piątek, 18 października 2013

Kotek szczęścia; zwykły dzień

Znów poczułam tę głęboką szczególną miłość i poruszenie do Japonii słuchając melodyjnej przygrywki utworu 'Get wild' i patrząc na zielonego kotka Maneki Neko...
18 październik, 2013 rok naszej ery
Jest godzina 23.35, a więc pewnie nim skończę pisać tutaj nastanie już jedyny w kalendarzu mego życia dziewiętnasty dzień października ;]
Dzisiaj szkolny próg przekroczyłam kilka minut po dzwonku na lekcję, sądzę, że mogła być 7.15. Przedtem w autobusie starając się powtarzać matematykę, szukałam lśniącej postaci mojej x alternatywnej rzeczywistości. Obrazy, które chłonął chcąc nie chcąc mój odrobinkę kaleki zmysł wzroku były lekko deformowane przez fantastyczne melodie dobywające się ze słuchawek mp4. Troszkę zbyt optymistycznie- oto co chcę rzec. Próżne uczucie nijakiego spokoju i bezpieczeństwa, możliwość pełnego przymrużenia powiek i fantazjowania- ta niematerialna masa 'fizycznej analizy' zawsze mi towarzyszy gdy siedzę milcząco na jednym z foteli autobusu. W gruncie rzeczy takie oddalanie się od r z e c z y w i s t o ś c i nie do końca jest bezpieczne, nieprzyjemne w momencie jego koniecznego zaprzestania i zadziwienia intensywnego. 6.30, ciemno, coraz pełniejszy autobus, zamykam oczy, 7.00, otwieram oczy- zaskakująca jasność, Słońce zaczyna otulać naszą półkulę, autobus ubożeje, świadomość ubożeje, ludzie już tylko wychodzą w celu dopełnienia swej nudnej rutyny. I moja centralna postać powoli, osuszona ze swoistego szoku, rozpoczyna przygotowania do wciągnięcia rzadkiego powietrza i ruszenia ku codzienności. 
Droga w dół i w górę, przez wybrukowane pozostałości dużych nierówności terenu, niewiele znacząca wymiana zdań z dojeżdżającą koleżanką, potem z miejscową koleżanką z klasy. Na wpół udawany smutek i obojętność nie wymagające zbytniego wysiłku. W końcu to "złudzenie naturalności kosztuje" (Rozmowy z innymi kobietami), dlatego nie silę się na naturalność wobec innych, odpowiada mi wyłącznie prawdziwość w stosunku do siebie samej :]. Podziemie, lekki zapach wilgoci, jakiś cień prawdopodobnie ludzki za szafkami, rozdzianie się z niebieskiej milenijnej kurtki, rękawiczek bez palców i wyruszenie na drugie piętro przez kręte schody. Pierwsza lekcja to fizyka, całe szczęście pani żuczek nie pytała, właściwie tylko uprzejmie zignorowała moje spóźnienie i przeszła do arcynieciekawej lekcji o ruchu po okręgu. Dołączyłam w potrójnej ławce do koleżanek, narysowałam jednej z nich 'demonkę opiekunkę fizyki', pośmiałyśmy się wprawdzie nie zachowując pozorów zainteresowania lekcją, ale również nie przeszkadzając. Mały światek pewnych płaskich stworzeń przyjął mnie, przepuścił entuzjastycznie przez mosiężny próg swej bramy, zdaje się licząc na ludzką wypukłą z obu stron ofiarę ;]. 
Druga lekcja- matematyka- demonka na pocieszenie i dodanie otuchy i poprawa sprawdzianu. Z pewnością był łatwiejszy od pierwszego, ale mimo to wciąż mam wątpliwości czy wszystko dobrze zrobiłam. Nasz matematyk, Piotruś Pan, posiada bliską mojej, 'własność Nibylandii'. Jakże bawi mnie to sformułowanie i tak niejasne przedstawienie rzeczy, haha! Bardzo mi się to podoba. Przerwę spędziłam na pogaduszkach z koleżankami, w których zawarła się moja ocena indyjskiej chusty koleżanki, jakieś drobne i w innych- poza szkolnymi- okolicznościach nieśmieszne żarciki. Geografia, słuchanie półuchem niezadowolonej z realiów polskich usług, zabawnie wymawiającej 'r', orzechowo-włosej, przywdzianej 'jak przystało do wieku' (ubraniowe konwenansiki) nauczycielki. Miała być kartkówka, ale przecież nie dokończyliśmy poprzedniej lekcji- wszystko jedno właściwie ;] Przedsiębiorczość, zdefiniowanie dwóch ekonomicznych pojęć na zabawnym filmiku o sprzedawcy opon. Popyt i podaż... i rysowanie kolorowych kotków szczęścia. Popyt na szczęście, niska podaż- wyłącznie nasza wina, przyznać należy :]. "Get wild and tough", "Get chance AND LUCK" :D
Długa przerwa przed francuskim. W poniedziałek przyjeżdża do naszej szkoły grupa izraelskich uczniów. Myśmy się zgłosili do oprowadzania ich, robienia zdjęć, witania, ogólnie- do międzynarodowej integracji. Na długiej przerwie miały odbyć się próby poloneza, którego z niewiadomych powodów mamy zatańczyć z Izraelitami. Poszła pod salę gimnastyczną, poprzyglądałam się i ostatecznie zrezygnowałam, niczym nie motywowana ;P Razem z jedną koleżanką weszła do klasy, gdzie niski i czerwony pan nauczyciel już był, zajęłyśmy miejsca. Po chwili ja wyszłam do toalety gdzie sprawdziłam swój wygląd nie myśląc specjalnie o niczym. Właściwie nie sprawdzałam wyglądu, a chciałam sobie spojrzeć na osobę najbliższą mi, co wyraża jej twarz, jaką emocją błyszczą oczęta i ile w jej potarganych włosach z demonki. Wróciwszy znów niechętnie wciągnęłam się w jakąś nędzną rozmowę, pomyślałam przelotnie o słodyczach tego świata, rozpakowałam się i przewracając kartki nowo zakupionego podręcznika przesiedziałam do końca przerwy. Na francuskim zjawiła się nowa koleżanka, której imię- jak sądzę- rozpoczyna się na literę A. Teraz tak myślę i dochodzę do wniosku, że jej uroda jest dosyć francuska, może to był powód, dla którego przepisała się z niemieckiego. Usiadła ze mną, z niechęci do wszelkich minirelacji nawiązywania, nie zaczęłam impulsywnie i gwałtownie wdrażać jej w cokolwiek, pozostawiając tę rolę pozostałym dziewczynom z klasy. Tematem lekcji były nazwy państw, narodowości i proste dialogi. Żadne niebiańskie uniesienie na mnie nie spłynęło, raczej pogrążona byłam w bolesnym zajęciu silnego odciskania sobie na wnętrzu lewej dłoni zawieszki z bransoletki. Och, sprawiało to ból, miałam siną dłoń, ale jakże ekstatyczne uczucia temu towarzyszyły, jakże było to przyjemne i odcinające. Znów odcinanie :]! Ostatnia lekcja (i weekend!)- język polski. Na przerwie grałam z kolegą na jego smartfonie w ultra zabawną imitację Milionerów, żulionerzy. Za każdym razem gdy jesteśmy już blisko wygranej albo zadzwoni dzwonek, albo przypadkowo dotknę w miejscu gdzie zaznacza się odpowiedź nieprawidłowa. 
Tematem lekcji polskiego były nawiązania współczesne, czy tam nowoczesne, do Apokalipsy św. Jana. Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert, muzyczne, słabe interpretacje i... gigantyczny czerwony Maneki Neko, kotek szczęścia ;] Nikt dzisiaj nie pytał, jedynym momentem, w którym wiedzę musiałam udowodnić była lekcja matematyki. 
Zadzwonił dzwonek, pożegnałam panią, zeszłam do szatni i już po kilka minutach opuszczałam teren szkoły. Miałam w pierwszym, szlachetnym założeniu pozostać w miasteczku księdza Mateusza dłużej, pracując w bibliotece, ale znów zrezygnowałam z lenistwa. Wybrałam dłuższą drogę na przystanek, ponieważ pozostało sporo czasu do nadjechania moje busa. Zeszłam po schodkach, później wdrapywałam się po kamieniach w górę, cały czas żałując, że nie wzięłam sobie nawet złamanego papierosa. Słuchając muzyki i dotykając subtelnie swojej twarzy zajęłam swoje stało miejsce na przystanku, oparłam się i zaczęłam przyglądać przechodzącym ludziom, przejeżdżającym samochodom i opadającym z wiatrem, smutnym liściom. O dziwo w busie było kilka miejsc siedzących, ja zajęłam to obok mojego kolegi z gimnazjum. Nasz nikły kontakt, z własnej woli (ponieważ nie chciałam z nikim nawiązywać kontaktów i rozmawiać) ograniczyłam do przywitania się, usiadłam, ze słuchawkami na uszach wyciągnęłam książkę od geografii i z nudów zaczęłam czytać temat na kartkówkę. Szybko minęła podróż, potem na nikogo nie zwracając uwagi żadnej, opuściłam busa i ruszyłam do domu. Tam nie zastałam nikogo i byłam z tego powodu bardzo zadowolona. Na obiad zrobiłam sobie jajecznicę z pomidorem, zjadłam oglądając program o sztuce futurystycznej i popijając zimnym mlekiem. Potem przyszedł tata, chciał mnie nakarmić pierogami, ale odmówiłam, poszłam pełna żalu na górę, przebrałam się. Chwilę później przyszła też mama, zaproponowała mi to samo do jedzenia, wytłumaczyłam, że zjadłam już swój obiad, kazała mi się przebrać z bluzki brata (przecież męskie ciuchy są najwygodniejsze...), więc dla spokoju przebrałam się. 
Z małym zawiniątkiem, miętową cygaretką i zapalniczką weszłam po schodach na strych. Zawiniątko kryło we wnętrzu powierzchowne części mnie, symbolicznie, skórę i włosy. Moim dziwacznym zamiarem było dokonanie pewnego rytuału przejścia. Paląc cygaretkę podpaliłam zawiniątko i powoli patrzyłam jak pożera je złoty, jaskrawo pomarańczowy płomień. Wokół mnie unosiły się dymy, cuchnące dymy. Siedziałam tak na starej bordowej kanapie przyglądając się popieleniu fragmentów mnie w ekstazie, zohydzeniu i stanie pół nieprzytomności. Po kilkunastu minutach polałam wszystko wodą, zeszła na dół, instynktownie przebrałam się, wzięłam pieniądze i oznajmiłam, że idę do sklepu. Mama akurat jadła pierogi i powiedziała żebym na nią zaczekała bo też się wybiera. Niechętnie, wręcz zupełnie niezadowolona, przymuszona przystałam na tę propozycję. Poszłyśmy razem, już nie pamiętam o czym rozmawiając (chyba o wizycie ministry Muchy w naszym liceum- nie moim, mamy), kupiłam sobie dwie zdrapki- Duszki, w jednej wygrałam 1zł (zwróciło mi się za jej zakup...), a w drugiej nic. Po powrocie rozebrałam się, skryłam w kołdrze i czytałam Murakamiego :] Miałam dziś zacząć pisać pracę, ale mój organizm obronił się długim snem :] Spałam i spałam do 21. Potem obejrzałam komedię koreańską, o której być może napiszę jutro. Udało mi się skraść papierosa, więc patrząc na rozświetlone silnym blaskiem księżyca w pełni chmury i słuchając Get wild wypaliłam go z przyjemnością tuż po obejrzeniu filmu. No i od tamtej pory piszę. Dochodzi już 1.00! Czyli na taki średniej jakości wpis potrzebuję co najmniej 1,5h, dużo czasu :] No idę już spać, a może coś jeszcze zrobię...
Na koniec prosta, prawdziwa recepta na szczęście, nieskomplikowana, dotycząca nas wszystkich"
"Aby być szczęśliwym, trzeba pragnąć, działać i 

pracować, taki jest porządek przyrody, której życie 

polega na działaniu" 
~Paul Holbach, filozof francuski (XVIIIw.)

wtorek, 15 października 2013

Mail me!

Pomyślałam dzisiaj, dnia 14 października, wracając z ukrytego miejsca w sadzie, ile do tej pory istot samodzielnie pozbawiłam życia. Ile mrówek, komarów, muszek i much.
Pomyślałam też, że nikt nigdy zbytnio nie przejmował się tak maleńkimi stworzonkami i nikt ich nie policzył, ani nie zważał czy sobie egzystują czy też umierają.
Dlaczego by nie żyć zatracając się wciąż w absurdach? Absurdach bardzo swobodnie i swoiście określanych jako takie. Trwać na przykład w niezachwianej wierze w przychylne i nieprzychylne zielone i błękitne cienie sunące wzdłuż ścieżek i przestrzeni pola mego widzenia gdy palę papierosy. Albo cofać się kilka kroków za każdym razem gdy ujrzy się wystający z ziemi ostry kamień po to tylko by poczuć go na podeszwie środka stopy. Rozmawiać w milczeniu z profesorem Archimedesem utworzonym z księżycowych chmur, wąsatym i niespecjalnie wykształconym. Albo ostatecznie uznać i być może zakończyć wówczas swój żywot, że sercem wszechświata, jego centrum jest prawe piekące oko. Patrzeć na osoby i wcale nie widzieć ich takimi jakimi widzą je wszyscy, ale powiedzmy w przekonaniu o szczerości zmysłu wzroku dostrzegać armię długowłosych demonek, albo paskudnych różowych kotów, albo jakkolwiek inaczej- byle absurdalnie, irracjonalnie. Czy życie, calutkie, mogłyby zachowywać jakieś niewiadome swe sedno i istotę pod grubym i nieprzeniknionym woalem drobnego, rozproszonego na tysiące dzikich zdarzeń, absurdu? I czy to sedno mogłoby pozostać nieodkryte, odrzucone, zapomniane? Jakieś uniwersalne wartości, niewolnicze nauki wersetów biblijnych, to ciągłe poczucie koegzystowania z irytującymi kształtami materii, ludźmi, chodnikami, papierami... Cóż nam z tego, że posiadamy zdolność orzekania, ponurego i właściwie zamykającego się w stwierdzeniu typu 'to wszystko marność nad marnościami i gonienie za wiatrem'? Może czary, magia i wieczna radość... kto się na to pisze? ;-]
Znowu używając wielu dziwnych fraz chcę powiedzieć tylko o naszym globalnym zniewoleniu.
Może by tak spisać wizje wyzwolenia i urzeczywistnić ją? Zdobyć pieniądze, uciec z domu, wyjechać do dużego miasta i bawić się, cały czas szaleć, nie zważać na nic i na nikogo! Przy tym śmiać się nieustannie, uśmiechać do każdego, pomagać wszystkim, podawać dłoń i wyrażać tak głęboką empatię by zjednywać sobie momentalnie wielką miłość wszystkich? Jakie to byłoby piękne! Jaka ja jestem zmienna!
Chyba muszę przyznać, że jestem pod wpływem fajniusiego japońskiego, optymistycznego ekstremalnie japońskiego popu :P
Poniedziałek, dzień edukacji, wolny od zajęć lekcyjnych!
Wczoraj nie planując nic położyłam się spać, dzisiaj z łóżka ściągnęła mnie mama. Zaproponowała poranny jogging. Tego rodzaju inspiracji do działania raczej bym się po mojej mamie nie spodziewała, więc byłam zaskoczona. Zanim otrzeźwiałam po, jak zwykle, bardzo głębokim i twardym śnie, posłuchałam sobie muzyki. Na dobre rozpoczęłam nowy dzień po wyniesieniu pościeli na balkon- bo póki martwo leżała na łóżku, była pokusa, była możliwość, że zrezygnuję, przyjmę leniwie ten rodzaj cielesnej rezygnacji, i wrócę spać ;] No, ale wytrzepałam poduchę i kołdrę, powiesiłam na poręczy, zapaliłam jakiś niedokończony poprzednio niedopałek, zaciągnęłam się kilkakrotnie, kilkakrotnie też w nieświadomości co czeka mnie tego jesiennego dnia gdy wiatr między liśćmi trwał w uśpieniu, wypuściłam dym, uśmiechnęłam się zwracając policzki prostopadle ku czystemu błękitnemu sklepieniu i pomyślałam jak miło byłoby być zdolną do złapania i ściskania wieczności chwili.
Pozbywszy się na prędko tytoniowego odoru z włosów, ubrań i jamy ustnej, zniosłam na dół wczorajsze brudne talerze i szklanki świadczące o rozpasaniu, weselu i próżności poprzedniego wieczora. Na dole, o ile moje słabiutka krucha pamięć mnie nie myli, zjadłam jakąś 'kromczynę' z serkiem szczypiorkowym, wypiłam kawę i wypisałam na kartce listę zakupów. Kręcąc się między kuchnią, jadalnią i korytarzem zabiłam czas- jakbym nieustannie miała do w nadmiarze-, gdy mama robiła makijaż. Myśli uwierały w głowie, miałam ochotę zedrzeć sobie skórę z czubka głowy, otworzyć czaszkę i podrapać mocno mózg. Prawdziwie, dosłownie, myśli wyfruwały jako dziwny amorficzny dym z którejś z komór podczaszkowych by nakreślić duszny obraz i ugrzęznąć gdzieś w przestrzeni świadomości i dostarczać mi z każdą sekundą więcej udręki. Rozpraszałam je na różne sposoby, niestety bezskutecznie. Zamazując jeden obraz wyobrażony bezwolnie, momentalnie pojawia się następny i następny...
Wędrówka wzdłuż ulic i alejek dla pieszych naszego miasteczka (więcej takich sformułowań a zakocham się w tej lubelskiej dziurze) nie odbiegła nijako od codziennej normy. Żadna nowa twarz, zero surrealizmu, znikoma ilość par skrzydeł w powietrzu, niewiele przysiadających na niedbale wykonanych pomnikach wron. Jedyna nowość zaznaczyła się w moim ubiorze, który wyzwolił we mnie naiwnego dzieciaka. Stara, zielona, szeroka, męska kurtka z naszywkami, potargane włosy- oto co wystarczy by zmienić moje na siebie spojrzenie i zachowanie. W punkcie lotto pragnęłam mnóstwa kolorowych zdrapek, w księgarni zabawek, imitacji banknotów euro, książek, książeczek, ołówków, pierdółek. W sklepie na rogu namawiałam mamę by nabyła dla mnie puzzle smoka, naszyjnik ze znakiem harmonii yin i yang, bardzo tandetny, kiczowaty. Tandeta, kicz, krótkowzroczność, dziecinna naiwność... fragmenty absurdu z życia licealistki, poważnej (pseudo czy nie-pseudo) egzystencjalistki, ogólnie by rzec- nihilistki i realistki. To się nazywa moja skromna ambiwalencja, skromna i ekstra- radykalna wewnętrzna ambiwalencja, ekscentryczna dwojakość.
Chrystusie proroku, Buddo śmiejący się, Mahomecie podstępny! Jakże zawodna jest moja skoro pomijam z dnia wczorajszego (zaczęłam pisać wczoraj, wiadomo- siła wyższa!) najistotniejsze rodzaje działań! Zanim udałam się w podróż wehikułem i spozierałam na siebie siedmioletnią (Święta Mario, J A siedmioletnie już nigdy nie zaistnieje ;[) uprawiałam ten na pół wymuszony jogging po sadzie, rozglądałam się okiem badawczym, zaintrygowanym po przestrzeniach 'za stodołą'- czyli wieży białych marmurów, wozowi drewnianemu, stosom plastikowych i tekturowych skrzynek w przechowalni przesiąkniętej słodkim zapachem jabłek... Czyściłam nawet rytualnie, ze swoistym rodzajem pietyzmu, grzyby do konserwacji w półmrocznej suterenie przemieniona w wiedźmę żądną mordu przez zatrucie... Pominęłam to!
Obecnie jest godzina 22.04, 15 października, jutro rocznica początku pontyfikatu Polaka. Jutro mam poprawę sprawdzianu z matmy, dostałam 2, a także historię, wos, angielski. Ale dziś było artystyczne, poetyczne lelum polelum nygusa noszącego okulary- czyli mnie :P
"Mail me! Hayaku kudasai!" :D
I tak- praca domowa nie zostanie odrobiona (cóż to za film...), matematyka drugi raz nienauczona, a praca z historii nierozpoczęta, ale jakiś wpis będzie, jakiś papieros gdzieś na szybko wypalony zostanie, jakichś parę kilometrów przebiegniętych, kilka wszelkich irytacji zaliczonych. Oto ja, fajnie, że jeszcze potrafię się sprawiedliwie ocenić, wyważenie, ostatecznie skrajny narcyzm mi nie grozi. Dobra wiadomość dnia :]
Znów z Kręgu samobójców, świetna piosenka :]
Proponuję odszukać na youtubie jeszcze fantastyczniejszą wersję koncertową w wykonaniu Haruko Momoi :]

Wracając do wczoraj- nawet odrobinę się uczyłam! Trochę polskiego, Biblia, Księga Koheleta (stąd ta MARNOŚĆ na początku :P), liznęłam przedsiębiorczość, zamoczyłam kciuka w biologii i z nędzną satysfakcją na tym poprzestałam.
Czytałam Murakamiego i bardzo wiele fraz niezwykle mi się spodobało, ale postanowiłam Ptaka Nakręcacza przeczytać bez tego strudzonego nieustającego przepisywania zdań, nawet całych stron z powieści. Być może następny wpis będzie odrobinę bogatszy w treść moich przeżyć, cytaty i wszelkie inne nawiązania (Ach, Virginio!), ale na dziś już kończę. 
22.18, trzeba na serio rozpocząć naukę! ;-)
Dziś jeszcze cytat, raczej mało optymistyczny, troszkę prawdziwy, być może proszący, błagający o zatrzymanie się i chwilę namysłu. Długą chwilę, bardzo długą...
"O, życie, życie, co ty robisz z ludźmi.
O, ludzie, ludzie, co wy robicie z życiem."
~Guy de Maupassant
Plus, po tych pesymistycznych słowach coś ekstra na poprawienie humoru :]
(Gwarancja- do tej pory- z ludzi, którzy z nam i to widzieli- wszystkim poprawiło humor!)

DOBRANOC :)

niedziela, 13 października 2013

Przenikanie'cygaretki'zapomnienie

ZASTĘP ZWYCZAJNYCH DEMONEK WE KRWI; ICH ZWIERCIADLANE ODBICIA
Dzisiaj znów zapragnęłam przenikania przez ludzi. Dosłownego przenikania, z ogromną czułością i rozkoszą. Chwilowego, ale opasłego w poznanie I C H absolutne. Przenikania.
13 październik.
Tego dnia roku 54. Neron został cesarzem Rzymu, w XVw. Węgrzy zwyciężyli Turków na Chlebowym Polu, francuski uczony osiemnastego stulecia odkrył Galaktykę Wir (jaka romantyczna nazwa) i wreszcie w naszym ponowoczesnym wieku koreański minister spraw zagranicznych (2006) (wiadomo- Korei Południowej) został mianowany sekretarzem generalnym (jakże dumnie to brzmi) ONZ. Tymczasem tego samego dnia, 2013 roku, szesnastoletnia Polka, będąca mną, wybrała się z rodziną na zakupy do stolicy województwa lubelskiego. Spektakularne wydarzenie spisane na karty historii ludzkości o globalnym znaczeniu? No nie, nie, nie. Zupełnie nie ;] Tylko moje własne małe, pokorne, spokojne.

I znów znalazłam mrok, potem zgubiłam, naprzemiennie wedle praw logiki. To odnajdywanie i gubienie stało się tak notoryczne, że zaczęłam je- pewnie ze złym skutkiem, się okaże- ignorować. Tak jest od czasu śmierci Chrystusa, a nawet wcześniej, a w ogóle w ponowoczesności nabrało natężenia ultrapotężnego, 'ultraglobalnego' (że sięga poza galaktykę). Tak jest, że człowiecza rasa bumelantów i ignorantów olewa sobie zmiany nasilenia światła podczas tłoczenia i syzyfowego brnięcia przez swój byt... 'Tak jest...'- bogowie jakie to prymitywne!
Muszę napisać, ponieważ wymaga tego dokuczliwy głos krytyka wewnętrznego, że znów uwikłałam się w pnącze niepojętego, bełkotliwego i pretensjonalnego ciągu słów. Z pewnością to co napisałam coś tam znaczy, jakąś głębie nawet można znaleźć. Lecz czy jest to niezbędne? Można to porównać, całkiem trafnie, do wielokrotnego otwierania puszki Pandory gdy już ludzkość zdążyła doświadczyć cierpienia w każdej jego okrutnej postaci. Tak, tak.

Zbudziła mnie moja Rodzicielka i Karmicielka. Oznajmiła, że jedziemy do Lublina bez żadnego zapytania czy J A mam na to ochotę, czy w ogóle chcę się ruszać z domu. Moja sprzeciwy, rzecz jasna, ostatecznie okazały się niepotrzebne, pojechałam i właściwie wcale nie żałuję. 
Ale skoro świt (niedzielny 'skoro świt'- 9.00) rozjuszona usilnie starałam się przekonać rodziców by pozwolili zostawić mnie samą. Brak zaufania- ot co! Perswazja, krzyki, tłumaczenie, że mam do napisania pracę z historii, mnóstwo innych zajęć szkolnych i nie tylko- na nic się to zdało. Zanim przygotowałam się do wyjazdu- umyłam się, ogarnęłam, ubrałam itd.- zapaliłam na balkonie miętowego cienkiego papierosa słuchając utworu z Laputy. Nie żułam gumy wsiadając do samochodu, nie planowałam uczyć się w trakcie jazdy. Przedtem jeszcze zastanawiałam się jakie sobie książki wziąć na podróż i zostałam przy Ptaku nakręcaczu Murakamiego, tylko ta jedna. Godzina drogi do Lublina i tak upłynęła bardzo szybko na czytaniu, wygłupianiu się z siostrą, robieniu sobie zdjęć, słuchaniu muzyki i w poetycznym nastroju spoglądanie na mijające krajobrazy wschodniej Polski, złote pola kukurydzy, wysokie źdźbła jesiennych traw, czerwone i pomarańczowe liście na kłaniających się przed duszkami natury suchych gałęziach niskich drzew... Pamiętam obraz dziwnie wyraźnych, ale też odrobinę rozmazanych kształtów chmur na popielatym niebie, pomyślałam wtedy jak naturalnie i zarazem jakoś sztucznie to wygląda.
Galeria Plaza, klaustrofobiczne podziemne parkingi, ruchome schody, winda (miejsce przerażających scen z horrorów) i pierwszy cel- Empik. No tak, są trzy tytuły Virginii, nie mam tylko Pokoju Jakuba, ale póki co nie kupuję. Yoko Ogawa, nowość Tomańskiego 'Made in Japan', powieść obrazująca dzieje pięciu pokoleń japońskich kobiet, czasopisma, Teatr lalek, Doktor Sen King'a, kontynuacja Lśnienia, 100 idei, które zmieniły film, manga, Religie dla żółtodziobów... tyle pozycji interesujących, tak mało funduszy. Niesamowita potworność, straszliwie zasmucająca :'(. Nic na to nie poradzę, no chyba, że trafię w lotka! Kupiłam kilka zdrapek podczas całego pobytu, ale nie wygrałam nawet złotówki! Zrezygnowana opuściłam Empik, udałam się z siostrą do River Island popatrzeć tęsknie na śliczne ubrania, z której jedna część garderoby (choćby czapka) równa się co najmniej dwóm książkom po ok. 30zł. Wymieniając jakieś zdania wjechałyśmy windą na drugie piętro by coś zjeść. Obie kupiłyśmy sobie kanapkę w Subwayu, zjadłyśmy, odwiedziłam toaletę, w której nawiedziła mnie ni z tego ni z owego myśl o istocie życia... Przegnałam ją, jakby była złodziejaszkiem próbującym przejść przez żywopłot do mojego domu. Poszłyśmy do Lee gdzie znalazłam dla siebie ładny plecak, ze skórzanymi wstawkami kosztujący 159zł. Poprosiłam o zachowanie go dla mnie przez godzinę, ale nigdy po niego nie wróciłam. Mamy stary, a tamten był za drogi. Pałaziłyśmy jeszcze po sklepach i w końcu postanowiłam kupić sobie fajki. Miało być klasycznie- west ice'y grube. Ale nabyłam tajnym sposobem miętowe cygaretki za 15zł (10 sztuk!!! :[) plus jedną za 1,60zł wiśniową. Żałowałam, potem cieszyłam się z tego zakupu, naprzemiennie, jak wszystko. 
Wróciłam z Lublina ze wspomnieniami uśmiechu pani sprzedającej żelki, miętowymi cygaretkami, książką (tak- kupiłam!) Yoko Ogawy "Muzeum ciszy" (to musi być fantastyczna powieść), czapką zimową, którą kupiła mi mama i śliczną bluzeczką z Venezii o barwie burzowego nieba, którą kupiłam na pół z tatą oraz z nijakim samopoczuciem. Pomyślałam, że jestem jak żona Tony'ego Takitani'ego z opowiadania Murakamiego, która kupowała ubrania by wypełnić pewną pustkę. Myślę, że ja kupuję książki by wypełniać pustkę. Jeszcze będąc w galerii, w podziemnych parkingach zapaliłam jedną z cygaretek, przekonałam się, że jest bardzo mocna, zakręciło mi się w głowie i wróciłam chybotliwie na górę. Gdy już znaleźliśmy się w naszym małym miasteczku poprosiłam tatę by wysadził mnie na pasach przy osiedlu pod pretekstem spotkania z koleżanką. Wyszłam i zrobiłam sobie długi, prawie 30-minutowy spacer, podczas którego przeszywał moje ciało lekki strach przed gwałtem- ponieważ tego dziewczyny młode niestety się w naszym kraju obawiają. Lubię odwiedzać mroczne miejsca i nawet strach mnie przed tym nie zatrzyma. Ciemne zaułki osiedlowe, zapomniana uliczka cichych domków, karykaturalne cienie wszelkich materialnych istot żywych i nieżywych, zgnieciona gęstym mrokiem droga przez pola i sady, gdzie jedyną jasną iskrą był płonący tytoń mojej cygaretki. Miałam wybrać dłuższą drogę, zaliczyć rozdroże leśne i alejkę wyjących psów, ale zrezygnowałam. Przeszłam przez siatkę kalecząc się przy tym, naszego sadu, przestąpiłam próg brunatnej bramy (po zmroku wszystkie koty są czarne) i znalazłam się w naszej ciepłej i jasnej kuchni na kolacji. Zjadłam parówkę z pikantnym ketchupem pytając rodzinę, najpierw co dzisiaj nabyli w galerii, a potem czy czują się dzięki tym niepewnym materialnym rzeczom pełniejsi. Później mało usatysfakcjonowana ich odpowiedziami przystąpiłam do tworzenia tego chaotycznego i okupionego bólem głowy i oczu posta. Przerwałam na chwilę by wytłumaczyć się mamie dlaczego nie przepisują biologii, potem poszłam do jej pokoju, położyłam się na wielkim łóżku i zapytałam jaki ja mam talent. Oczywiście, jak się spodziewałam, nie odpowiadałam długo. Rzekła tylko, że jestem inteligentna, ale ja uznałam, że to wcale nie jest talent i domagałam się pełniejszej odpowiedzi. Nie uzyskałam jej. Mama n i e  w i e jaki ja mam talent i czy ja go w ogóle posiadam. Talent pisarski? Wolne żarty! straszliwie męczę się z tym tworzeniem zdań, naprawdę. Talent do 'przenikania' przez ludzi? Nie. Talent do czytania książek i oglądania filmów?? Nie, to nie to, przecież to wcale nie jest talent. Nie wiem właściwie co mnie naszło na zastanawianie się znowu nad takimi rzeczami, strasznie sobie utrudniam życie, przyzwyczaiłam się do utrudniania sobie życia i już na wieki, do chwili wypuszczenia ostatnich podmuchów dwutlenku węgla z moich płuc będzie moje życie n i e ł a t w e.
Spróbuję c o ś napisać jutro, może będę w lepszej formie, ból przestanie mi dokuczać, zdobędę jakąś inspirację, pomysł, na chwilę obecną znów chcę z a p o m n i e ć.
Dobranoc :]

sobota, 12 października 2013

'wierci, opada, ześlizguje'...


Wpis, który miał zawierać treści dni podczas których przemijania działam jakoś inaczej, robiłam coś po raz pierwszy, rozpoczęłam słowami 'Rozpoczynając podróż nie powinno się żuć gumy, ponieważ jest to złowróżbne'. Nie dokończyłam go, a owe słowa, zdaje się, pisałam na niewielkiej kanapie przed telewizorem w cieplutkim pokoju domu mojej babuni, w wordzie- bo, rzecz jasna, na wsi nie miałam internetu. Rację miała wredna świadomość i ona wciąż tkwi w umyśle, że oto rozpoczęłam coś, co na zawsze pozostanie niedokończone. Uzmysławianie sobie tego znów i znów, wciąż, w każdej chwili jest męczące, zniechęcające. Rezygnacja, okropne uczucie małości następujące tuż po wielkim uniesieniu- ludzkie to do szpiku kości, moje to do głębi istoty. 
Ponieważ ten czas, gdy czekając na mamę w Sandomierzu, czytałam 'Panią Dalloway' Virginii Woolf, wypożyczoną kilkanaście minut wcześniej w bibliotece publicznej, w zielono- brązowym parku, przy rozłożystym buku na ławce, właściwie bez opisania zostałby zapomniany. I tak każde inne czynności, ruchy, prędkie kroki, chaotyczne myśli i upokarzające spojrzenia... to wszystko się 'wierci, opada, ześlizguje', rozlewa i zasycha by pozostawić słaby siebie zapach, który ulatnia się niesłychanie szybko, znika i nie ma po nim śladu. 
Moje szesnaste urodziny, na które ze stolicy przyjechał brat, miałkie postanowienia, kolejne papierosy, ułuda twarda jak diament słodzona, podtrzymywana muzyką zmysłów...
Dostałam naprawdę fantastyczne prezenty, które w moim cichym postanowieniu otrzymały zadanie utrzymania mnie w tym oszustwie, a prościej- poprawienia humoru i uszczęśliwienia, spełniły swoje zadanie, no bo są fantastyczne. Dwie książki, reportaże ze wschodniej Azji, treściwa analiza twórczości Murakamiego "Haruki Murakami i muzyka słów"..., witający się kotek japoński Maneki Neko, mający przynieść mi szczęście w nauce, śliczna portmonetka wykonana z materiału, z którego również wykonuje się kimona, bluza w kolorze ciemnej krwi, jadalne kasztany gotowane na parze. Wszystko mnie tak rozradowało, życzenia i ta owiana mglistością atmosfera, i momentalnie przyswajane, jakby z jakiegoś stereotypowego obowiązku, myśli, dość pospolite, o przemijaniu. Różności, naprawdę. Żałość, niemożność,  ale i radość i miłość nawet, które teraz delikatnie wdzierają się do serca razem z szumiącym za oknem jesiennym wiatrem szepczą, że jednak powinnam spełnić pewne niepisane, niewypowiedziane oczekiwania, które pozornie są niewiadomą. Może dobrze by było pisać w trzeciej osobie? Zyskałabym na autentyczności wobec siebie, czy straciłabym? A może ułatwiłoby mi to te trudy pisania o czymś, czego realne sedno pozostawiam dla siebie i nigdy tego w pełni nie akceptuję? 
W Rzeszowie, w jedynej w tym mieście drogerii Yves Rocher, kupiłam sobie żel-krem do twarzy, mając na to, z okazji urodzin, 40% zniżki, plus prezent za dowolny zakup.
Rzeszów, zawód, zakłopotanie, irytacja, światła, agresywność konsumpcji, niechęć, pięć kobiet, pyszne ciastka, udawanie, 1001 nocy z Szeherezadą, czakra, koreańskie opowieści w przecenie, nowość Kinga- kontynuacja Lśnienia, Lolita, literatura motywacyjna... 
Oto jest egoizm, nikt z czytających moje wpisy nie będzie wiedział o co chodzi i ile dziwnych sytuacji kryje się pod tymi wymienionymi słowami- kluczami, ale istotne jest to, że ja- czytając to w pragnieniu poznawania swej historii, prawdopodobnie będę wiedziała, prawdopodobnie pewne obrazy wspomnień ujawnią się w mojej głowie, jak ujawniające się stopniowo Słońce na dłuższy czas ukryte za gęstymi chmurami. A właśnie! Chmury! Był też atlas chmur, spektakularne widoki, zachwyt itd.
Właśnie przypomniałam sobie, że nie opisałam ani jednego dnia z wycieczki w Bieszczady. Może dla ułatwienia znów posłużę się słowami- kluczami. A więc- zimno, duma, stopnie pokonywanych wysokości, niemal zwalający, dosłownie, z nóg wiatr halny na szczytach, spokojne ciepłe ogniska wieczorowe, Murakami i przekonanie o lepszości kondycji w otoczeniu ludzkim, obrona swojego terytorium (zapomniałam wstawić to słowo w cudzysłów).
Ciekawa jestem co to był za moment, w którym 'zapomniałam'... Kiedy 'to bajeczne dopasowanie kółek zębatych zostało zniszczone.' (Kronika ptaka nakręcacza)
Dzisiejszy, sobotni poranek był ponury, melancholijny, ale przyjemny. Paliłam patrząc na chyboczące, suchutkie gałęzie ubrane w żółte liście, orzecha, słuchałam Gawlińskiego, przeczytałam rozdział książki, złożyłam dosyć dokładnie łóżko, delikatnie, niespiesznie umyłam twarz.
Ach, tak. To mycie twarzy. Pewnie gdyby nie istotne, swoiste przeznaczenie żelu- kremu z Yves Rocher, wcale nie pisałabym o jego zakupie. Otóż jest coś kaizen w tym. Coś niewielkiego, ale odrobinkę uspokajającego. Nazywa się to drobna systematyczność. Systematyczność, powtarzalność dokładnego mycia twarzy rano i wieczorem. Gdybym się uparła bezsensownie, napisałabym, że to czynność 'utrzymująca mnie przy życiu'.
Mam do napisania pracę z historii, do poprawienia sprawdzian z matematyki. 
I wciąż jedyny komentarz, który natychmiastowo przychodzi mi do głowy, gdy mam dokonać takiej ekspresowej analizy mojego życia to "WSZYSTKO SIĘ WIERCI, OPADA, ZEŚLIZGUJE". I mam rację, niestety. To Virginia to powiedziała, napisała. Powinnam jej podziękować. Bez niej nawet swojej egzystencji w czterech słowach nie mogłabym określić.

