłam dosyć dokładnie łóżko, delikatnie, niespiesznie umyłam twarz.
Ach, tak. To mycie twarzy. Pewnie gdyby nie istotne, swoiste przeznaczenie żelu- kremu z Yves Rocher, wcale nie pisałabym o jego zakupie. Otóż jest coś kaizen w tym. Coś niewielkiego, ale odrobinkę uspokajającego. Nazywa się to drobna systematyczność. Systematyczność, powtarzalność dokładnego mycia twarzy rano i wieczorem. Gdybym się uparła bezsensownie, napisałabym, że to czynność 'utrzymująca mnie przy życiu'.
Mam do napisania pracę z historii, do poprawienia sprawdzian z matematyki. 
I wciąż jedyny komentarz, który natychmiastowo przychodzi mi do głowy, gdy mam dokonać takiej ekspresowej analizy mojego życia to "WSZYSTKO SIĘ WIERCI, OPADA, ZEŚLIZGUJE". I mam rację, niestety. To Virginia to powiedziała, napisała. Powinnam jej podziękować. Bez niej nawet swojej egzystencji w czterech słowach nie mogłabym określić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz