Znów poczułam tę głęboką szczególną miłość i poruszenie do Japonii słuchając melodyjnej przygrywki utworu 'Get wild' i patrząc na zielonego kotka Maneki Neko...
18 październik, 2013 rok naszej ery
Jest godzina 23.35, a więc pewnie nim skończę pisać tutaj nastanie już jedyny w kalendarzu mego życia dziewiętnasty dzień października ;]
Dzisiaj szkolny próg przekroczyłam kilka minut po dzwonku na lekcję, sądzę, że mogła być 7.15. Przedtem w autobusie starając się powtarzać matematykę, szukałam lśniącej postaci mojej x alternatywnej rzeczywistości. Obrazy, które chłonął chcąc nie chcąc mój odrobinkę kaleki zmysł wzroku były lekko deformowane przez fantastyczne melodie dobywające się ze słuchawek mp4. Troszkę zbyt optymistycznie- oto co chcę rzec. Próżne uczucie nijakiego spokoju i bezpieczeństwa, możliwość pełnego przymrużenia powiek i fantazjowania- ta niematerialna masa 'fizycznej analizy' zawsze mi towarzyszy gdy siedzę milcząco na jednym z foteli autobusu. W gruncie rzeczy takie oddalanie się od r z e c z y w i s t o ś c i nie do końca jest bezpieczne, nieprzyjemne w momencie jego koniecznego zaprzestania i zadziwienia intensywnego. 6.30, ciemno, coraz pełniejszy autobus, zamykam oczy, 7.00, otwieram oczy- zaskakująca jasność, Słońce zaczyna otulać naszą półkulę, autobus ubożeje, świadomość ubożeje, ludzie już tylko wychodzą w celu dopełnienia swej nudnej rutyny. I moja centralna postać powoli, osuszona ze swoistego szoku, rozpoczyna przygotowania do wciągnięcia rzadkiego powietrza i ruszenia ku codzienności.
Droga w dół i w górę, przez wybrukowane pozostałości dużych nierówności terenu, niewiele znacząca wymiana zdań z dojeżdżającą koleżanką, potem z miejscową koleżanką z klasy. Na wpół udawany smutek i obojętność nie wymagające zbytniego wysiłku. W końcu to "złudzenie naturalności kosztuje" (Rozmowy z innymi kobietami), dlatego nie silę się na naturalność wobec innych, odpowiada mi wyłącznie prawdziwość w stosunku do siebie samej :]. Podziemie, lekki zapach wilgoci, jakiś cień prawdopodobnie ludzki za szafkami, rozdzianie się z niebieskiej milenijnej kurtki, rękawiczek bez palców i wyruszenie na drugie piętro przez kręte schody. Pierwsza lekcja to fizyka, całe szczęście pani żuczek nie pytała, właściwie tylko uprzejmie zignorowała moje spóźnienie i przeszła do arcynieciekawej lekcji o ruchu po okręgu. Dołączyłam w potrójnej ławce do koleżanek, narysowałam jednej z nich 'demonkę opiekunkę fizyki', pośmiałyśmy się wprawdzie nie zachowując pozorów zainteresowania lekcją, ale również nie przeszkadzając. Mały światek pewnych płaskich stworzeń przyjął mnie, przepuścił entuzjastycznie przez mosiężny próg swej bramy, zdaje się licząc na ludzką wypukłą z obu stron ofiarę ;].
Druga lekcja- matematyka- demonka na pocieszenie i dodanie otuchy i poprawa sprawdzianu. Z pewnością był łatwiejszy od pierwszego, ale mimo to wciąż mam wątpliwości czy wszystko dobrze zrobiłam. Nasz matematyk, Piotruś Pan, posiada bliską mojej, 'własność Nibylandii'. Jakże bawi mnie to sformułowanie i tak niejasne przedstawienie rzeczy, haha! Bardzo mi się to podoba. Przerwę spędziłam na pogaduszkach z koleżankami, w których zawarła się moja ocena indyjskiej chusty koleżanki, jakieś drobne i w innych- poza szkolnymi- okolicznościach nieśmieszne żarciki. Geografia, słuchanie półuchem niezadowolonej z realiów polskich usług, zabawnie wymawiającej 'r', orzechowo-włosej, przywdzianej 'jak przystało do wieku' (ubraniowe konwenansiki) nauczycielki. Miała być kartkówka, ale przecież nie dokończyliśmy poprzedniej lekcji- wszystko jedno właściwie ;] Przedsiębiorczość, zdefiniowanie dwóch ekonomicznych pojęć na zabawnym filmiku o sprzedawcy opon. Popyt i podaż... i rysowanie kolorowych kotków szczęścia. Popyt na szczęście, niska podaż- wyłącznie nasza wina, przyznać należy :]. "Get wild and tough", "Get chance AND LUCK" :D
Długa przerwa przed francuskim. W poniedziałek przyjeżdża do naszej szkoły grupa izraelskich uczniów. Myśmy się zgłosili do oprowadzania ich, robienia zdjęć, witania, ogólnie- do międzynarodowej integracji. Na długiej przerwie miały odbyć się próby poloneza, którego z niewiadomych powodów mamy zatańczyć z Izraelitami. Poszła pod salę gimnastyczną, poprzyglądałam się i ostatecznie zrezygnowałam, niczym nie motywowana ;P Razem z jedną koleżanką weszła do klasy, gdzie niski i czerwony pan nauczyciel już był, zajęłyśmy miejsca. Po chwili ja wyszłam do toalety gdzie sprawdziłam swój wygląd nie myśląc specjalnie o niczym. Właściwie nie sprawdzałam wyglądu, a chciałam sobie spojrzeć na osobę najbliższą mi, co wyraża jej twarz, jaką emocją błyszczą oczęta i ile w jej potarganych włosach z demonki. Wróciwszy znów niechętnie wciągnęłam się w jakąś nędzną rozmowę, pomyślałam przelotnie o słodyczach tego świata, rozpakowałam się i przewracając kartki nowo zakupionego podręcznika przesiedziałam do końca przerwy. Na francuskim zjawiła się nowa koleżanka, której imię- jak sądzę- rozpoczyna się na literę A. Teraz tak myślę i dochodzę do wniosku, że jej uroda jest dosyć francuska, może to był powód, dla którego przepisała się z niemieckiego. Usiadła ze mną, z niechęci do wszelkich minirelacji nawiązywania, nie zaczęłam impulsywnie i gwałtownie wdrażać jej w cokolwiek, pozostawiając tę rolę pozostałym dziewczynom z klasy. Tematem lekcji były nazwy państw, narodowości i proste dialogi. Żadne niebiańskie uniesienie na mnie nie spłynęło, raczej pogrążona byłam w bolesnym zajęciu silnego odciskania sobie na wnętrzu lewej dłoni zawieszki z bransoletki. Och, sprawiało to ból, miałam siną dłoń, ale jakże ekstatyczne uczucia temu towarzyszyły, jakże było to przyjemne i odcinające. Znów odcinanie :]! Ostatnia lekcja (i weekend!)- język polski. Na przerwie grałam z kolegą na jego smartfonie w ultra zabawną imitację Milionerów, żulionerzy. Za każdym razem gdy jesteśmy już blisko wygranej albo zadzwoni dzwonek, albo przypadkowo dotknę w miejscu gdzie zaznacza się odpowiedź nieprawidłowa.
Tematem lekcji polskiego były nawiązania współczesne, czy tam nowoczesne, do Apokalipsy św. Jana. Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert, muzyczne, słabe interpretacje i... gigantyczny czerwony Maneki Neko, kotek szczęścia ;] Nikt dzisiaj nie pytał, jedynym momentem, w którym wiedzę musiałam udowodnić była lekcja matematyki.
Zadzwonił dzwonek, pożegnałam panią, zeszłam do szatni i już po kilka minutach opuszczałam teren szkoły. Miałam w pierwszym, szlachetnym założeniu pozostać w miasteczku księdza Mateusza dłużej, pracując w bibliotece, ale znów zrezygnowałam z lenistwa. Wybrałam dłuższą drogę na przystanek, ponieważ pozostało sporo czasu do nadjechania moje busa. Zeszłam po schodkach, później wdrapywałam się po kamieniach w górę, cały czas żałując, że nie wzięłam sobie nawet złamanego papierosa. Słuchając muzyki i dotykając subtelnie swojej twarzy zajęłam swoje stało miejsce na przystanku, oparłam się i zaczęłam przyglądać przechodzącym ludziom, przejeżdżającym samochodom i opadającym z wiatrem, smutnym liściom. O dziwo w busie było kilka miejsc siedzących, ja zajęłam to obok mojego kolegi z gimnazjum. Nasz nikły kontakt, z własnej woli (ponieważ nie chciałam z nikim nawiązywać kontaktów i rozmawiać) ograniczyłam do przywitania się, usiadłam, ze słuchawkami na uszach wyciągnęłam książkę od geografii i z nudów zaczęłam czytać temat na kartkówkę. Szybko minęła podróż, potem na nikogo nie zwracając uwagi żadnej, opuściłam busa i ruszyłam do domu. Tam nie zastałam nikogo i byłam z tego powodu bardzo zadowolona. Na obiad zrobiłam sobie jajecznicę z pomidorem, zjadłam oglądając program o sztuce futurystycznej i popijając zimnym mlekiem. Potem przyszedł tata, chciał mnie nakarmić pierogami, ale odmówiłam, poszłam pełna żalu na górę, przebrałam się. Chwilę później przyszła też mama, zaproponowała mi to samo do jedzenia, wytłumaczyłam, że zjadłam już swój obiad, kazała mi się przebrać z bluzki brata (przecież męskie ciuchy są najwygodniejsze...), więc dla spokoju przebrałam się.
Z małym zawiniątkiem, miętową cygaretką i zapalniczką weszłam po schodach na strych. Zawiniątko kryło we wnętrzu powierzchowne części mnie, symbolicznie, skórę i włosy. Moim dziwacznym zamiarem było dokonanie pewnego rytuału przejścia. Paląc cygaretkę podpaliłam zawiniątko i powoli patrzyłam jak pożera je złoty, jaskrawo pomarańczowy płomień. Wokół mnie unosiły się dymy, cuchnące dymy. Siedziałam tak na starej bordowej kanapie przyglądając się popieleniu fragmentów mnie w ekstazie, zohydzeniu i stanie pół nieprzytomności. Po kilkunastu minutach polałam wszystko wodą, zeszła na dół, instynktownie przebrałam się, wzięłam pieniądze i oznajmiłam, że idę do sklepu. Mama akurat jadła pierogi i powiedziała żebym na nią zaczekała bo też się wybiera. Niechętnie, wręcz zupełnie niezadowolona, przymuszona przystałam na tę propozycję. Poszłyśmy razem, już nie pamiętam o czym rozmawiając (chyba o wizycie ministry Muchy w naszym liceum- nie moim, mamy), kupiłam sobie dwie zdrapki- Duszki, w jednej wygrałam 1zł (zwróciło mi się za jej zakup...), a w drugiej nic. Po powrocie rozebrałam się, skryłam w kołdrze i czytałam Murakamiego :] Miałam dziś zacząć pisać pracę, ale mój organizm obronił się długim snem :] Spałam i spałam do 21. Potem obejrzałam komedię koreańską, o której być może napiszę jutro. Udało mi się skraść papierosa, więc patrząc na rozświetlone silnym blaskiem księżyca w pełni chmury i słuchając Get wild wypaliłam go z przyjemnością tuż po obejrzeniu filmu. No i od tamtej pory piszę. Dochodzi już 1.00! Czyli na taki średniej jakości wpis potrzebuję co najmniej 1,5h, dużo czasu :] No idę już spać, a może coś jeszcze zrobię...
Na koniec prosta, prawdziwa recepta na szczęście, nieskomplikowana, dotycząca nas wszystkich"
"Aby być szczęśliwym, trzeba pragnąć, działać i
pracować, taki jest porządek przyrody, której życie
polega na działaniu"
~Paul Holbach, filozof francuski (XVIIIw.)