środa, 2 października 2013

Niepewność


      Drugi dzień miesiąca, który szkarłatne boginki życiodajnych płynów wybrały na miesiąc moich narodzin. A więc, zdaje się, szesnasty w moim życiu październik! Gdybym być może skupiała się bardziej na sprawunkach najdrobniejszych początek owego miesiąca uczciłabym jakimiś pachnącymi rytuałami, prawdopodobnie też zapaliłabym po jednej świeczce z każdego mojego pudełka, kadzidła i wykonałabym taniec pluszaków śmierci. Lecz, niestety, nie w mojej małej miejscowości przyszło mi rozpoczynać październik.
To nie jest tak, że nie pisałam dlatego, bo mi się nie chciało. Przyznam- zwykle to było powodem. Ale nie tym razem. Tym razem to inna okoliczność. Byłam na czterodniowym rajdzie integracyjnym w Bieszczadach. Zespolenie, współdziałanie wszelkiej maści, oddychanie powietrzem najbliższych przestrzeni i bycie świadkiem i słuchaczem wielu różnie wyglądających, nachalnie przywdziewających barwne maski, osób. Jaką ja byłam i dla bezpieczeństwa napiszę- wciąż jestem fanką przedrostka 'samo-'! Samowystarczalność, samoświadomość, samorealizacja, samouwielbienie, samowolność, samowładca, samookreślenie, samolubstwo... samotność! Wszystko samo! Ale pęta niezelżywe społeczeństwa wrzeszczą o jakimś czymś 'współ', równie ważne, albo nawet- Błękitna Matko!- ważniejszym od 'samo'! Owszem, zdziwienie jest. Zdumienie głębokie. No cóż, ten nakaz 'współ', dla kogoś myślącego wyłącznie w pierwszej osobie liczby pojedynczej, może być kłopotliwy, niezrozumiały...
Te jakieś analizy pastelowe i skutecznie moją SAMOobroną rozcierane, wydają się być teraz nie na miejscu. Nie chodzi mi o ponowne przestąpienie granicy intymności, ani nawet o destrukcyjne wiry przyciągane przez te słowa, ale tylko o ten skromny, pospolity powód- brak czasu. Przecież pozostało ostatnich kilkanaście minut do godziny 22., a jutro jadę na 7.10 do szkoły! Busa mam o 6.10, więc najdalszym posunięciem jutrzejszym może być wstanie o 5.30! 5.30! Cóż za podła pora dnia! Mimo to- piszę. Ignoruję, spycham leniwie w zagłębia ciemne umysłu świadomość konieczności nauki, odrabiania lekcji, snu. Wszystko jedno. 
Jeszcze podczas wycieczki postanowiłam, wspomagając się otrzymanym planem, w domu już opisać szczegółowo- przynajmniej na tyle, na ile moja krucha pamięć pozwoli- każdy dzień, może również noc z tego słodko-zimnego pobytu w górskiej Wetlinie. Rzecz jasna uczynię to, rzecz jasna również- nie dzisiaj. Dzisiaj piszę dla samego pisania. Sztuka dla sztuki. 'Szczuka dla Szczuki' ;]. Popiszę jeszcze kilkanaście chwil, potem delikatnie uchwycę prawą dłonią myszkę, wyłączę przeglądarkę, uruchomię Windowsa i załączę dzisiaj popołudniu pobrany film, adaptację najsłynniejszej powieści Woolf 'Pani Dalloway'. Tak zrobię, bez wątpienia, nic mi nie przeszkodzi. Nie obejrzę całej produkcji, ale tylko kilka fragmentów dla rozeznania. Wyznaję małą zasadę, że zanim obejrzę ekranizację książki, która mnie choć w małym stopniu interesuje (oczywiście 'Pani Dalloway' interesuje mnie ogromnie), to przeczytam książkę. Tak zrobię. 
Dzisiaj nie byłam w szkole. Wyspałam się do późnych godzin porannych, zapaliłam papierosa słuchając starych przebojów i spoglądając na trzepoczące skrzydłami w gałęziach brązowego orzecha gołębie ("cukrrru, cukrrru") i znów zanegowałam owymi działaniami pewne ważne idee systemów wyzwalających. Szłam do łazienki zupełnie bezmyślnie, tam już usiadłam na sedesie jak menel i patrzyłam dłuższy moment tępo i ponuro na biały dywanik. Wstając rozbudził się we mnie mroczny strach przez lustrzanym odbiciem. Czy moja twarz wygląda tak samo jak twarz, z którą kładłam się ostatniego wieczora do łóżka? Musiałam to sprawdzić, upewnić się. Gdy w mojej głowie różne niematerialne istoty rozumowe rozpoczęły walkę ze strachem, inna część mego ciała, zewnętrzna bo, zdaję się były to usta, wyszeptała, zadziwiając mnie całą aż do głębokiego wzruszenia, 'Uwierz w miłość Jezusa'. Po szybkim, najszybszym chyba dotychczas, zanalizowaniu tego nietypowego, powolnego i jakiegoś głuchego i zamkniętego swojego położenia, wybuchnęłam śmiechem, śmiechem, którego odgłos był czymś nowym. Jakiś dźwięk, który ta istota, będąca zupełnie przypadkowo i zupełnie zdumiewająco, mną wydała z siebie w określonej chwili, o dokładnie określonej godzinie z dokładnością do setnych części sekundy. Oto przecież jest świat i kilka miliardów ludzi! I każdy czyni coś innego, albo chociaż w innych miejscach i z inną częstotliwością zastanawiania się. Oto być może jakiś Niemiec czyści swojego Volkswagena mrucząc pod nosem któryś z utworów Edith Piaf, jakiś Somalijczyk ginie od oddanego w mgnieniu oka strzału, a jego ostatnia myśl skierowana jest w stronę jego ulubionych owoców- malin..., może długowłosy mieszkaniec Japonii przeżywa najintensywniejszy w ciągu całego wieczora orgazm, może rudowłosy i wąsaty Brytyjczyk właśnie zsikał się w majtki na widok odrażających scen z horroru; może jakaś czarnoskóra Rosjanka wydaje wyrok skazujący w prowincjonalnym sądzie... To trochę irracjonalne. To są takie płynne i nie pozbawione humoru domysły ;] Może powinna wplatać coś takiego w treść każdego posta?
W każdym razie chciałam jakoś przystępnie zobrazować nasze horrendalnych rozmiarów ograniczenie, w niejednoznacznej definicji tego pojęcia. Każdy, mężczyzna i kobieta, i każdy przedstawiciel pozostałych czterech płci, działa inaczej! W każdym momencie tyle się dzieje na tej, z perspektywy kosmicznej, maleńkiej planecie! Wiadomo, to jest niesamowicie fascynujące, ale też niepokojące, prawie przerażające. Oto bowiem jest coś jednego. Tym czymś jednym jest, powiedzmy, mój własny mikroświat, najbliższa, widzialna przestrzeń. I oto ja- istota o mniej lub bardziej konkretnych cechach wewnętrznych (ogólnikowo mówiąc) i całkiem konkretnych przymiotach zewnętrznych, właśnie w tej chwili, umysłowo dryfuję w rozważaniach pełnych obaw nad podniesieniem się i pełnym ujrzeniu twarzy (dodam, że pozostaję w pozie skłonu 50-stopniowego, zwrócona piersią w kierunku wanny) [twarzy, która może okazać się inną lub identyczną tej, z którą kładłam się spać], ucieczce przed zwierciadłem lub pozostanie w tej martwej pozie na jakiś jeszcze czas. No i wreszcie Ja- odważnie decydująca o zwróceniu lica prosto w stronę powierzchni lustra. Ja- z ulgą spoglądająca na niezmienioną od nocy twarz, ale też zaciekawiona jedną kroplą spływającą po policzku, lewym, jaśniejszym od prawego. I teraz należałoby się zastanowić nad znaczeniem tej pojedynczej, spływającej łzy. Któż inny- poza istotą będącą mną- wie o tej słonej kropli wydalonej przez powiekę? Kto się nad nią zastanowi? Która z gwiazd jest za nią odpowiedzialna, a jeśli żadna- to czy którakolwiek ją dostrzeże? Nie wiem. Mogłabym dla świętego spokoju orzec ostatecznie, że nikt poza mną tego nie widzi, że dla nikogo ani niczego poza mną to się nie liczy i liczyć nie będzie, że w ogóle ta chwila, razem z innymi spędzonymi w samotności i tymi spędzonymi wspólnie z kimś przeminie i czmychnie niewidocznie w zapomnienie i w ogóle straci jakiekolwiek znaczenie... Ale nie napiszę tego, bo nie jestem pewna. Niczego właściwie pewną być nie mogę
"Pluszaki działają tylko wtedy gdy się im chce"- jak kiedyś napisałam. 
Ale czy jest tak na pewno?
Dobranoc.