Zastanawiam się czy to ten ponury tymczasowy zakaz jazdy na desce spowodował takie gigantyczne poczucie pustki w moim życiu. Męczy mnie to. To bezkształtne, nienazwane coś, takie złośliwe, niepozwalające siebie określić, uczepione mnie, spoczywające na ramieniu i kiwające sprośnymi nóżkami, jak wredny skrzacik, albo goblin. Czerstwy i upalny to był dzień. Jeszcze się nie skończył, jeszcze zamierzam cokolwiek pouczyć się z chemii i przypomnieć sobie Makbeta. Ostatni tydzień popraw w końcu... Jak ciężko mi w tej chwili zebrać myśli, jakiś nieprzychylny stukilogramowy bożek chyba osiadł na moim umyśle, a drugi brat bliźniak na żołądku. Najgorsze jest to- co wyjątkowo rzadko mi się zdarza, nawet przy zupełnym braku samokrytycznych analiz- że nie znam przyczyny. Albo znam, ale wydaje mi się ona niewystarczająca, by doprowadzić do takiego stanu. Nic nigdy nie jest oczywiste. Rano się zaczęło, po pobudce. Nagle jak na wezwanie przybyły te gnuśne pluszaki i zadomowiły się na umyśle, na ramieniu i na żołądku, wraz z pierwszymi promykami słońca, już się szykowały. Żeby psuć, żeby ze mnie dowcipkować, żeby się mścić i napychać moje biedne ciało próżnością, samozadowoleniem, potem wątpliwościami, melancholią i tęsknotą... Opracowały bardzo skuteczny plan, a ja teraz muszę główkować jak się ich pozbyć. Najprościej i najprzyjemniej byłoby wrócić na deskę, ale moi rodzice nie chcą nawet o tym słyszeć. Mogłabym też pozbyć się dziewictwa, ale nie ma na horyzoncie póki co odpowiedniego kandydata na wejście w posiadanie tej cnoty. Czytać, pisać... powrót do korzeni... oglądać, słuchać... robię to, ale nie zaspokaja to tej wielkiej potrzeby i nie odgania opasłych duszków. Biegać! Wrócić do tej cudownej aktywności! Wczoraj biegałam na bieżni pod szkołą, fantastyczne uczucie, ale... to wciąż za mało. Nie wiem czego chcę.
Od rana, dźwigając brzemię, ale jeszcze w nieświadomości, pojechałam z tatą do szpitala w Sandomierzu na rejestrację do chirurga. Po dwóch tygodniach życia z niebieskim ciałem obcym w brodzie, przyszedł czas na pozbycie się go. Tak, wyciągnęli mi szwy. Właściwie to ta cała poranna farsa w kolejce na zapisy okazała się zbędna. Ale dłużej pospałam, nieśpiesznie przyszykowałam się do szkoły i uniknęłam pierwszego wfu i prawie w całości drugiej matmy;d Tak, bardzo odświeżające jest wynajdywanie plusów każdej z sytuacji. Lecz żeby realizmu stało się zadość, a koncepcja świata jako parszywego miejsca (xddd) nie spoczęła niewypełniona przedstawię również negatywy ;> Otóż- stanie w kolejce, podły szpitalny zapach i konieczność (w trakcie oczekiwania...) powtarzania materiału z renesansu w takich męczących okolicznościach. No i jeszcze te wszystkie zgniecione udrękami i bolączkami twarze pacjentów... Nikt nigdy nie będzie szczęśliwy, zadowolony i zafascynowany ludźmi- taka myśl mi przemknęła, oczywiście- teza błędna, na Boga! Chwalmy Niebiosa, że błędna! Ostatecznie formowane poprawki, plasterek na nos (już jesteśmy przypieczętowani i umówieni), wykrzywianie pysku do lusterka w samochodzie, pozbywanie się niepotrzebnych sprawunków z plecaka i jedziemy pod bramę. Tatko chciał mnie wysadzić pod samą szkołą, ale nie zgodziłam się. Na matmę i tak nie mam zeszytu, i tak jest już prawie wpół do dziewiątej, słowem- jak się człowiek śpieszy to się diabeł cieszy (ciesz się, mój kochanku...), więc nie ma po co w znerwicowaniu pędzić do podziemi na tę jakże nieciekawą i niefascynującą samą w sobie lekcje. (time out) No i rzecz jasna po olbrzymich stresach i wciąż w sumie jeszcze w trakcie nich warto na uspokojenie powciągać odrobinę dymu tytoniowego do płuc. Spełnienie! Oto krzykliwa, jaskrawa i kolorowa mini kopia, ale wciąż bez tapiru i farby na włosach, szalonej Cyndi Lauper sięga chmur w rytmie muzyki podchodzącej pod mieszankę refleksyjnego bluesa i radosnego country! Dwie szalki, brak winnego, odważniki tej samej masy, nicość, nijakość, beznamiętność, ZRÓWNOWAŻONA PUSTKA! "Mój Boże, tajemnice życia! Ignorancja ludzkości!" No więc kroczę żwawo, prawie tanecznie i jakże narcystycznie nakierowane są moje rozmyślania, jak próżne, jak dziewczęce! Zalewam się miodową słodyczą, czynię ze swego zwyczajnego ludzkiego wizerunku boski wizerunek Wenus ;) To dość przyjemne. Od czasu do czasu. Żeby tylko nie popaść w samozachwyt, trzeba się pilnować i w odpowiednich momentach zganić xd. Schody (taki wielki imponujący skok na desce :c...), niziutki dla niziołków murek, na który rzucam swój plecak, gaszę papierosa, spryskuję się wiśniowymi perfumami, wpycham do ust miętowego cukierka trochę zezłoszczona, że już powoli muszę opuścić swoje i tylko swoje wspaniałe towarzystwo i dołączyć do klasy w podziemiach. Ale to wciąż trwa. Teraz Cher zaczyna solówkę, ukazuje się oblana promieniami wczesnoporannego słońca panorama sandomierska, ta brzydsza, giełda, galeria, kilka przystanków, główna, chaotycznie porozrzucane domy, stacja paliw i gdzieniegdzie trochę zieleni. Maszeruję brukowaną dróżką, wyobrażam sobie siebie z perspektywy niskiego lotu ptaka, później perspektywa żabia i ostateczny powrót do zmysłowego odbierania przestrzeni takiej, jaką rzeczywiście jest i jaką są w stanie przyjąć moje oczy. Wrota szkoły otwarte, zapowiada się obrzydliwie gorący dzień. Wchodzę, brak żywego ducha. Tylko wąsaty woźny chyba wyszukuje drobniaków by wylosować coś sobie z automatu. Bardzo sympatyczna osoba :) Zanim jednak pozdrawiam go grzecznym, ale poufałym 'dzień dobry', w ramach kontynuacji zachowań autoerotycznych udaję się do łazienki by jeszcze raz w zwierciadełku miłościwym ujrzeć swe oblicze. Zero zniekształceń, wszystko jest formą, to ona się liczy, brak nam czasu i chęci by wgryzać się w tę formę i wysysać treść. Taka specyfika społeczeństwa płynnej nowoczesności. Ave pozór, ave forma, spieprzaj istoto, głębio! XD Znów się sfazowałam. A zegar tyka i tyka... Zbliżam się do celu, pokonuję schody koloru cegłówki, czuję przyjemny chłód podziemi, mijam kilka rogów, oto ukazuje się siedemnastka, jeszcze nim wejdę mogę usłyszeć, że IF bezgranicznie się nudzi i nie jest zainteresowana rysowaniem wykresów ;]. Wchodzę. Z uśmiechem na twarzy przepraszam za spóźnienie, słyszę chichot, zrozumiały, spóźniam się codziennie na pierwszą lekcję, a na matmę to już z przyzwyczajenia. Ale to nie do końca moja wina, jeżdżę zdezelowanym gruchotem na 8.00. No a dziś przecież, w ramach troski o zdrowie i urodę stałam 1,5h w kolejce na zapis do chirurga, rejestrowałam się na zdjęcie szwów- tłumaczę. Czcigodny matematyk natychmiast wykazał się zrozumieniem i ludzkim, pięknym darem współodczuwania z bliźnim i nakazał 'zająć już miejsce, wyciągnąć zeszyt i nie przeszkadzać' XD 'No właśnie nie mam zeszytu, bo myślałam, że wcale mnie nie będzie na matmie, a teraz przyszłam w nadziei, że dowiem się co dostałam ze sprawdzianu, sprawdził pan, prawda?' Owszem sprawdził. 2+. Czyli o to, że nie zdam w którejś klasie martwić się nie muszę, bo do tego (jak i do wielu innych) sprawdzianu nie przygotowywałam się wcale. Dobrze, zajmuję miejsce, cichutko i dyskretnie nalewam kawy z termosa, piję, obiecuję nauczycielowi, że zeszyt uzupełnię, od czasu do czasu tylko zaczepię siedzących przede mną, albo za mną z nudów. Dzwonek. Pakuję się, witam ze Shizu, podchodzę do pana, witam Łatkę i resztę wokół, szukam swojego sprawdzianu, 'nie wiem jak ja to robię!'- krzyczę pozytywnie zaskoczona XD W końcu nie pała, ale 2+! Pan nie wydaje się podzielać mojego entuzjazmu, coś tam smęci, że powiadomi rodziców... ble ble. Rób co chcesz. Wszystko mi jedno ;) I tak jest łatwiej.
Idziemy na dwór, słonko zaczyna porządnie prażyć. Obstawa. Sporo ludzi. Następna lekcja- polski i nieszczęsny sprawdzian z renesansu. Ale najpierw ankieta dyrektora. Bezlitosna ocena dwóch wybranych nauczycieli. Nie obchodzi mnie to. Ani ziębi ani grzeje XD Bzdurny sprawdzian... same zadania otwarte i do tego wyłącznie polskie odrodzenie :( Kochanowski, Rej, nowela, sonet, petrarkizm... :C Głównie przygotowywałam się z czegoś, co uznałam za bardziej interesujące, czyli humanizm włoski, ad fontes... homo sum et nihil humani... człowiek kowalem swego losu, architektura, malarstwo, rzeźba... Złośliwość losu, niestety. :( Muszę się pośpieszyć bo dochodzi 21., wkrótce wbiegam na trasę ;] Nie mogę się nawet skupić, moje myśli przywierają do czegoś innego, martwię się o Shizu, nic nie umiem na chemię no i ta (na dalszym planie) perspektywa kolejnego dnia bez deski. No ale coś tworzę, jakieś nieskładne zdania, ściemy i lanie wody. Nie szkodzi, ważne, że coś jest. Zostaję na przerwie, kończę ostatnie zadanie, umawiam się na wejściówkę z Makbeta (kurwa mać... miałam powtórzyć -_-), wychodzę. Umówiłam się ze Shizu, że przyjdę do niej na religii. Żegnamy się, udaję się z Julcią do łazienki by ponownie na siebie spojrzeć. Dobra, wyczuwam już przesadę. Idziemy spóźnione... Boże trzy lekcje z rzędu! Na angielski. Zapytałam pani czy mogę zjeść śniadanie- nic jeszcze nie jadłam, psie spojrzenie, jestem głodna..., koleżanki mają prezentację, nie będę absolutnie przeszkadzać, cicho, jak mysz. Przysięgam. No dobrze. Wszystko wygląda tak smakowicie... Powstrzymanie się graniczy z cudem, jesteśmy tylko niedoskonałymi biednymi ludzikami ;3. No zjadłam i dopiłam kawę. Czuję, że wolno mi wszystko. A najbardziej strzeżone prawo i najcenniejsze to prawo do niszczenia siebie samej. Z niego korzystam najczęściej. Muszę się wyżyć, muszę pobiegać, jestem niepokonana. (słucham pobudzającej muzy, dla jasności, reakcje samoobronne). Idę już przez starówkę rozważając dlaczego spożywczaki są zamknięte kiedy ja mam ochotę na lizaka :( Podłość.
Posiedziałam u Shizu już do końca lekcji. Nie poszłam na chemię, i tak nic nie umiałam i nie umiem do tej pory. Nie mam na to naprawdę ochoty, wolę pisać, wolę palić, wolę robić dokładnie coś przeciwnego niż jest mi przykazane. Przykazania! Ile mi jeszcze życia zostało żeby się nimi ograniczać? Do diabła! Dlaczego wszyscy czegoś ode mnie chcą? Dlaczego mnie atakują, ubezwłasnowalniają, gniotą i wymagają? Czy ten bunt to taka oczywistość? Taka przypadłość mojego wieku? Nieważne. Czuję, że ten bunt umrze razem ze mną i to wszystko. Pył, iskierka zgaśnie, jak szybko zapłonęła, tak szybko zgaśnie... Nie lubię jednak niszczyć czyjejś własności, szczególnie bliskiej koleżanki. A to zrobiłam xd Dziurę w pościeli XD Pooglądałyśmy jakieś bzdety w tv, napiłyśmy się kawy, dwie godziny upłynęły dość szybko. Tata zdecydował, że poczeka na mnie pod szkołą -.-. Zanim lekcja się skończy, pędem na miejsce, żeby nie zorientował się, z której nadchodzę strony... Niemożliwe, stanął przy samej bramie wjazdowej... Trudno. Ściemniam, że byłam zwolniona, że odprowadzałam koleżankę, która zasłabła itp... Udało się. Czy coś może mi się nie udać? Jedziemy na szpital. Serwus pani laryngolog! Ogląda nos, coś mówi, nie pamiętam. Przykłada mi do twarzy narzędzie podobne do pęsety. No i wiadomo już dlaczego nie było potrzeby rejestracji. Laryngolog sama była przy możności wyciągnięcia tych szwów. Trochę bolało, kłuło, zbierały mi się łzy w oczach, skomplikowany szew, jeden, drugi, trzeci i czwarty ;c. Chciałam żeby natychmiast przestała. Nie rozumiem. Przecież lubię ból. Dzisiaj jakoś wyjątkowo jestem na niego nieodporna. I nie chodzi mi tylko o ból fizyczny, ale raczej psychiczny... dokonując oglądu całego dnia... psychiczny... stan umysłu... dziurawy mózg... trzy złośliwce... mordowanie... (time out-idę pobiegać- 21.24) 23.03- powrót XD Po tym całym gabinetowym zamieszaniu (rozumiem rodzaj swoich emocji wtedy z tatą) pozwoliłam sobie na śmietankowego big milka w polewie truskawkowej ;3 łakocie... łakocie... nie zdążę opisać całego dnia... zaraz przyjdzie mama i mi przerwie, każe wyłączyć, jutro o 6.55 bus :C A nie zdążyłam streścić najważniejszego... trudno, nie ma sensu robić tego byle jak, niestarannie bez szczegółowych opisów.
Dokończę jutro :) c.d. NASTĄPI XDD Dobranoc :xx :D
NOWA TAPETA ;33 XD SAYOONARA, OYASUMI :)