poniedziałek, 14 lipca 2014

14,VII

14 lipiec, poniedziałek, 2014. 21.16
Zbliża się koniec pierwszej połowy połowy wakacji. Wszyscy wokół Ju-on wyjeżdżają gdzieś, radują oswobadzającą zmianą miejsca pobytu, uciekają od ciążących większość dni w roku na duszy i umyśle przedmiotów, widoków, ludzi, myśli. Wszyscy spełniają ten święty obowiązek wczasowego wyjazdu. A Ju-on tkwi po uszy w starych śmieciach na ohydnym wysypisku, do tego zupełnie samotnie. Czasami bardzo niedobrze jest być Ju-on, niekomfortowo, nie do pozazdroszczenia, cholerka. A ja nią jestem od narodzin i także umrę jako ona... Żal mi siebie.
Jak za szkolnych czasów ze snu wyrwał mnie przeraźliwy dźwięk budzika. 5.38, chcę, zanim siostra zdąży w ogóle wkroczyć w ostatnią fazę swoich marzeń sennych, obudź stopy, wsunąć spodnie, zapiąć koszulę, przepasać czarnym paskiem i ruszyć w maliny za przechowalnią. Silnikiem w moim żołądku motywującym takie dziwne działanie jest, no przecież, 'żądza pieniądza'. Któryś z bohaterów Murakamiego w którymś z jego opowiadań ze zbioru 'Ślepa wierzba i śpiąca kobieta' powiedział, że w zasadzie pali dla zdrowia (staruszek, żeby sobie rutynowo zapalić musiał pomęczyć się na schodach). Tak pomyślałam dzisiaj rano pijąc wodę niegazowaną z butelki, jeszcze w łóżku. Trochę w tym prawdy jest ;d.
Zanim zgasiłam na parapecie porannego peta wysłuchałam jeszcze kilku kawałków z płyty Rickiego Martina, przy których zawsze wyobrażam sobie, że galopuję z prędkością światła na pegazie, potem to piękne stworzenie wznosi mnie w chmury, naszym celem jest obskurna chatka wiedźmy... Jeszcze do tego celu nigdy w tych fantazjach nie dotarłam xd kończy się na lesie wysokich topoli i buków, tam gdzie lądujemy. Szybka mobilizacja po wypuszczeniu ostatnich kłębów dymu, zimne mleko z płatkami, niedbała poranna toaleta i energicznym krokiem do ogródka. Pierwszy koszyk poszedł jak krew z nosa. Było mi zimno, miałam dreszcze, płakałam i pragnęłam tylko tego, żeby ktoś mnie przytulił i ogrzał. Czułam się jak zagubione, zmarznięte i bezbronne dziecko. Co chwilę musiałam porządnie uderzać się w czoło i przypominać sobie, że muszę być dzielna, silna. Wiedziałam, że gdy już ten pierwszy zostanie wypełniony po brzegi malinami reszta pójdzie gładko. Ta myśl mnie podnosiła na duchu. I nie pomyliłam się. Drugi koszyk z szybkością dwukrotnie większą niż pierwszy. Potem ku mojemu niezadowoleniu doszła siostra z twardym postanowieniem zerwania i zebrania choć jednej łubianki. Nie udało jej się, ale ja też nie zdołałam dociułać do trzeciego xd Mamy mało malin, sadzone były raczej z myślą o ich użytkowaniu i konsumpcji wewnątrzrodzinnej (;p), a nie hodowli na większą skalę i sprzedaż. Nieważne. Za trzy koszyki dostaje się na skupie średnio 30zł, czyli dwie paczki papierosów xd Niech mnie diabli! Co za poroniony przelicznik! Na pewno nie zamierzam wydać wszystkiego na papierosy, o nie! Pozbieram teraz na sierpniowy wyjazd do stolicy, potem, być może, do dumnego Krakowa (muzeum Manggha ^^) i obozu w Oświęcimiu, i deskorolkę! ^^ I smakowitości z kuchni świata i zestawy sushi, lukrecję, cudownie pachnące balsamy, żele pod prysznic, kosmetyki, świeczki zapachowe, olejki eteryczne, obrazy! :] 
Po skończonej robocie zważyłam na elektrycznej wadze w przechowalni swoje plony. 
Ponad 8 kilo, 28zł, cena spadła ;/ 4zł za kilogram, jak wyjdzie z łatwego matematycznego rachunku xd ;3 Pieprzona matma! Poszwędałam się jeszcze jakiś czas po sadzie, potem wróciłam do domu, oznajmiłam starszej siostrze, że maliny na dziś skończone i jeśli ma ochotę sobie ich pojeść musi przejść się do przechowalni i wybrać ładniejsze z moich łubianek. Nie zrobiła tego, co w sumie mi pasowało, więcej hajsu ;> Zanim zawieźliśmy z tatą owoce na skup jeszcze zdążyłam, gdy reszta jadła śniadanie, zapalić w przechowalni, zważyłam z nudów maliny jeszcze raz i wróciłam do domu, do swojego pokoju, swej świątyni dumania. W brudnych ciuchach rzuciłam się na łóżko, przymknęłam oczy, ale nie pozwoliłam sobie zasnąć. Wstałam, zbiegłam na dół, zjadłam trochę sałatki śledziowej, przebrałam się, poprawiłam resztki wczorajszego makijażu, który pozostał mi na twarzy, poczekałam na tatę, załadowałam do busa maliny i pojechaliśmy na skup. Mogą nam tam zapłacić po starej cenie, 4zł, a jeżeli po południu okaże się, że wzrosła dodadzą resztę. Wzięłam pieniądze od razu, raczej nie byłoby możliwości wrócenia na skup po 17. W domu już nie przebierając się i czując zbliżający się upał, zamknęłam się w pokoju, zasłoniłam okna, położyłam i zasnęłam na prawie 3 godziny ;p. Trzy godziny odsypiania. Po pobudce nie chciało mi się specjalnie wstawać, więc poleżałam jeszcze jakiś czas nasłuchując rozmów dochodzących z podwórka. W końcu trzeba było się zebrać, podniosłam się więc, zeszłam na dół, przelałam w kuchni wrzątku przez wczorajszy makaron ryżowy, oblałam go chińskim sosem i zjadłam pałeczkami. xd Nic bardziej urozmaiconego nie chciało mi się przygotowywać, zaczynam ostatnio znów byle jak się odżywiać- tylko kaszka niezmiennie pozostaje starannie przygotowana i ozdobiona żurawiną ^^. Zjadłam, zapaliłam, włączyłam kompa, poczytałam coś, pograłam i tak aż do 18., o której to włączyłam sobie ostatni odcinek czwartego sezonu Seksu w wielkim mieście i zjadłam kaszkę popijając czerwoną herbatę z yerba mate, kawałkami jabłek, różą, trawą cytrynową ;>... Potem na rower! Na Michalin! Wśród upajających wiejskich woni i krajobrazów! Wcale nie zmieniałam przerzutek, całą drogę :) Zanim jednak wjechałyśmy (tym razem siostrzany wypad, wszystkie trzy wyruszyłyśmy dziś w trasę xd) w ogóle do Ogrodowej minęło sporo czasu, bo sfora psów, możliwe, że wściekłych, wałęsała się za nami. Sześć małej wielkości kundli. Mnie tam nie przeszkadzały, ale siostry panikowały -.-. Najlepiej jeździć w pojedynkę, samotnie, swoim tempem xd. Ale z siostrzyczkami wyprawa też ma swoje plusy, nie będę już taką dzikuską ;p. Gdy już jakimś sposobem pozbyłyśmy się psiego ogona ruszyłyśmy pędem. Tak, zdecydowanie codzienna jazda tamtą trasą (trzeba będzie pomyśleć o zmianie, żeby w znienawidzoną rutynę nie popaść...) to jedna z nielicznych przyjemności na które mogę liczyć pozostając w domu, w Annopolu. Drobna rozrywka, warto doceniać nawet takie. Po powrocie zgrałam bratu jakieś zdjęcia, o które mnie prosił, wysłałam na pocztę, potem, zapaliłam na balkonie, wróciłam do pokoju i zaczęłam pisać. I zadzwonił Borys, pierwsza rozmowa trwała może z 15 minut, przerwałyśmy, bo wyładował jej się telefon, ja na moment wróciłam do pisania, ale potem znów, dłuuga, ponad godzinna rozmowa na przeróżne tematy :> Ale to też jest miłe. Pogadać czasem z kimś nawet o niczym. A myśmy przechodziły płynnie z tematu do tematu. Plany na najbliższe dni, beznadzieja życia w małym miasteczku, szykowanie harmonogramu zajęć tak, aby się jeszcze w tym tygodniu spotkać, trochę filozoficznych refleksji o przyszłości i pozostawieniu sobie zawsze miejsca na pewien niedosyt z jakiegoś doświadczenia (to dość pouczające, ale nie mam siły już dzisiaj rozwijać tutaj, na blogu, tej kwestii, pomyślę nad nią w łóżku, Borys ma łeb na karku, nie to co ja), plany na przyszłość, nasze dwie różne natury, opis nowego domy Borysa, piękno świetlistego księżyca i widoku pól przeróżnych zbóż i lasów... Trochę się rozmarzyłyśmy, a ja z naturą romantyczki pewnie z tym stanem kojącej melancholii przebędę całą noc i następny dzień XD. A teraz już zmywam się, jutro pojadę do Sandomierza, być może pójdziemy z Takumi do kina na 'Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął' (szwedzka przygodówka, czarna komedia, interesująco się zapowiada), przejdziemy się do galerii, prześpię się u niej, a w drugiej połowie tygodnia przyjdzie czas na deskę i wiśnie łutówki za stodołą i magazynami XD Dobranoc Internauci :x
 

sobota, 12 lipca 2014

Wawa


12 lipiec, sobota, 2014. 20.48
Nie zamierzam tu opisywać tego dnia, bezbarwnego i w całości spędzonego w Annopolu (no może poza kilkoma godzinami w Ostrowcu, ale to się nie liczy xd), tylko dwa poprzednie, 
dwa spędzone w stolicy.
"Wspomnienia ogrzewają człowieka od środka. Ale jednocześnie siekają go gwałtownie na kawałki." ('Kafka nad morzem' Murakami) Zdaje mi się, że moja godna politowania świadomość, moja smutna i kaleka percepcja, wszystko co do mnie dociera determinowane jest przez wspomnienia. Po prostu żyję przeszłością. Może, żeby zbliżyć się do środka tarczy, precyzyjniej, powinnam napisać, że moje ponure jestestwo złożone jest z trzech składników w niszczycielskiej fuzji- wspomnień, strachu i nadziei. Bezgraniczną wdzięczność składam u stóp swoich bóstw, za to, że mam jeszcze na co czekać, że istnieje jeszcze możliwość, szansa na radość. Pobyt w Warszawie zawsze potwierdza słuszność tej tezy. W Warszawie jestem namaszczoną olejkiem na wszelkie bolączki, wyjątkowo uważną obserwatorką. Życie tętni, wszystko drży, każdy emocjonuje się czymś innym, wokół uliczna wrzawa, nie ma czasu na marazm i łzy. Każdy dźwięk, piękni warszawiacy, zapachy miasta o różnych porach dnia- to wszystko przenika przeze mnie, bezgłośnie, szybko, jak mgła i pozostawia zachwyt i miłość specyficzną. Jestem tam jak przedszkolak, bezbronna, niewinna i bezustannie zaciekawiona, jakbym stawiała pierwsze kroki na tym świecie, wszystko mnie fascynuje, szczególnie ludzie, ich twarze i pragnę również ja być przez nich zauważana. Zapominam tam o wszystkim co tu doprowadza mnie do szaleństwa i milionów łez. Dlatego teraz próbuję karmić się wspomnieniami. 
W czwartek, 10 lipca odwiedziliśmy restaurację orientalną Rong Vang :) Kelner 'z czymś magicznym w urodzie' mnie jedynej podał pałeczki, bo tylko ja spośród towarzystwa mojego rodzeństwa i męża siostry potrafię nimi jeść. Zamówiłam tofu smażone z warzywami ^^ Do tego na przemian piłam herbatę zieloną i lotosową. Każdemu podano przed zamówionym żarciem, jako przystawkę, smakowitą kapustę z orzeszkami, przygotowaną na surówkę. Porcja tofu była olbrzymia, miałam wątpliwości czy sobie z nią poradzę, ale nie miałabym serca zostawiać na talerzu czegokolwiek, zjadłam nawet 'dekorację' XD (czyli pokrojoną na plastry i ułożoną w coś na kształt róży marchewkę). Wszystko było znakomite, powtarzałam chyba kilkakrotnie, że azjatyckim jedzeniem, warzywami, owocami morza, mogłabym żywić się codziennie. Byłam taka szczęśliwa, że wszyscy postanowili wybrać właśnie to miejsce na obiad! :> Po jedzeniu na chwilę wróciliśmy do brata do mieszkania, trochę padało, ale i tak przekonałam wszystkich żebyśmy wybrali się do Łazienek na plenerową wystawę plakatów autorstwa twórcy japońskiego i chińskiego :) Część drogi tramwajem, większą część pieszo (moje ulubione zajęcie, szybkie spacery po stolicy ^^), przez Plac Zbawiciela, koło świeżo odnowionej tęczy. (Tylko no cholerę tyle tych antynikotynowych reklam i plakatów? Wszystko już widziałam w szkole -.-) Rozkosznie, lepiej być nie może, nie wyobrażam sobie cudowniejszego sposobu na spędzenie wieczoru w Warszawie (jeszcze tylko zaliczę jakieś klubu, dla porównania xd)- wyprawa do Łazienek, przy słynnym pomniku Chopina, grające ławki, sztuka plakatu, awangardowa, osobliwa, ale przy tym jakże chińska przy He i japońska przy Sato, to jest prawdziwy raj dla Julci Ju-on... Do tych wspomnień o wartości diamentów zaliczam także to, z którego wyłania się starsza pani, pochyla nad ślimakiem i pyta go czy zamierza tutaj tak siedzieć, ja z bratem przechodzimy w milczeniu kilkanaście kroków, a potem gwałtownie, nie mogąc się powstrzymać wybuchamy śmiechem ;D..
Wróciliśmy, starsi poszli po papierosa, a ja w ciemności na osiedlu, w ukryciu, słuchając muzyki na słuchawkach wypaliłam jednego papierosa. Okazjonalnie, nawet Ju-on dostała w przydziale jedno piwo ;> Reddsa żurawinowego. Rozsiedliśmy się wszyscy w pokoju, ja na łóżku, odkręciłam kapselek i rozmawiając (nie pamiętam w tej chwili o czym ;o) opróżniłam butelkę. Miałam przyhamować i zatrzymać się na tym, ale (ponieważ gdy Ju-on otrzymuje palec chwyta całą rękę) wypiłam jeszcze trzy kieliszki ananasówki. ^^ Przyjemnie zakręciło mi się w głowie, nie naprułam się, tylko odrobinkę wstawiłam i lepiej mi się po tym spało.
Następny dzień, czyli piątek 11 lipca, rozpoczęłam (wstałam o 7.30, a położyłam się ok. 1.30, wielki podziw dla mnie ;p) długim i pośpiesznym spacerem do miejsca pracy mojego brata z nim i mężem siostry. Zależało mi na tym bardzo, jak najwięcej Warszawy, o każdej porze dnia, nim ten czar pryśnie, nim wsiądę do samochodu by odjechać nie wiadomo znów na jak długo... Brat przekroczył próg sądu, myśmy z Michałem wrócili, siostry jeszcze śpią. Wychodzę się jeszcze przejść- oznajmiam. Wyszłam na papierosa, wróciłam po kilkunastu minutach (byłam jeszcze w sklepie po gumy i zapałki), akurat Michał wychodził po jakieś drożdżówki na śniadanie, a Muk (starsza siostra) wstawała. Wzięłam prysznic, umyłam włosy, wysuszyłam, zrobiłam makijaż, zjadłam jagodziankę, spakowałam się, ubrałam i już wychodziliśmy. Najpierw do sklepu z bronią, zamknięty. Wróciliśmy do mieszkanie, wynieśliśmy pakunki, Michał podjechał samochodem pod wejście, powrzucaliśmy wszystko i ruszyliśmy zaliczyć ostatni etap- Arkadię. Zanim znaleźliśmy miejsce (bo już jechaliśmy busem) minęło trochę czasu. Pierwszy cel- Yves Rocher. Długo nie mogłam się zdecydować co wziąć, by za ten dowolny zakup otrzymać free lakier do paznokci. (Przepadły mi wszystkie do tej pory uzbierane pieczątki ;<). Ostatecznie wzięłam żel po prysznic o zapachu konwalii. (Pod uwagę brałam błyszczyk powiększający usta, wodoodporną kredkę do oczy, olejek do włosów, olejek do ciała). Straszna ze mnie sknera :( Bez przerwy szkoda mi kasy...
Przed galerią jest zakaz palenia... Olałam go, ale miałam towarzysza- jakiś mężczyzna też złożył hołd zasadzie, że zakazy są po to żeby je łamać XD Wypaliłam szybko (zawsze jest ten stres przy podejmowaniu jakiegokolwiek ryzyka), wróciłam do galerii i kolejny cel- kuchnie świata. Ale po drodze wstąpiłam jeszcze do matrasa, wciągnęłam się w wymianę zdań z pracownicą, Woolf nie ma, wydania kieszonkowe Murakamiego są, a więc wezmę 'Przygodę z owcą' ^^ :> Nie chcę żadnych zakładek xd No i kuchnie świata. 'HOT FRIED RICE CRACKERS' z kuchni japońskiej (dlaczego ja nie wzięłam tej lukrecji?! ;C) Pikantne krakersy ryżowe, wciąż zamknięte, w mojej szafce, czekają na specjalną okazję by je otworzyć :P
Potem połaziłam jeszcze trochę po ciuchach, prawie zdecydowałam się na zakup spódnicy, ale coś mnie powstrzymało, pazerność najpewniej XD Kupiłam jeszcze w Camieu naszyjnik pasujący do mojej bransoletki i to wszystko. Musiałyśmy się pośpieszyć, bo Michał się źle czuł, zanim się obejrzałam już mijałam moją najukochańszą Hana Sushi, wsiadałam do samochodu, wyjeżdżałam ze stolicy... :(
Zatrzymaliśmy się w Tarczynie na obiad. Złożyłam zamówienie (wegetariańskie danie, warzywa i ser w panierce, do tego czarna herbata), okazało się, że na jego realizację trzeba będzie czekać co najmniej 20 minut. Więc- obczajanie nowego terenu. (chyba i tak domyślali się, że przy okazji zapalę) Samotny spacer, obok biblioteki, szkoły podstawowej, jakiegoś spożywczaka. Nad głową ciemne, pochmurne niebo, dym tytoniowy... melancholia wraca. Nie jestem już tam, w tym centrum zapomnienia, upojenia, fascynacji.
Więcej realizmu dziewczynko, czas zejść na ziemię. 
Czasami naprawdę nienawidzę swoich bogów...
Koniec krótkiej wycieczki do Warszawy, reszty dnia nie ma sensu opisywać. Dobranoc ;x;]
 

środa, 9 lipca 2014

9 lipiec, środa, 2014. 22.08
Wielką przyjemność sprawiają mi chwile nieograniczonej wieczornej swobody, gdy samotnie na swoim balkonie mogę mocno potrójnie zaciągać się papierosem i popijać mojito. :) Niewiele takich okazji się nadarza. Dziś akurat miałam szczęście.  Te dni będą znamienne, naznaczą coś szkaradnego trwale w moim życiu. Tak czuję, bo pochodzę w prostej linii od bogów z niesłychaną intuicją. Wystarczy przestawić jeden klocek albo delikatnie go przesunąć. Budowla runie albo przybierając nowy kształt ofiaruje architektowi i jej mieszkańcowi nowych doznać, nowej wyniosłości i znakomitości. To jest życie i wszystko w nim powinno być znaczące, wszystko, najdrobniejszy szczegół, lilipucia chwila i każde z tchnień wiatru winno być specjalnie doceniane i zauważane. Cała drżę, a te wstrząsy powoduje świadomość nadchodzącej burzy, burzy symbolicznej rzecz jasna. To jest okres gdy mam ochotę samodzielnie 'zniszczyć świat', zburzyć go, napełnić się samozachwytem i autoerotyzmem i wrzeszczeć w niebo, że kocham siebie. Po takiej chorej ekstazie, psychopatycznym i budzącym grozę ataku zwykle człowiek upada na dno, ginie w miłości do siebie, wszystkie zewnętrzne bodźce i informacje, których udzielają przeinaczane są przez pijane zmysły... Po takim wybuchu człowiek winien zwyczajnie umrzeć bo to chyba jedyne możliwe wyjście z sytuacji, wyzwolenie... Więc na razie nie pozwolę sobie na to, choćby mnie pluszaki i gwiazdy zachęcały i obiecywały cudowne kolejne pośmiertne jestestwo. Nie pozwolę sobie. 
 Koniec bełkotu. Minuta na otrzeźwienie i pozamiatanie martwych ciem z umysłu. Przejście do sedna. Czyli mój jakże cudowny, lipcowy dzień od rana...
Znów miałam iść w wiśnie i choć niespecjalnie przyszykowałam się mentalnie na wczesne wstawanie, ogarnianie się i spinanie dupy do pracy, to dziś byłam na to gotowa, bezmyślnie, bez dopuszczania do głosu leniwej części mojej natury. Wstałam więc dosyć wcześnie, sfazowałam się na strychu z fajką, później szybko otrząsnęłam z marazmu, zjadłam płatki z mlekiem i mogłam ruszać do sadu. 'Nie pójdziecie dziś zrywać łutówki bo jest jeszcze niedojrzała'. Doskonale... Dlaczego więc wcześniej mnie nie poinformowano?! Wkurzyłam się, wsiadłam na rower, włączyłam muzykę na telefonie i pojechałam tam, gdzie jeszcze nigdy rowerem nie byłam. Na Michalin, zaliczyć kilka sąsiednich wiosek, wśród upajających zapachów traw, palenisk, kwiatów, drzew, letniego nieba... i romantycznych malowniczych wiejskich krajobrazów. Żadnej melancholii, żadnego smutku, żalu czy tęsknoty. Wydmuchałam całą złość szybkim oddechem podczas desperackiego wdzierania się po górkach na ciężkich przerzutkach. Po powrocie czas zaczął płynąć szybciej i szybciej i wszystkie działania, ich kształty, wszystkie mgliste spojrzenia i wypowiedziane słowa umykały z prędkością światła w zapomnienie. Pamiętam tylko silną irytację gdy składałam mamie urodzinowe życzenia i razem z siostrą wręczałam jej zakupioną wczoraj w Sandomierzu śliczną zawieszkę z czerwonego koralowca ze srebrnymi wstawkami. Czułam coś na rodzaj znużenia i jakiegoś wypalenia. Te życzenia... wciąż te same, powtarzane, uściski, uśmiechu, udawane pragnienie uszczęśliwienia kogoś... Męczy mnie to. Poza tym każda ludzka istota dziś napawała mnie niechęcią i gniewem. Nikt z was nie jest tym, z którym chciałabym teraz być, do którego chciałabym przemawiać i słuchać. Po 15. jedząc ryż z chińskim sosem, fasolkę i drobiowego pulpeta oglądałam film 'W ukryciu', polski dramat, czasy wojny, Boczarska- nawet za nią przepadam, kilka wieloznacznych scen, trochę biblijnej symboliki... dooglądałam wieczorem do kolacji (pokarmu bogów- kaszki i czerwonej herbaty) i oceniłam na 6, w skali 1-10, wiadomo. W trakcie jednak tych przerw między oglądaniem zaliczyłam jeszcze planowanie jutrzejszego wyjazdu do stolicy, kolejną przejażdżkę rowerową w te same miejsca, czytanie pojedynczych wersetów z poetyckich utworów Szymborskiej w trakcie manicureu, który robiła mi siostra (mam paznokcie w czarno-białe kropki ^^), palenia na balkonie, rozmawianie z myszą, granie, słuchanie radia i kilka minut drzemki. Wszystko błyskawicznie, rytmicznie, bezmyślnie, nawet bez pomijania popołudniowych momentów osłabiającej senności charakterystycznej dla mnie w trakcie upałów przedburzowych. No właśnie, jutro do stolicy! Na Japońskiej prasówce wyczytałam, że w warszawskich Łazienkach od czerwca do sierpnia odbywa się plenerowa wystawa plakatów japońskiego autora i chińskiego autora! XD (http://japonia-online.pl/event/381) No i rzecz wiadomo- wybierzemy się tam w koszulce z flagą Korei Południowej ;> Będzie Dopełnienie Wielkiej Trójcy- Japonia, Chiny i Korea (na ciele Ju-on ;3). Niedobrze tylko, że mam zepsutą kamerę, ale siostrzyczka będzie miała aparat, nachwyta się klatek i zmontuje potem filmik :> No i jest jeszcze ulotka z Yves Rocher... :P Za friko przy dowolnym zakupie dostanę lakier do paznokci, a za zakup za minimum 39zł maxi kosmetyczkę XD Ale nie wydam tyle hajsu, szkoda mi. 
Uwielbiam wielkie miasta. Warszawa to może nie jest spełnienie marzeń, do Tokio, Szanghaju, Pekinu czy Seulu jej baardzo daleko, ale zawsze... to coś więcej niż ta przeklęta dziura w której codziennie muszę spędzać czas, budzić się i zasypiać. Więc się cieszę na myśl o wyjeździe :> Może, jeżeli mnie jakiś niezwykły impuls pobudzi, odwiedzę moją ulubioną sushi-restaurację przy Arkadii xd Ale raczej wątpię, bo straszna sknera się ze mnie zrobiła ostatnio :( Czas poszukać sponsora ;3 No dobrze kończę już, bo czuję się trochę wstawiona, poza tym chcę zobaczyć jak się sprawy mają na brazylijskiej murawie, Holandia musi zwyciężyć  :P No. Zobaczę wynik i idę spać. Dobranoc :x :]
 

poniedziałek, 7 lipca 2014

7 lipiec, 2014r.
Szkoda, że dopiero dzisiaj postanowiłam, dosyć spontanicznie, bez planowania,  znów opisać swój dzień. A może to dobry dzień, może pod koniec czerwca, jeszcze przed zakończeniem roku i w te pierwsze dni wakacji napisałabym tu coś, co zezłościłoby moich bogów i katowali mnie jeszcze boleśniej niż robią to teraz. A zdaje mi się, że można boleśniej... tak... można czuć więcej cierpienia niż ja czuję. Poza tym dziś jest wyjątkowy, świąteczny dzień w Japonii. Dziś właśnie tam, w kraju moich snów i wschodzącego słońca spełniają się marzenia wszystkim, którzy zdobędą się na ich szczere spisania na karteczce i powieszenie na bambusie ^^ (polecam felieton japonisty Rafała Tomańskiego, z którego dowiedziałam się o tym spacjalnym dniu: Co roku spełniają się życzenia).
Szkoda, że u nas tak nie ma :( Gdyby to było tak proste... Gdyby takie było prawdopodobnie z nudów i ciekawości samodzielnie przeniosłabym się na tamten świat. ;)
Dzisiaj, już drugi raz w te wakacje, poszłam z rana rwać wiśnie, a raczej wiśnio-czereśnie: czerechy. Po 8. byłam w sadzie, przedtem zjadłam wielką miskę mleka z musli, wyszykowałam się nauczona doświadczeniem z poprzedniego razu (po prostu kilku chłopaków też przyszło, nie spodziewałam się i wyglądałam jak po bitwie na żarcie albo kilkudniowej izolatce... i to i to razem wzięte), ubrałam się odpowiednio w wiśnie, założyłam pasek, czapkę z daszkiem na głowę, bluzkę wpuściłam w spodnie i w rezultacie wyszedł ze mnie Tomek Sawyer, ale bardzo słodki, bardzo swobodny i dziewczęcy ;> Nie było czasu nawet na fajkę, poranny spacer 'wiejską drogą', trochę melancholijnych dźwięków, uroki natury zmodyfikowanej na potrzeby człowieka, ale w stopniu znośnym... i Ju-on nastraja się jako tako optymistycznie ;) Ale palić się chciało i się okazji by to zrobić szukało... xd Dobra, po przybyciu na miejsce przyjęłyśmy drobne wskazówki od nadzorującego, mojego taty xd, wrzuciłam wodę i kanapkę z białym serem do dziurawej łubianki, przypięłam koszyczek do paska i zaczęłam się wspinać. Bo przydzielono mi najbardziej irytującą, najmniej owocną i najsilniej męczącą część roboty- zrywanie wiśni z czubków drzewek, czyli łażenie po mało stabilnej drabinie, przenoszenie jej własnymi siłami i tak w kółko. Komary i muszki xD Dzięki tym małym skurwysynkom zyskałam okazję by zapalić. Wróciłam z tatą busem do domu po jakiś aerozol na owady, koszule z długimi rękawami i spodnie dla mamy. Wracając pieszo, rzecz jasna, wypaliłam tego pierwszego, rytualnego, porannego papierosa. Przyćmiło mnie trochę, ale przemogłam się i wróciłam do rwania. Niedługo później doszły jeszcze siostry i wszystkie przeniosłyśmy się na 'trójkąt' czyli do tej pory nienaruszone rzędy drzewek wiśniowych. Pierwsze drzewko- szczyt trójkąta- oberwałam całe od początku do końca i prawie z niego wyszło 6 koszyków. W sumie (razem z tą mordęgą na drabinie) zerwałam tylko 9 koszyczków, o jeden mniej niż poprzednio (choć wtedy warunki były jeszcze mniej dogodne xd). Słabo, ale każdy grosz się liczy ;> Ok. 11 zjadłam z siostrami drugie śniadanie- tą kanapkę i pomidora popijane wodą ;p I powrót do pracy. Chwile kiedy przestawałam rwać, unosiłam głowę do góry, badałam ukazujące się nade mną kształty chmurek, barwę nieba, malowniczość wiejskich pól i sadów... Słońce grzało mocno, subtelne podmuchy wiatru nie dawały wiele ukojenia, ale... właśnie ten pot na ciele, gorąc, promienie przymrużające powieki, dłoń tworząca daszek przy czole dla twarzy... ręce umorusane sokiem wiśniowym... Nie potrafię nazwać swoich uczuć, które mi wtedy towarzyszyły i gnębiły i uszczęśliwiały umysł i żołądek... Coś jak motylki w brzuchu i ciężki głaz na umyśle. Tak, może nie trafiłam w dziesiątkę, ale byłam blisko tak to określając... Ponieważ żar o takim nasileniu źle wpływa na mój organizm, mimo desperacji by zerwać jak najwięcej, w południe, po 12., razem z mamą i starszą siostrą wróciłam na chwilę do domu by odetchnąć, napić się czegoś i... zapalić popołudniową fajkę. To prawda, że człowiek jest ofiarą swoich przyzwyczajeń (parafrazując kogoś lub jakieś przysłowie, mniejsza z tym xd) i niezmiernie niełatwo jest mu się od nich uwolnić. Zapisuje sobie jakiś ścisły i tajemny pieprzony kod w mózgu i potem niemal automatycznie według niego postępuje. Kanał, jednym słowem xd Trudno się uwolnić od tego. Małe kroki kaizen to nie jest metoda dla mnie, jestem już pewna. Na mnie zadziałałby wielki skok, wielki szok, nagła zmiana, kategoryczna i nieodwracalna. 
Więc zapaliłam ukryta na balkonie, potem w wiśniach, brudna, w stroju Tomka Sawyera rzuciłam się na łóżko i przeczytałam kilka stron 'Nocy i dnia' Woolf ^^. Ale to nie było to na co miałam ochotę. Odłożyłam więc książkę, puściłam cicho muzykę, ułożyłam się na plecach, przymknęłam oczy i pozwoliłam sekundom i minutom swobodnie płynąć, niezauważalnie. Myśli brutalnie się popychały, jedna drugą, łapczywie chwytały moją świadomość, wściekle i nieokiełznanie się mordowały, a ja... pozwalałam im na to uspokajając się czasem... Czasem. Czy raczej niezaprzeczalnym faktem o jego przemijaniu, bezustannym, przepływie, którego za żadną galaktykę we wszechświecie, nie da się zatrzymać, zatamować... Znalazłam się w pewnym momencie na granicy snu i wtedy właśnie mama zaczęła mnie wołać z dworu, krzyczała, że wracam do sadu. Ogarnął mnie totalny leń. Będę udawała, że nie słyszę, bo śpię- postanowiłam xd... Po jakichś sześciu razach poddała się, ale za chwilę słyszę inny głos, mojej siostry. No nie.. teraz nie mogę się poddać, bo mama się obrazi :P Więc dalej udaję, że śpię. Ale siostra przyszła do mnie do pokoju, zadała sobie ten trud. Rozśmieszyła mnie i już nie potrafiłam udawać. Wróciłam z nimi do sadu, na nowym rowerze mamy (^^, ma wspaniałe dopasowane do kobiecego zadka siodełko :>) i wróciłam też na drabinę... Ahoj niebiańsscy piraci, szczury lądowe, gwiazdki, pluszaki, bogowie, tytani, anioły!- oto ja, Ju-on, mała, bezbronna Julcia Ju-on, znajduję się oto bliżej Was, bliżej niebios! I wtedy, w chwili takiego zamroczenia ugryzła mnie osa :( Może nie sam ból, ale wielkie zaskoczenie, jakby nagłe i agresywne zbudzenie ze snu, wybudzenie z jakiegoś głębokiego stanu... to spowodowało, że prawie straciłam równowagę (ale utrzymałam się) i dosyć głośno krzyknęłam 'kurwa!'... Ale mama nie słyszała bo stała przy traktorze jakieś 30 metrów dalej :P Ramię mi spuchło, piekło (ale mam fuksa... wczoraj wbiłam sobie nóż w kciuka... obok paznokcia) i szczypało. Mama kazała wrócić do domu i przycisnąć sobie do tego cebulę. Zostałam jeszcze porwać jakiś czas, wściekła jak osa, ale zostałam xdd Zerwałam ten ostatni, dziewiąty koszyk i pojechałam. Ale tak miło jechało się na tym rowerze, że postanowiłam zbyt prędko nie kończyć przejażdżki ;)
Objechałam polną drogą 'prawą' część Annopola, dojechałam do sąsiedniej wioski, wyjechałam na głównej i nią wróciłam pędząc jak najszybciej... bo to takie ekstatyczne, buchający jak dym z ogniska wiatr, chłód... przyjemnie... Pod furtką do swojego domu zobaczyłam jakiegoś faceta, może koło czterdziestki. Chciał sprawdzić coś na liczniku prądu. Dobra, tylko sprawdzę czy Zyźku piesio jest zamknięty ^^ Jest, więc wpuściłam pana, sama zaczęłam się rozbierać, napiłam się wody (jeszcze nikogo oprócz siostry nie ma w domu), pan się grzecznie pożegnał, ja grzecznie odpowiedziałam na pożegnanie i szybko wskoczyłam pod prysznic zimnej wody... Wielka ulga XD Umyłam się, przebrałam, włączyłam kompa, pooglądałam coś, pograłam i zeszłam na dół zrobić sobie obiad. Było już po 15. Makaron ryżowy, włoskie warzywa, sos słodko-kwaśny i czerwona herbata Pu-Erh XD Rzecz jasna wszystko do miski i jedzone pałeczkami :) Kolejne przyzwyczajenie. Jedząc obejrzałam drugi odcinek 'Sekretnego dziennika call girl', jak na razie serial średni... może się coś rozkręci później, a jeśli nie to przestanę oglądać. No i kolejny papieros, a potem ta beznadziejnie przerwana w południe drzemka- popołudniowa xd Spałam jakieś 1,5h. Po przebudzeniu leżałam jeszcze kilkanaście minut, drętwo nasłuchując rozmów rodzinki, która siedziała na dworze, tuż pod moim oknem. Zaczynało grzmieć. Na początku nie rozpoznałam tego dźwięku, ale później stało się jasne, że zbliża się coś, co kocham... co mnie zawsze uzdrawia, oczyszcza myśli, uszczęśliwia i wprowadza w pewien zaczarowany, nieziemski, swoisty nastrój... zbliża się letnia burza :] Wstałam prędko, zabrałam panią Mao z balkonu, a sama jeszcze wyszłam na niego by obserwować z ciekawością przedszkolaka, wielkim błyskiem w oczach, niebo, kłębiące się, ciemne chmury... Błyskawice... jestem czarownicą :) Przypomniało mi się nie wiadomo skąd znane zdanie 'Kocham koty i burze'. Nie wiem kto wypowiedział te słowa, ale wiem, że bardzo przypadłby mi ten ktoś do gustu ;) Gdy zaczęło silnie padać i grzmieć mama kazała wyłączyć komputer i pozamykać okna. Zrobiłam tak. Było koło 18. Wszyscy zebrali się w jadalni na pizzę. Ja wolę swój pokarm boski- kaszkę mannę z pszennymi otrębami, żurawiną i musli i oczywiście czerwoną herbatą ^^ Przygotowałam sobie tą smakowitość i przysiadłam do reszty. Zjadłam, wypiłam herbatę, wróciłam na górę, włączyłam znów komputer. Wyszłam na balkon i zapaliłam czując jeszcze delikatny deszczyk na twarzy i cudowny zapach wilgotności... Potem zabrałam się za robienie filmiku z wycieczki do Paryża moich rodziców. Zajęło mi to ponad godzinę, później pokazałam wszystkim. Tata zapowiedział profit za filmik XD Bardzo dobrze, potrzebne mi to teraz jak rybie woda. Jutro jadę do Sandomierza spotkać się z koleżankami i jedną pożegnać, bo wyjeżdża wkrótce do Anglii na stałe :( Teraz już idę spać :> Może wstanę bardzo wcześnie i pójdę jeszcze porwać malin, potem sprzedać na skupie i mieć na wyjazd. Dobranoc :)