poniedziałek, 9 czerwca 2014

kawałek 9 czerwca

9 czerwiec, 2014, poniedziałek. 12 dni do Światowego Dnia Deskorolki XD
Zastanawiam się czy to ten ponury tymczasowy zakaz jazdy na desce spowodował takie gigantyczne poczucie pustki w moim życiu. Męczy mnie to. To bezkształtne, nienazwane coś, takie złośliwe, niepozwalające siebie określić, uczepione mnie, spoczywające na ramieniu i kiwające sprośnymi nóżkami, jak wredny skrzacik, albo goblin. Czerstwy i upalny to był dzień. Jeszcze się nie skończył, jeszcze zamierzam cokolwiek pouczyć się z chemii i przypomnieć sobie Makbeta. Ostatni tydzień popraw w końcu... Jak ciężko mi w tej chwili zebrać myśli, jakiś nieprzychylny stukilogramowy bożek chyba osiadł na moim umyśle, a drugi brat bliźniak na żołądku. Najgorsze jest to- co wyjątkowo rzadko mi się zdarza, nawet przy zupełnym braku samokrytycznych analiz- że nie znam przyczyny. Albo znam, ale wydaje mi się ona niewystarczająca, by doprowadzić do takiego stanu. Nic nigdy nie jest oczywiste. Rano się zaczęło, po pobudce. Nagle jak na wezwanie przybyły te gnuśne pluszaki i zadomowiły się na umyśle, na ramieniu i na żołądku, wraz z pierwszymi promykami słońca, już się szykowały. Żeby psuć, żeby ze mnie dowcipkować, żeby się mścić i napychać moje biedne ciało próżnością, samozadowoleniem, potem wątpliwościami, melancholią i tęsknotą... Opracowały bardzo skuteczny plan, a ja teraz muszę główkować jak się ich pozbyć. Najprościej i najprzyjemniej byłoby wrócić na deskę, ale moi rodzice nie chcą nawet o tym słyszeć. Mogłabym też pozbyć się dziewictwa, ale nie ma na horyzoncie póki co odpowiedniego kandydata na wejście w posiadanie tej cnoty. Czytać, pisać... powrót do korzeni... oglądać, słuchać... robię to, ale nie zaspokaja to tej wielkiej potrzeby i nie odgania opasłych duszków. Biegać! Wrócić do tej cudownej aktywności! Wczoraj biegałam na bieżni pod szkołą, fantastyczne uczucie, ale... to wciąż za mało. Nie wiem czego chcę.
Od rana, dźwigając brzemię, ale jeszcze w nieświadomości, pojechałam z tatą do szpitala w Sandomierzu na rejestrację do chirurga. Po dwóch tygodniach życia z niebieskim ciałem obcym w brodzie, przyszedł czas na pozbycie się go. Tak, wyciągnęli mi szwy. Właściwie to ta cała poranna farsa w kolejce na zapisy okazała się zbędna. Ale dłużej pospałam, nieśpiesznie przyszykowałam się do szkoły i uniknęłam pierwszego wfu i prawie w całości drugiej matmy;d Tak, bardzo odświeżające jest wynajdywanie plusów każdej z sytuacji. Lecz żeby realizmu stało się zadość, a koncepcja świata jako parszywego miejsca (xddd) nie spoczęła niewypełniona przedstawię również negatywy ;>  Otóż- stanie w kolejce, podły szpitalny zapach i konieczność (w trakcie oczekiwania...) powtarzania materiału z renesansu w takich męczących okolicznościach. No i jeszcze te wszystkie zgniecione udrękami i bolączkami twarze pacjentów... Nikt nigdy nie będzie szczęśliwy, zadowolony i zafascynowany ludźmi- taka myśl mi przemknęła, oczywiście- teza błędna, na Boga! Chwalmy Niebiosa, że błędna! Ostatecznie formowane poprawki, plasterek na nos (już jesteśmy przypieczętowani i umówieni), wykrzywianie pysku do lusterka w samochodzie, pozbywanie się niepotrzebnych sprawunków z plecaka i jedziemy pod bramę. Tatko chciał mnie wysadzić pod samą szkołą, ale nie zgodziłam się. Na matmę i tak nie mam zeszytu, i tak jest już prawie wpół do dziewiątej, słowem- jak się człowiek śpieszy to się diabeł cieszy (ciesz się, mój kochanku...), więc nie ma po co w znerwicowaniu pędzić do podziemi na tę jakże nieciekawą i niefascynującą samą w sobie lekcje. (time out) No i rzecz jasna po olbrzymich stresach i wciąż w sumie jeszcze w trakcie nich warto na uspokojenie powciągać odrobinę dymu tytoniowego do płuc. Spełnienie! Oto krzykliwa, jaskrawa i kolorowa mini kopia, ale wciąż bez tapiru i farby na włosach, szalonej Cyndi Lauper sięga chmur w rytmie muzyki podchodzącej pod mieszankę refleksyjnego bluesa i radosnego country! Dwie szalki, brak winnego, odważniki tej samej masy, nicość, nijakość, beznamiętność, ZRÓWNOWAŻONA PUSTKA! "Mój Boże, tajemnice życia! Ignorancja ludzkości!" No więc kroczę żwawo, prawie tanecznie i jakże narcystycznie nakierowane są moje rozmyślania, jak próżne, jak dziewczęce! Zalewam się miodową słodyczą, czynię ze swego zwyczajnego ludzkiego wizerunku boski wizerunek Wenus ;) To dość przyjemne. Od czasu do czasu. Żeby tylko nie popaść w samozachwyt, trzeba się pilnować i w odpowiednich momentach zganić xd. Schody (taki wielki imponujący skok na desce :c...), niziutki dla niziołków murek, na który rzucam swój plecak, gaszę papierosa, spryskuję się wiśniowymi perfumami, wpycham do ust miętowego cukierka trochę zezłoszczona, że już powoli muszę opuścić swoje i tylko swoje wspaniałe towarzystwo i dołączyć do klasy w podziemiach. Ale to wciąż trwa. Teraz Cher zaczyna solówkę, ukazuje się oblana promieniami wczesnoporannego słońca panorama sandomierska, ta brzydsza, giełda, galeria, kilka przystanków, główna, chaotycznie porozrzucane domy, stacja paliw i gdzieniegdzie trochę zieleni. Maszeruję brukowaną dróżką, wyobrażam sobie siebie z perspektywy niskiego lotu ptaka, później perspektywa żabia i ostateczny powrót do zmysłowego odbierania przestrzeni takiej, jaką rzeczywiście jest i jaką są w stanie przyjąć moje oczy. Wrota szkoły otwarte, zapowiada się obrzydliwie gorący dzień. Wchodzę, brak żywego ducha. Tylko wąsaty woźny chyba wyszukuje drobniaków by wylosować coś sobie z automatu. Bardzo sympatyczna osoba :) Zanim jednak pozdrawiam go grzecznym, ale poufałym 'dzień dobry', w ramach kontynuacji zachowań autoerotycznych udaję się do łazienki by jeszcze raz w zwierciadełku miłościwym ujrzeć swe oblicze. Zero zniekształceń, wszystko jest formą, to ona się liczy, brak nam czasu i chęci by wgryzać się w tę formę i wysysać treść. Taka specyfika społeczeństwa płynnej nowoczesności. Ave pozór, ave forma, spieprzaj istoto, głębio! XD Znów się sfazowałam. A zegar tyka i tyka... Zbliżam się do celu, pokonuję schody koloru cegłówki, czuję przyjemny chłód podziemi, mijam kilka rogów, oto ukazuje się siedemnastka, jeszcze nim wejdę mogę usłyszeć, że IF bezgranicznie się nudzi i nie jest zainteresowana rysowaniem wykresów ;]. Wchodzę. Z uśmiechem na twarzy przepraszam za spóźnienie, słyszę chichot, zrozumiały, spóźniam się codziennie na pierwszą lekcję, a na matmę to już z przyzwyczajenia. Ale to nie do końca moja wina, jeżdżę zdezelowanym gruchotem na 8.00. No a dziś przecież, w ramach troski o zdrowie i urodę stałam 1,5h w kolejce na zapis do chirurga, rejestrowałam się na zdjęcie szwów- tłumaczę. Czcigodny matematyk natychmiast wykazał się zrozumieniem i ludzkim, pięknym darem współodczuwania z bliźnim i nakazał 'zająć już miejsce, wyciągnąć zeszyt i nie przeszkadzać' XD 'No właśnie nie mam zeszytu, bo myślałam, że wcale mnie nie będzie na matmie, a teraz przyszłam w nadziei, że dowiem się co dostałam ze sprawdzianu, sprawdził pan, prawda?' Owszem sprawdził. 2+. Czyli o to, że nie zdam w którejś klasie martwić się nie muszę, bo do tego (jak i do wielu innych) sprawdzianu nie przygotowywałam się wcale. Dobrze, zajmuję miejsce, cichutko i dyskretnie nalewam kawy z termosa, piję, obiecuję nauczycielowi, że zeszyt uzupełnię, od czasu do czasu tylko zaczepię siedzących przede mną, albo za mną z nudów. Dzwonek. Pakuję się, witam ze Shizu, podchodzę do pana, witam Łatkę i resztę wokół, szukam swojego sprawdzianu, 'nie wiem jak ja to robię!'- krzyczę pozytywnie zaskoczona XD W końcu nie pała, ale 2+! Pan nie wydaje się podzielać mojego entuzjazmu, coś tam smęci, że powiadomi rodziców... ble ble. Rób co chcesz. Wszystko mi jedno ;) I tak jest łatwiej. 
Idziemy na dwór, słonko zaczyna porządnie prażyć. Obstawa. Sporo ludzi. Następna lekcja- polski i nieszczęsny sprawdzian z renesansu. Ale najpierw ankieta dyrektora. Bezlitosna ocena dwóch wybranych nauczycieli. Nie obchodzi mnie to. Ani ziębi ani grzeje XD  Bzdurny sprawdzian... same zadania otwarte i do tego wyłącznie polskie odrodzenie :( Kochanowski, Rej, nowela, sonet, petrarkizm... :C Głównie przygotowywałam się z czegoś, co uznałam za bardziej interesujące, czyli humanizm włoski, ad fontes... homo sum et nihil humani... człowiek kowalem swego losu, architektura, malarstwo, rzeźba... Złośliwość losu, niestety. :( Muszę się pośpieszyć bo dochodzi 21., wkrótce wbiegam na trasę ;] Nie mogę się nawet skupić, moje myśli przywierają do czegoś innego, martwię się o Shizu, nic nie umiem na chemię no i ta (na dalszym planie) perspektywa kolejnego dnia bez deski. No ale coś tworzę, jakieś nieskładne zdania, ściemy i lanie wody. Nie szkodzi, ważne, że coś jest. Zostaję na przerwie, kończę ostatnie zadanie, umawiam się na wejściówkę z Makbeta (kurwa mać... miałam powtórzyć -_-), wychodzę. Umówiłam się ze Shizu, że przyjdę do niej na religii. Żegnamy się, udaję się z Julcią do łazienki by ponownie na siebie spojrzeć. Dobra, wyczuwam już przesadę. Idziemy spóźnione... Boże trzy lekcje z rzędu! Na angielski. Zapytałam pani czy mogę zjeść śniadanie- nic jeszcze nie jadłam, psie spojrzenie, jestem głodna..., koleżanki mają prezentację, nie będę absolutnie przeszkadzać, cicho, jak mysz. Przysięgam. No dobrze. Wszystko wygląda tak smakowicie... Powstrzymanie się graniczy z cudem, jesteśmy tylko niedoskonałymi biednymi ludzikami ;3. No zjadłam i dopiłam kawę. Czuję, że wolno mi wszystko. A najbardziej strzeżone prawo i najcenniejsze to prawo do niszczenia siebie samej. Z niego korzystam najczęściej. Muszę się wyżyć, muszę pobiegać, jestem niepokonana. (słucham pobudzającej muzy, dla jasności, reakcje samoobronne). Idę już przez starówkę rozważając dlaczego spożywczaki są zamknięte kiedy ja mam ochotę na lizaka :( Podłość.
Posiedziałam u Shizu już do końca lekcji. Nie poszłam na chemię, i tak nic nie umiałam i nie umiem do tej pory. Nie mam na to naprawdę ochoty, wolę pisać, wolę palić, wolę robić dokładnie coś przeciwnego niż jest mi przykazane. Przykazania! Ile mi jeszcze życia zostało żeby się nimi ograniczać? Do diabła! Dlaczego wszyscy czegoś ode mnie chcą? Dlaczego mnie atakują, ubezwłasnowalniają, gniotą i wymagają? Czy ten bunt to taka oczywistość? Taka przypadłość mojego wieku? Nieważne. Czuję, że ten bunt umrze razem ze mną i to wszystko. Pył, iskierka zgaśnie, jak szybko zapłonęła, tak szybko zgaśnie... Nie lubię jednak niszczyć czyjejś własności, szczególnie bliskiej koleżanki. A to zrobiłam xd Dziurę w pościeli XD Pooglądałyśmy jakieś bzdety w tv, napiłyśmy się kawy, dwie godziny upłynęły dość szybko. Tata zdecydował, że poczeka na mnie pod szkołą -.-. Zanim lekcja się skończy, pędem na miejsce, żeby nie zorientował się, z której nadchodzę strony... Niemożliwe, stanął przy samej bramie wjazdowej... Trudno. Ściemniam, że byłam zwolniona, że odprowadzałam koleżankę, która zasłabła itp... Udało się. Czy coś może mi się nie udać? Jedziemy na szpital. Serwus pani laryngolog! Ogląda nos, coś mówi, nie pamiętam. Przykłada mi do twarzy narzędzie podobne do pęsety. No i wiadomo już dlaczego nie było potrzeby rejestracji. Laryngolog sama była przy możności wyciągnięcia tych szwów. Trochę bolało, kłuło, zbierały mi się łzy w oczach, skomplikowany szew, jeden, drugi, trzeci i czwarty ;c. Chciałam żeby natychmiast przestała. Nie rozumiem. Przecież lubię ból. Dzisiaj jakoś wyjątkowo jestem na niego nieodporna. I nie chodzi mi tylko o ból fizyczny, ale raczej psychiczny... dokonując oglądu całego dnia... psychiczny... stan umysłu... dziurawy mózg... trzy złośliwce... mordowanie... (time out-idę pobiegać- 21.24) 23.03- powrót XD Po tym całym gabinetowym zamieszaniu (rozumiem rodzaj swoich emocji wtedy z tatą) pozwoliłam sobie na śmietankowego big milka w polewie truskawkowej ;3 łakocie... łakocie... nie zdążę opisać całego dnia... zaraz przyjdzie mama i mi przerwie, każe wyłączyć, jutro o 6.55 bus :C A nie zdążyłam streścić najważniejszego... trudno, nie ma sensu robić tego byle jak, niestarannie bez szczegółowych opisów. 
Dokończę jutro :) c.d. NASTĄPI XDD Dobranoc :xx :D
NOWA TAPETA ;33 XD SAYOONARA, OYASUMI :)
 

wtorek, 3 czerwca 2014

złotych snów

3 czerwiec, 2014, wtorek czyli tydzień po wypadku.
MAŁY POWRÓT NA ASFALT!
Nie byłam w szkole bo wczoraj opracowałam sobie porządnie ambitne plany nauki na jutrzejsze trzy sprawdziany. Historia, angielski z całego roku i angielski z działu nr 5. 
I uczyłam się. Pozwalałam spokojnie przepływać każdej minucie w ciągu tego dnia i nie czułam się źle, czułam raczej, że jest tak jak być powinno, że coś robię, że się jakoś mobilizuję. I pod koniec dnia to spieprzyłam. Ale od początku...
Wiadomo, że zamiar pójścia na deskę, gdy nikogo nie będzie w domu, rodzice pojadą do babci i siostra do szkoły, zrodził się w moim umyśle już wczoraj, od razu gdy dowiedziałam się, że zostanę na kilka godzin sama. I przy tym zamiarze pozostałam :D
I tak wszytko działo się brzydko, niedobrze. Naprzemiennie- czytałam Ducha Zagłady, przeniosłam się też dzisiaj i poznałam imię swojego poprzedniego wcielenia, uczyłam się, paliłam i patrzyłam w lustro na swój rozkwaszony nos.  Najmilszym czasem dnia dzisiejszego były godziny 14-15. Zrobiłam sobie zajebistą potrawę. Warzywa i ryż w ostrym sosie, które zjadłam pałeczkami w ciemnej kuchni słuchając bardzo głośno radia :D Nastroiło mnie to na taniec i tańczyłam, długo, oglądając się w lustrze.
A rano na desce wspaniale się jeździło, ale niedługo. Bałam się, że zobaczy mnie wracająca siostra, albo ciocia, albo wujek, albo babcia. Mogłabym się pożegnać ze wszystkim gdyby moi rodzice dowiedzieli się, że byłam dziś na desce. A już tego 'wszystkiego' i tak niewiele mi zostało. Chyba rzucam palenie. Nie będę pisać, że ostatecznie, definitywnie itd. Chodzi mi tylko o kasę. Chcę uzbierać na deskę i kask i wakacje... 
Słucham teraz The Doorsów, Black Sabbath i Iggy'ego Popa i sennie mi się zrobiło. Nie mam w sobie obecnie energii, dlatego zamierzam położyć się wkrótce do łóżka, poczytać może o zjawiskach paranormalnych i wróżbiarstwie i duchach w Duchu Zagłady i przenieść się do Micka, a potem zasnąć głęboko... i najlepiej się nie obudzić już nigdy.
Dobranoc, pesymiści. x
 
 

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Pon. 2 VI

2 czerwiec, 2014r.
Tęsknię za deską. Tęsknię za Mickim. Tęsknię za miłością. Trochę te trzy zdania rozpaczliwe, co? ;D Ale biedactwa, te trzy smutne frazy, urywki z życia... i tylko one w tym życiu... są prawdą. W wielkiej bańce ułudy i kłamstwa, w tej gnijącej i cuchnącej masie podłości i zła te trzy, właściwie dwie (bo Mickey i miłość to jedna) wielkie tęsknoty to jedyne czyste jak łza prawdy, brylanciki na stosie kompostu... Jestem bezsilna wobec tego. Nic nie mogę zrobić, nikt mi niczego nie ułatwi, o nie! Pluję waszymi myślami i zamierzeniami, wasze myśli i zamiary są w ślinie diabła! Odszukam Micka, on jest mi w tym wcieleniu przeznaczony, tak jak w poprzednim, zawsze byliśmy razem, zawsze trzymał mnie w ramionach. I znów razem ruszymy na asfalt... I razem zjemy w łóżku sushi i chiński makaron z warzywami i superostrym sosem :) To będzie cudowne. I w Światowy Dzień Deskorolki połączymy się już ostatecznie. W ten tegoroczny, czy za rok... Tak będzie.
Dobrze. Dosyć tego. Muszę się uspokoić, koniecznie. Bo to moje sfazowanie i nastawienie się (rozmiarów poważnych) może się skończyć cierpieniem, wielkim zawodem i wielkim bólem. Nic z tego. Nie pozwolę na to, nikt mnie nie skrzywdzi. Zbyt wiele krzywd przyjęłam w moim poprzednim życiu. Teraz już koniec. Teraz jestem prześladowcą, łowcą, nie ofiarą, nigdy więcej. To nie musi być rzeczywiste, ideał może nigdy nie zostać odnaleziony. I trzeba to przyjąć i zaakceptować i kurwa pogodzić się z tym.
Dzisiaj, pierwszy dzień tygodnia, poniedziałek- powrót do szkoły.
Jedziemy na 7.10, czyli o 6.10. Zaspałam jakieś pół godziny, tzn. wstałam ok. 4.30, a budzik nastawiłam na 4.00, w obawie, że ze swą częściową niesprawnością i niedyspozycją (-_-) wszystkie rytualne oczyszczenia i upiększania i szykowania, których dokonuję rano zajmą mi dużo więcej czasu niż normalnie. Nie myliłam się, ale na busa i tak zdążyłam. Tylko dlatego, że sam się niesłychanie spóźnił- prawie 15 minut! A ja się z Takumi umówiłam pod bramą Opatowską trochę wcześniej żeby pójść razem i nawet zdążyć na pierwszą lekcję :c Ale ostatecznie to ona się spóźniła, bo choć szef kierowca (pomijając skandaliczne spóźnienie xdd) sprzedawał dziś miesięczne to później spiął porządnie dupę, przycisnął pedał gazu i wyrobił się ładnie na 7.02 pod bramą XD Jeszcze szybka wizyta w kiosku, czy raczej przed kioskiem, po chusteczki i dzwonię do Liska. Dopiero wyszła, a ja marznę -_- No nic, zaczekałam, przywitałyśmy się i razem ruszyłyśmy jeszcze po Shizu. Papieros o świcie, bandaż na prawej dłoni, pochmurne niebo, doskonały nastrój, ale nie na pośpieszny maszer w stronę szkoły z dwoma koleżankami, ale na spotkanie z Mickiem na dachu niskiego budynku... No więc pierwszy w-f. Przywitałam się ze wszystkimi obecnymi, podarowałam pani moją 'magiczną karteczkę', zwolnienie od laryngolog do końca roku ;D w gruncie rzeczy to niespecjalnie mnie to cieszy... lubię w-f, przynajmniej poprawiam kondycję, która jest oczywiście ważna przy jeździe na desce ;] No, ale zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że przez feralny przypadek ktoś uderzy mnie piłką, a wtedy... wolę nie myśleć jaki spazm bólu wstrząsnąłby moim ciałem gdyby taka piłka walnęła mnie w nos lub w brodę :<. Opowiedziałam niećwiczącym co się dokładnie ze mną stało tamtego wtorku, podokuczałam trochę Julci i napiłam się kawy i tak mi minęła pierwsza lekcja :3 Matematyka... Łatka usiadła przede mną i podczas gdy wszyscy robili, albo udawali, że robią zadania maturalne, myśmy rozmawiały o naszych najnowszych wizjach z przeniesień do światów i pokazałam jej szkic Micka :). Poza tym poudawałam trochę, że mam prawą rękę niesprawną i za bardzo pisać nie mogę... od czasu do czasu poudawałam jak większość, że zajmuję się jakimś zadaniem i biorę udział w lekcji.....
Klasyczna matma ;]. (pani Mao biega na kołowrotku, wkurwia mnie O_O) Zaczynają się wykłady... nie idziemy, lepiej posłuchać muzy z Łatką i znów pogadać o wizjach ;] no i zjeść śniadanie, surimi, sos chilli itd. XD Kolejna lekcja- według planu, zostaję, poprawiam angielski (właśnie pani miała sprawdzić do tej pory, ale wygląda na to, że wystrychnęła mnie na dudka -.-), ze zdań dostałam 5! ^^ łii. Rzecz jasna i na angielskim trzeba było opowiedzieć historię swych ran i blizn ;]. Miałam mowę wysoką, głębokie wyznanie... To co już tu pisałam- długa nić przeznaczenia, łańcuch zdarzeń, los pisany w gwiazdach... itd. Dostałam na angielskim merci biało-czarne :3. No i napisałam tą poprawę, wszystkie słówka i zdania tylko z gramatyką gorzej :( Religia czyli kolejna godzina wykładów na zamku, na których mnie nie będzie ;] Połowa w refektarzu z dziewczynami w magicznym kręgu, druga połowa ze Shizu na palarni wśród kropel deszczu, potem na korytarzu i pod koniec już przy klasie chemicznej. Chemia i byłam zjarana Mickiem. Miałam ochotę szukać go, rozpocząć poszukiwania natychmiast, wybiec z klasy. To był niebezpieczny stan. Udało mi się uspokoić i opanować, wysiedziałam na chemii, wychodząc czasami do łazienki, rozmawiając z Łatką i udając, że słucham czytanych referatów i notuję. Koniec. Królowa Lodu wzywa abyśmy się przewietrzyły XD Więc idziemy we trzy, żegnam się z Łatką wciąż zjarana myśleniem o Micku, wypalamy miętę i wracamy na ostatnią lekcję- francuski XD Znów kilka słów o wypadku potem oglądanie skate'owych filmików, desek, słuchanie muzyki... ;3 Na tym upłynęła cała ostatnia poniedziałkowa lekcja. Deszcz o.o, zimno :<, bus za pół godziny :@. 
No ale ruszyłam na przystanek razem ze Shizu pod parasolką. Pożegnałyśmy się i ruszyłyśmy we własne strony. Śmieszne było to jak na przystanku moje plasterki i opatrunki przyciągały spojrzenia ;3 zły czas na podryw xd zły look na podryw ;p  Stoję na tym przystanku pod parasolką jak ta ostatnia bieda XD z plastrami na ryju :P Przez całą drogę powrotną (no prawie, chyba od Dwikóz) czytałam Baumana zerkając co chwilę na chłopaka siedzącego na przeciwległym końcu rzędu XD ale wysiadł wcześniej. Wróciłam marznąc, moknąc i słuchając muzyki spod przystanku do domu. Zjadłam trochę zupy pomidorowej z ryżem i mięsem (niesamowita ochota na chińskie lub japońskie żarcie :cc, muszę je mieć), przebrałam się, rozpakowałam, ogarnęłam trochę pokój, wrócili rodzice, zjadłam pałeczkami (^^) trochę kalafiorów i wróciłam na górę czytać Ducha Zagłady. Rozdział, 40 minut. Potem na strych zapalić bo akurat nikogo nie ma w domu, rodzice pojechali chyba na zakupy. Potem długotrwała nauka słówek na środowy sprawdzian z całego roku- angielski :O Zrobiłam fiszki z dwóch działów, jeszcze trzy na jutro zostały ;//, ale cokolwiek zrobiłam ;3, potem zeszłam na dół uprzednio włączywszy laptopa xd, zrobiłam sobie trochę kaszki z żurawiną i musli, zjadłam oglądając Psa Andaluzyjskiego z 1929, surrealistyczny i szokujący (JAK NA TAMTE CZASY), dla mnie nie było w nim nic szokującego, wiadomo... stulecie później... mentalność i poczucie estetyki jakieś się zmienia, no i przekraczamy te granice cały czas ;D i to jest zajebiste. Koniec. 
Przeczytałam dla świętego spokoju ten temat z historii i zaczęłam pisać XD Czyli prawie już cztery godziny :P Jeszcze konwersacje na fb i słuchanie muzy :) A teraz już mnie pośpieszają, muszę wyłączać kompa. Dobrej nocki ludzie XD :)

niedziela, 1 czerwca 2014

Wypadek :O XD


1 czerwiec, Dzień Wąglika- dziecka, ale jednak sensowny XD 2014
Za dwadzieścia dni Światowy Dzień Deskorolki.
Wszystkie ostatnie dni maja były wypełnione wrażeniami o różnym nacechowaniu emocjonalnym, różnej jakości i wartości... ble ble. Ale każdy chyba niezapomniany i bardzo w moim dziwnym, piwnym stylu. Wycieczka do Wawy 22-23, bardzo udana, filmik się tworzy z prędkością krwi spływającej z nosa, ale się tworzy XD Sobota, niedziela... jak zwykle wielkie oczekiwanie, 'przepijanie' czasu i węszenie za petami. Tyle pamiętam. Ale coś już się w powietrzu unosiło, nad moją czachą. Taka amorficzna masa, buzowała i najprawdopodobniej każdy kolejny mój niegodziwy krok i oszustwo zapełniało tą masę, wszystko się kumulowało, systematycznie i skrupulatnie. Poniedziałek... nie pamiętam. Zaspałam i na wf nie pojechałam. Matma... pozostałe lekcje... w obliczu tego, co za chwilę mam tu zamiar streścić tamten czas nie był taki ważny i piętnujący. Wcale, wcale. Chodzi o wtorek. O wtorek 27 maja, dzień po przykrym Dniu Matki, tak właśnie. Od samego rana był nietypowy i już coraz wyraźniej czułam tę wibrującą czarkę zbliżającego się nieszczęścia xD. Wzięłam deskę. Było tak ciepło, nie ma nic piękniejszego niż przejechać się z rana na przystanek na deskorolce... Wymiękłam, wzięłam ją, tata mnie zatrzymał, pozbyłam się go mówiąc, że w Sandomierzu jest dużo miejsca do jeżdżenia i biorę tylko dziś. No i pojechałam. Skręcam już na przystanek- mój bus odjeżdża @. Hamuję, biorę deske w ręce i biegnę ile sił w nogach za nim. Przy głównej duże prawdopodobieństwo, że się zatrzyma. Zatrzymał. Biegnę, macham, ale... on rusza dalej gdy tylko ma wolną. Cholera! Biegnę dalej, trudno... spróbuję do końca. Macham... Zatrzymał się przy pomniku. Wcześniej już zrezygnowana we wściekłości rzuciłam deskę na trawę i walnęłam na całe gardło 'kurwa'. Brawo. Ale zatrzymał się. Wbiegłam szybko do busa, podziękowałam, zajęłam miejsce, pogłaskałam deck, przeprosiłam Midori, że nią tak rzuciłam bezmyślnie i zaczęłam próbować złapać oddech xd Polski niespecjalnie ciekawy, może coś o Makbecie, nie pamiętam. W-fu nie mamy, siedzimy w refektarzu i rozmawiamy z Łatką o naszych poprzednich wcieleniach i zajadam się swoimi surimi i resztą smakołyków :3
Shizu w sumie cały dzień chodziła przybita, nie będę pisać o co chodzi, istotna jest tu raczej tylko część, która mnie bezpośrednio dotyczy. W każdym razie z Łatką ją pocieszałyśmy w łazience, a potem wyszłyśmy na dwór (jasna rzecz... nikt nas nie pilnował, żadnych zastępstw) na wisienkę, powiedzmy. Przedsiębiorczość to próby przeniesienia się do świata poprzedniego wcielenia, ale nieudane. Trzeba było chociaż udawać angaż w pracę grupową, rozmowy kwalifikacyjne itd... Pierdoły, to mnie nie dotyczy i nigdy nie będzie, boże broń.... Znów polski i znów nic ciekawego. Wdż.... na dworze... wówczas się prawie odpowiednio sfazowałyśmy z Łatką, totalne odprężenie, które niestety, jak zwykle, ktoś musiał zakłócić. Pani od bioli... Przyszła i zaczęła gadać jakieś głupoty, że homoseksualizm to choroba. Biedna kobieta, boża owieczka. Ale mam to gdzieś. Miałam wtedy przy sobie deskę :3 AHA! Pozjeżdżałam sobie trochę. Trzeba było dziewczyno użyć swej niezawodnej kobiecej intuicji, włączyć ją, powiedzmy... Czarka się przelewa XD Religia... TAAKIE NUDY :C takie nudy, że postanowiłyśmy z Wróbelkiem uciec przez okno po sprawdzeniu obecności, piekielnie ciekawe czy ksiądz zauważy naszą nieobecność XD zauważył jak się już w busie powrotnym do Annopola dowiedziałam ;p. Ale dopiero teraz zaczyna się prawdziwa farsa a'la JU-ON XD
Jestem na miejscu. Zamierzam zjechać z górki binka, przejść się później koło oczyszczalni ścieków, albo żeby uniknąć smrodu gdzieś dalej, w stronę owocowego skupu jeszcze nieczynnego. Dobrze. Godziny szczytu, samo południe, nie będę już przez główną przejeżdżała tylko grzecznie, zgodnie z prawem, przejdę na pasach z deską pod pachą. Wkraczam na osiedle, można ruszać na asfalt ;D No i tak czynię. Jadę, jazda się zaczyna, przyjemny początek trasy... Plecak może mi przeszkodzić, może być jednym z przyczynków... ale wówczas nie zwracam na to uwagi. Jadę i gówno mnie obchodzą wszyscy i wszystko. Wciskam do uszu słuchawki, telefon trzymam w prawej dłoni. Delikatny zakręt w prawo. Ukazuje się górka binka, trochę zielonej gęstwiny, spokojna część osiedla, wydzielona uliczka dla pojedynczych jednorodzinnych domków. Jadę, czuję, że żyję ... nie przesadzam. Błysk w oczach, policyjna żabka, w chuj z nią, przejadę. 20km/h. A w 1978 podczas zawodów downhillu Signal Hill Downhill Contest JOHN HUTSON ustalił rekord prędkości jazdy na desce i wyniósł on 85km/h !!! :O ;D My hero ;x. Dobrze by było zostać wyruchaną przez skatera pierwszej klasy. Tak sądzę. Ale nieważne, czas wrócić do wydarzeń z wtorku 27. XD (Anna Maria!). Jadę. Ale nie czuję się już tak swobodnie i pewnie jak na początku... Nabieram poważnej prędkości, górka jest coraz bardziej stroma. Pewność! Stabilność! Krzyczę sobie w duchu, na twarzy maluje się dziarskość, bunt i skejtowy nonkonformizm. Daję radę. Jadę dalej, porządnie uginam nogi, równowaga wraca. Na niedługą chwilę... Żwirek. W 3/4 drogi, może 15 metrów przez kapliczką maryjną... Żwirek, utrata równowagi i uderzenie. Twarzą w beton. Telefon wypierdzieliło kilka metrów przede mnie, na trawę, deskę ze 20 metrów. Wstaję w szoku, cieszy mnie widok krwi- to pierwsze szalone uczucie. Potem przemyka dziwna myśl, że oto mam kurczę poważną glebkę deskorolkową. Pochylam głowę, pluję kawałkami zębów, moja laleczka voodoo, którą noszę na szyi jest cała we krwi, krew skapuje na asfalt, jest jej dużo. Nie pamiętam czy czułam ból, pewnie tak, ale jakoś chyba szok go zamaskował, nie przejmowałam się nim, był słaby... jakby wcale go nie było... nie wiem. Kolejne co zrobiłam to spojrzałam na deskę, pomyślałam, że nieźle ją wyrzuciło. Potem na telefon- wiem, że pierwsze co mi przyszło do głowy gdy na niego spojrzałam to że już pewnie nie zadziała... Byłam zdezorientowana, stałam w miejscu, plułam zębami i krwią, czułam jak cieknie mi po twarzy... później też uświadomiłam sobie, że także z prawej ręki i prawego boku płynie krew. Podjechał jakiś facet i zatrzymał się... Chyba dość jasno wyjaśniłam mu co się stało... Tak mi się wydaje. Wcale nie płakałam. Nie płakałam bo nie czułam wielkiego bólu. Bardziej boli mnie teraz niż wtedy... Musiałam wyglądać tragicznie na twarzy bo pani, która wyszła z żółtego domu na przeciwko którego to wszystko się stało, zakryła twarz dłońmi i wyglądała jakby miała się rozpłakać... Przyniosła papieru i miły pan otarł mnie z krwi, zapakował deskę do samochodu, plecak i mnie całą xd i podwiózł do przychodni. Tam pielęgniarki od razu się mną zajęły. Nie płakałam... W ogóle teraz jak o tym myślę... to wydaje mi się, że byłam w głębi... i to tak porządnie... zadowolona, że to się stało. Pewna większego znaczenia tego zdarzenia. To musiało się stać, to było bardzo ważne, żebym tak skończyła, to było pisane w gwiazdach, nić przeznaczenia, której nie odkształcisz.  NIE WYZNACZAJ SOBIE GRANIC. NICI LOSU I TAK NIE ODKSZTAŁCISZ. -moje motto XD Nie żałuję, że poszłam wtedy na górkę binka, niczego nie żałuję, to dziwnie brzmi i właściwie dopiero teraz doszłam do tego wniosku, ale tak jest. To się powinno wydarzyć, żebym mogła coś zrozumieć, żeby coś innego w następstwie mogło się wydarzyć... Ciąg przyczynowo-skutkowy... Wskutek tego 'incydentu' XDD mam złamany w dwóch miejscach nos, ale bez przemieszczeń ;d, cztery szwy w brodzie, wielkie limo wokół lewego oka, głębokie otarcia na łokciach, prawej dłoni i prawym boku. No i... na jakiś czas ;CCC ;(( :@@ ZAKAZ STAWANIA NA DESCE, ZAKAZ JEŻDŻENIA NA DESCE! ;CC To tragedia i jeżeli żałować tamtego wypadku to właśnie tylko i wyłącznie z tego powodu... (ooo właśnie Lennon leci w radio ;3 <3, Imagine). Oczywiście gdy już mnie w przychodni obandażowały musiałam dzwonić do rodziców. Great... Wolałam tego uniknąć, ale nie było jak. Dostałam skierowanie na prześwietlenia i jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy z rodzicami do Sandomierza na szycie i robienie tych zdjęć... ---...---
Taki był wtorek. Do szkoły oczywiście nie pojechałam. Ani w środę ani w czwartek... w piątek tylko na chwilę, przy okazji wizyty u laryngologa. ;> Naprawdę nie chce mi się już pisać XD a w sumie mam sporo zaległości, ale ja TAK BARDZO KOCHAM JEŹDZIĆ NA DESCE!! :DD dobra, sfazowałam się... czas to przerwać :P Będę pisała więcej, dużo dużo więcej!! a teraz wynoszę się z tego bagna :xxxxx Narka cioty!!