sobota, 18 stycznia 2014

sobota, sonata z Tokio

Ach, nawet nie zauważyłam, że jest już 19.! ;]
Więc 19 styczeń, 2014. 0.32
Będę opisywać 18., sobotę. Niespecjalnie raczej słucham Grubsona, wcale gatunek, który on uprawia, nie kręci mnie, nie trafia w mój gust. Ale ten kawałek jest specjalnym wyjątkiem:) Przypomina mi coś szczególnego, z gimnazjum, coś, co działo się na lekcjach muzyki, stronę, w którą kierowały się wówczas moje myśli. Fantazje przybierające kształt tak nieokreślony, ale w głębi świadomości najzupełniej oczywisty, wiadomy, co być może dziwnie brzmi- kształt amorficzny, ale o jakże wyraźnych konturach, kształt nicości, człowieka, prawie wtedy wydającego się subtelnym bogiem cichości. Wspaniale... wszystko dokładnie ukryłam- to, co konkretnie mam na myśli ;]
Ale jeżeli chodzi o dzisiaj, czy raczej wczoraj (dla ułatwienia przyjmę, że dzisiaj)... Sobota, ulubiony dzień tygodnia- żadnej szkoły, żadnego wstawania o 5.00, żadnego kościoła i śmierdzących busów ;] Obudziłam się kilka minut przed 8.00, długo leżałam i słuchałam radia zastanawiając się, co też przyniesie i czego nie przyniesie mi nowy dzień. Zrobiłam kilkanaście brzuszków z nudów, zamiast wiercenia się. Wstałam, zeszłam na dół, wypiłam kawę i zjadłam kilka kromek z serem, wędliną i keczupem. Mama oznajmiła, że idzie do krawcowej, chciała bym jej towarzyszyła, ale nie chciało mi się doprowadzać się do zewnętrznego porządku tak błyskawicznie. Poza tym, chciałam zapalić, swobodnie, bez strachu, że ktoś mnie przyłapie. Zostałam więc, pobiegłam na górę i gdy zdało mi się, że usłyszałam już jak mama wychodzi, wstąpiłam do jej pokoju, wyglądającego na chodnik, spojrzałam na wpół martwą siebie w wielkim lustrze, potem wyglądnęłam przez okno; mama już zamykała furtkę. Prędko po fajki, zapalniczkę i telefon- by puścić sobie muzę. Na strych przysiąść na kanapie z kwaśną, ale wyrażającą spokój i zmęczenie miną na twarzy, wsadzić papierosa do ust, podpalić, wciągnąć, wypuścić i powtarzać ów rytuał do poparzenia warg, przy dźwiękach utworów Gawlińskiego. Znów potem zeszłam na dół, zjadłam trochę bułki z czosnkiem, napiłam się jeszcze czegoś, przyjęłam polecenie od taty by wymyć podłogę w suterenie, piesio tam się zsikał... Wróciłam na górę, położyłam się, a właściwie powaliłam, cały czas śpiąca- będę musiała iść do lekarza, bo wszyscy wysnuwają tezę, że mogę mieć cukrzycę...- na łóżko z komputerem. Zamiast spać, chciałam choć spróbować oglądać jakiś film- 'Tokijską sonatę'. Przyszła jednak siostra, nie chciałam jej wyganiać, więc przyjęłam na łóżko i razem założyłyśmy jej konto na filmwebie i oceniałyśmy przez godzinę filmy przez nią obejrzane. Potem przyszła mama i już absolutnie musiałam zakończyć swoje łóżkowe lenistwo ;P Wstałam, ogarnęłam się, pogadałam chwilę z rodzicami w kuchni i poszłam myć te podłogi. Dobrze, dobrze, postarałam się, nalałam i nasypałam mnóstwa detergentów, żeby ładnie pachniało, wyszorowałam nawet ściany na wysokość około pół metra- tam gdzie Zyźka podskakujące siki mogą dosięgnąć ;p. Umyłam dwa razy, dwa razy wymieniałam wodę, potem jeszcze (wylałam te chemikalia nie tam gdzie trzeba było, jasne, tylko pretensje i uwagi, niezadowolenie permanentne) przemyłam schody wejściowe, zostawiłam mopa i to plastikowe głębokie coś z wyrzynarką na wodę ;p, pobiegłam na górę, umówiłam się z siostrą, że idziemy najpierw do sklepu, potem ja oglądam film, ona pisze prace, a pod wieczór pójdziemy w odwiedziny do połamanej cioci. 2/3 udało się zrealizować. Chwilę jeszcze poleżałam na łóżku, potem zeszłam na obiad- skrzydełka z różnymi sosami, przebrałam się, zajarałam jeszcze (mama znów wyszła, do fryzjera, dzisiaj ma studniówkę) i po długiej, męczącej kłótni o kasę (powinno jednak być po połowie) wyszłyśmy razem. Najpierw do kiosku, siostra chciała kupić sobie notes. Cały czas- teraz dostrzegam jak głupie i żałosne to było- wcinałam się w jej rozmowę handlową ze sprzedawczynią. Ten nie, za drogi... No jasne B5 weźmiesz i nam na szczoteczki do zębów nie starczy... Strasznie ją pouczałam, ale byłam tak rozdrażniona i nachalna i chciwa sprzedawczyni tak mnie wkurzała, że musiałam się wcinać. Potem, jakby sarkastycznie, życzyłam jej miłego dnia. Zeszyt i dwa długopisy- oto, co kupiłyśmy. Spożywczak, energetyki, kolejny etap poszukiwania inspirujących postaci wśród tłumu, klęska, powrót pod ciemniejącym nieboskłonem... Jeszcze do jednego sklepu, po chrupki i tą głupią szczoteczkę. Wróciłyśmy, zaczęłam oglądać film...
"Tokijska sonata", opowieść o typowej japońskiej rodzinie, która ma poważnie po dziurki w nosie swojego dotychczasowego życia i wobec porażek zawodowych i rodzinnych skłania się ku rezygnacji, poddaniu, upadkowi. Złość, zawód, oszustwa... wszystko się zbiera, kumuluje i naturalną koleją rzeczy- musi wybuchnąć, gwałtownie...
"Zardzewiała tokijska rodzina musi przeżyć prawdziwą burzę; każdy powinien poślizgnąć się, upaść, poprosić kogoś o pomoc, lecz ostatecznie samodzielnie wstać. Pozornie coś się sklei, nędzne coś w czym ugrzęzną na dobre..."- oto co mniej więcej napisałam na filmwebie;]
W trakcie seansu robiłam niewielkie przerwy- żeby skorzystać z łazienki, pożegnać mamę, zabawić samotnego psa... Ale nie były znaczące, szybko wracałam do oglądania. Siostra wciąż mnie pytała czy w końcu idziemy do cioci, ale ja już zrezygnowałam. Zbyt wiele mogłoby mnie to kosztować- wstanie, umycie włosów, przebranie się, umalowanie... ;] Nie, nie... inne okoliczności też były przeciwne. Po seansie zapaliłam trzeciego- tego dnia- papierosa na strychu, zebrałam książki od francuskiego i poszłam trochę zmotywować siostrę do pracy, byśmy się razem pouczyły. Niedługo to trwało bo zaraz zadzwoniła siostra z Belgii, żebym się podłączyła na skypa- zawsze te przeciwności... Zrobiłam jak mnie poprosiła. W czasie gdy ona rozmawiała z tatą ja uczyłam się na dole liczebników do tysiąca z francuskiego. Potem, ponieważ mnie zawołała, przybiegłam na górę, by dowiedzieć się, że mogę w ferie przylecieć do Holandii, skąd razem z siostrą i jej mężem udałabym się do Belgii :) Takie liberalne kraje! Super, nigdy nie leciałam samolotem! Pogadałyśmy jeszcze jakiś czas, potem wyszłam z siostrą i koleżanką na spacer, łaziłyśmy po osiedlach gadając przeważnie o szkole i feriach. Trochę mnie świeże powietrze, wilgoć, ten spacer otrzeźwiły. W domu znów się uczyłam i czytałam 'Tristana i Izoldę'- lektura na poniedziałek (w porównaniu do Romea i Julii, spoko- pewnie dlatego, że pisane prozą). W międzyczasie jeszcze przeprowadziłam dość długą rozmowę z bratem na telefon, o filmach, oscarach, czasie, koncernie, wyjeździe, feriach, Bratkowskiej, mojej nieustannej senności i niedobrym trybie funkcjonowania. Po rozmowie jeszcze chwila czytania, potem na dół, do łazienki, rozmowa z tatą i jutrzejszym, ewentualnym wyjeździe do kina i rozpoczęcie blogowania... A właściwie nie. Zanim zaczęłam pisać, poczytałam trochę wpisy z początków wrześnie i poczułam dla siebie z przeszłości pewien rodzaj współczucia :) Dobrze, już prawie wpół do drugiej... Muszę spać, jeśli mamy jutro jechać... Dobranoc, Internauci :x :]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz