niedziela, 19 stycznia 2014

1.11 20.I Blue Jasmine


00.58, 20 styczeń  :D
Oczywiście nie śpię. Nie potrafiłabym, jakże straszliwy byłby to czyń, jakim wyrazem braku szacunku wobec moich bogiń, bogów, gwiazd i pluszaków! Nie godzi mi się :) A więc nie śpię. Choć mam dziś busa o 6.10, dużo trudnych i wymagających ultra skupienia lekcji! Nie śpię.
Po opublikowaniu poprzedniego posta poszłam się myć. Jaki rytuał! Drobiazgowo zaplanowany, obmyślany, określony i potem- każdy punkt z podpunktem z namaszczeniem wykonywany. Golenie nóg, czyszczenie twarzy żelem, potem peelingiem, tonikiem, kremem i jeszcze jednym żelem na NOC. Wróciłam zadowolona, że mama jeszcze postanowiła chwilę pooglądać TV. Ściągnęłam szybko bestplayera, sprawdziłam czy Blue Jasmine będzie odpowiednio działał z literami i już... szykuję się do seansu! Dla zmyłki wyłączyłam komputer, życzyłam wszystkim dobrej nocy, położyłam się... gdy przyszedł badawczo tata przykryłam moją księgę o złych kobietach podręcznikiem do francuskiego udając, że się uczę... wróciłam do prawdziwej lektury... Nowozelandzka oszustka, która stanęła na ślubnym kobiercu jako pan młody- Amy Bock... Moje poprzednie wcielenie, okrutna, nieczuła na cierpienie i śmierć milionów swych rodaków, ale uciśniona, wielokrotnie w młodości upokarzana, romantyczna postać sprzeciwiająca się wyznaczonym przed wiekami tradycyjnym rolom płci ofiarowującym kobietom najniższą pozycję... Komunistka, wielka aktorka, Żuraw w chmurach, Niebieskie Jabłko, Zielone Wody... Madame Mao...
Przeczytałam. Dla pewności grając wciąż na zwłokę wyłączyłam lampkę i posłuchałam jeszcze muzyki. Wstałam do łazienki będąc już pewną, że wcale nie obejrzę filmu, a położę się spać by choć trochę wypocząć... Wróciłam, znów włączyłam Grubsona, otworzyłam okno, otworzyłam wejście straszliwie hałaśliwym dźwiekom opadającym pod siłą wiatru kawałkom lodu z gałęzi. Przestraszyłam się, że ktoś z sąsiedniego pokoju usłyszy. Nie. Wypaliłam kiwając się, nie z zimna, ale z ekscytacji, szczerej podniety i miłości do bogów (których nie ma, ale są). Uklęknęłam na łóżku, spryskałam pokój tanim odświeżaczem powietrza... pomyślałam, zastanowiłam się... zaczęłam działać. Wzięłam laptopa, włączyłam, podłączyłam słuchawki, zrobiłam sobie zdjęcie z widocznym zegarkiem... Teraz zaczynam seans. :) Nieważne jak koszmarnym truchłem jutro będę, nieistotne są skutki, konsekwencje... Wszystko się wierci, opada, ześlizguje. Mam swój drobny w tym udział :) OVER>:]

wymarzone mieszkanie; niedziela tysięcy kropel

Serwus. Dziś mamy 19 dzień pierwszego miesiąca roku 2014.
Za kilka dni będzie pierwsza rocznica, o ile się nie mylę, rozpoczęcia blogowania :]
Któregoś dnia, wracając busem ze szkoły, czytałam wstęp (napisany przez Agnieszkę Graff) do zbioru opowiadań Virginii Woolf 'Dama w lustrze'. Nie pamiętam co to był za dzień, ale wiem, że myślałam wówczas o czymś oczywistym- silnym bólu, który tak naprawdę, i jedynie on, dowodzi prawdziwości naszego istnienia. Jest bardziej namacalny niż ciało, w którym jesteśmy uwięzieni, czy też które ma nam dać wyzwolenie. Żaden widok, żaden dotyk, odgłos, zapach, żadna twarz, miłość czy szczęście nie dowodzą tak pewnie oczywistości istnienia jak ból. Ja żyję, wiem na pewno, że żyję bo mnie boli, bo cierpię; widzę reakcje na swoją realną udrękę, albo nie widzę tej reakcji... Przeczytałam wówczas definicję 'życia' autorstwa Woolf, definicję, która- jak teraz sądzę- jest bardzo precyzyjna i twarda. I tą definicję zamieszczę tu tworząc następny post.
Dzisiaj, niedziela.
Zaczęła się od pisania na blogu o dniu wczorajszym ;] Zasnęłam o godzinie 2.18, wiem o tym. Wstałam kilkanaście minut przed 13. Obudziła mnie mama, która jeszcze później się położyła. Zanim wstałam odwiedziła mnie jeszcze siostra, przytrzymała mi nogi i zrobiłam kilkanaście brzuszków. Przy śniadaniu doszło do spięcia międzyrodzinnego, mieliśmy jechać do kina, mnie późna godzina nie przeszkadzała, ale wszystkim pozostałym tak. Nie chciało mi się dyskutować, wróciłam szybko na górę wcale nie myśląc o papierosach. Zaczęłam odrabiać lekcje żeby mieć na wieczór spokój. Zrobiłam angielski, matmę- to zajęło mi ok. godziny. Myślałam żeby się nagrodzić jakimś cukierkiem, ale ostatecznie nagrodziłam się papierosem... Na strychu, słuchając o ludziach psach ;] Po prędkim powrocie na dół, do swojego pokoju, myślałam o włączeniu kompa, ale zrezygnowałam żeby jeszcze odrobić polski. Zbigniew Herbert, katedry gotyckie... Na domiar tego szkolnego beznadziejstwa, przypomniałam sobie, że przecież jutro zaczynamy omawiać lekturę, wejściówka z treści... No więc siadłam i ponad, kolejną godzinę czytałam. "Miłość nas śmiercią położyła w grobie"- Tristan i Izolda, mimo tej początkowej niechęci, została w całości przeczytana. I tak niewiele już pamiętam ;] Odłożyłam z ulgą książkę, włączyłam radia i słuchałam dopóki nie zawołano mnie na obiad. Zjadłam szybko, wróciłam na górę i nareszcie! włączyłam laptopa. Film, film, film! "Wymarzone mieszkanie" :] 
Horror- gore hongkoński.
"Hongkong to szalone miasto, w którym przetrwają tylko najwięksi szaleńcy", obraz oparty na faktach!
Rzeczywiście, sceny gore były mocne, mam jedną ulubioną, ale nie zdradzę jej, opisem ;] Niespecjalnie przemówił do mnie powód, dla którego główna bohaterka (no, ale na faktach) brnęła krwawo do celu, do swojego wymarzonego mieszkania... Jeżeli jest się fanem gore, to nie powinno być zawodu i niezadowolenia, polecam (wszystkie azjatyckie filmy są warte obejrzenia;]), mocne 7/10; muzyka dobra, dobre aktorstwo no i te sceny... ;]











Cukierki kokosowe- będą mi się kojarzyć z każdą z przerażających scen tego filmu!
Ponieważ miałam ochotę się przewietrzyć i popatrzeć na zamarznięte krople deszczowe na gałęziach drzew i bramach (oświetlone lampami... wyglądają jak świetliki, błyszczące, mroźne, magiczne) ubrałam się, zabrałam mp4, papierosa i zapalniczkę i wyszłam. Ruszyłam w ciemność sadu słuchając muzyki. Nocą budzi się w moim sercu i umyśle pewien cichy rodzaj szaleństwa, uaktywnia się w samotności, choć to nie do końca pewne... Właśnie dzisiaj w sadzie ciemnym jak średniowieczne umysły znów oszalałam. Kto pokocha obłąkaną, której szaleństwo budzi się nocą w ciemności? Hahaha! Naprawdę mnie to bawi :] Obeszłam sad, dotarłam do bramy, zgasiłam tam fajkę i wróciłam z pragnienia gryząc zamarzły na gałęziach deszcz. Znów dziś rozmawiałam z siostrą, potem z bratem. Wszystko pewne i prawie załatwione- na ferie lecę do Belgii, być może namówię siostrę nawet byśmy pojechały do Paryża ;] Sęk w tym, że muszę jeszcze uzbierać trochę funduszy... Kupowanie zdrapek to nienajlepszy sposób... raz udało mi się wygrać najwięcej 50zł w zdrapce za 1zł, ale wydałam już pewnie z 10 razy więcej... Zobaczę co z tym fantem uczynić. Ale na pewno od dzisiaj zaczynam liczyć dni :) Belgia... koncert Marii Peszek... potem gala oscarowa... Manifa! ;] Luty i marzec zapowiadają się dobrze, nawet bardzo dobrze :) Jeszcze rok, dwa i staną się one moimi ulubionymi miesiącami, nawet przed tymi wakacyjnymi! :) Dobra, przyszedł czas. Trzeba się szybko umyć, spakować potem jeszcze pouczyć francuskiego i angielskiego... Ach, francuski by się przydał, fajnie by było sobie poćwiczyć będąc w Paryżu ;]

sobota, 18 stycznia 2014

sobota, sonata z Tokio

Ach, nawet nie zauważyłam, że jest już 19.! ;]
Więc 19 styczeń, 2014. 0.32
Będę opisywać 18., sobotę. Niespecjalnie raczej słucham Grubsona, wcale gatunek, który on uprawia, nie kręci mnie, nie trafia w mój gust. Ale ten kawałek jest specjalnym wyjątkiem:) Przypomina mi coś szczególnego, z gimnazjum, coś, co działo się na lekcjach muzyki, stronę, w którą kierowały się wówczas moje myśli. Fantazje przybierające kształt tak nieokreślony, ale w głębi świadomości najzupełniej oczywisty, wiadomy, co być może dziwnie brzmi- kształt amorficzny, ale o jakże wyraźnych konturach, kształt nicości, człowieka, prawie wtedy wydającego się subtelnym bogiem cichości. Wspaniale... wszystko dokładnie ukryłam- to, co konkretnie mam na myśli ;]
Ale jeżeli chodzi o dzisiaj, czy raczej wczoraj (dla ułatwienia przyjmę, że dzisiaj)... Sobota, ulubiony dzień tygodnia- żadnej szkoły, żadnego wstawania o 5.00, żadnego kościoła i śmierdzących busów ;] Obudziłam się kilka minut przed 8.00, długo leżałam i słuchałam radia zastanawiając się, co też przyniesie i czego nie przyniesie mi nowy dzień. Zrobiłam kilkanaście brzuszków z nudów, zamiast wiercenia się. Wstałam, zeszłam na dół, wypiłam kawę i zjadłam kilka kromek z serem, wędliną i keczupem. Mama oznajmiła, że idzie do krawcowej, chciała bym jej towarzyszyła, ale nie chciało mi się doprowadzać się do zewnętrznego porządku tak błyskawicznie. Poza tym, chciałam zapalić, swobodnie, bez strachu, że ktoś mnie przyłapie. Zostałam więc, pobiegłam na górę i gdy zdało mi się, że usłyszałam już jak mama wychodzi, wstąpiłam do jej pokoju, wyglądającego na chodnik, spojrzałam na wpół martwą siebie w wielkim lustrze, potem wyglądnęłam przez okno; mama już zamykała furtkę. Prędko po fajki, zapalniczkę i telefon- by puścić sobie muzę. Na strych przysiąść na kanapie z kwaśną, ale wyrażającą spokój i zmęczenie miną na twarzy, wsadzić papierosa do ust, podpalić, wciągnąć, wypuścić i powtarzać ów rytuał do poparzenia warg, przy dźwiękach utworów Gawlińskiego. Znów potem zeszłam na dół, zjadłam trochę bułki z czosnkiem, napiłam się jeszcze czegoś, przyjęłam polecenie od taty by wymyć podłogę w suterenie, piesio tam się zsikał... Wróciłam na górę, położyłam się, a właściwie powaliłam, cały czas śpiąca- będę musiała iść do lekarza, bo wszyscy wysnuwają tezę, że mogę mieć cukrzycę...- na łóżko z komputerem. Zamiast spać, chciałam choć spróbować oglądać jakiś film- 'Tokijską sonatę'. Przyszła jednak siostra, nie chciałam jej wyganiać, więc przyjęłam na łóżko i razem założyłyśmy jej konto na filmwebie i oceniałyśmy przez godzinę filmy przez nią obejrzane. Potem przyszła mama i już absolutnie musiałam zakończyć swoje łóżkowe lenistwo ;P Wstałam, ogarnęłam się, pogadałam chwilę z rodzicami w kuchni i poszłam myć te podłogi. Dobrze, dobrze, postarałam się, nalałam i nasypałam mnóstwa detergentów, żeby ładnie pachniało, wyszorowałam nawet ściany na wysokość około pół metra- tam gdzie Zyźka podskakujące siki mogą dosięgnąć ;p. Umyłam dwa razy, dwa razy wymieniałam wodę, potem jeszcze (wylałam te chemikalia nie tam gdzie trzeba było, jasne, tylko pretensje i uwagi, niezadowolenie permanentne) przemyłam schody wejściowe, zostawiłam mopa i to plastikowe głębokie coś z wyrzynarką na wodę ;p, pobiegłam na górę, umówiłam się z siostrą, że idziemy najpierw do sklepu, potem ja oglądam film, ona pisze prace, a pod wieczór pójdziemy w odwiedziny do połamanej cioci. 2/3 udało się zrealizować. Chwilę jeszcze poleżałam na łóżku, potem zeszłam na obiad- skrzydełka z różnymi sosami, przebrałam się, zajarałam jeszcze (mama znów wyszła, do fryzjera, dzisiaj ma studniówkę) i po długiej, męczącej kłótni o kasę (powinno jednak być po połowie) wyszłyśmy razem. Najpierw do kiosku, siostra chciała kupić sobie notes. Cały czas- teraz dostrzegam jak głupie i żałosne to było- wcinałam się w jej rozmowę handlową ze sprzedawczynią. Ten nie, za drogi... No jasne B5 weźmiesz i nam na szczoteczki do zębów nie starczy... Strasznie ją pouczałam, ale byłam tak rozdrażniona i nachalna i chciwa sprzedawczyni tak mnie wkurzała, że musiałam się wcinać. Potem, jakby sarkastycznie, życzyłam jej miłego dnia. Zeszyt i dwa długopisy- oto, co kupiłyśmy. Spożywczak, energetyki, kolejny etap poszukiwania inspirujących postaci wśród tłumu, klęska, powrót pod ciemniejącym nieboskłonem... Jeszcze do jednego sklepu, po chrupki i tą głupią szczoteczkę. Wróciłyśmy, zaczęłam oglądać film...
"Tokijska sonata", opowieść o typowej japońskiej rodzinie, która ma poważnie po dziurki w nosie swojego dotychczasowego życia i wobec porażek zawodowych i rodzinnych skłania się ku rezygnacji, poddaniu, upadkowi. Złość, zawód, oszustwa... wszystko się zbiera, kumuluje i naturalną koleją rzeczy- musi wybuchnąć, gwałtownie...
"Zardzewiała tokijska rodzina musi przeżyć prawdziwą burzę; każdy powinien poślizgnąć się, upaść, poprosić kogoś o pomoc, lecz ostatecznie samodzielnie wstać. Pozornie coś się sklei, nędzne coś w czym ugrzęzną na dobre..."- oto co mniej więcej napisałam na filmwebie;]
W trakcie seansu robiłam niewielkie przerwy- żeby skorzystać z łazienki, pożegnać mamę, zabawić samotnego psa... Ale nie były znaczące, szybko wracałam do oglądania. Siostra wciąż mnie pytała czy w końcu idziemy do cioci, ale ja już zrezygnowałam. Zbyt wiele mogłoby mnie to kosztować- wstanie, umycie włosów, przebranie się, umalowanie... ;] Nie, nie... inne okoliczności też były przeciwne. Po seansie zapaliłam trzeciego- tego dnia- papierosa na strychu, zebrałam książki od francuskiego i poszłam trochę zmotywować siostrę do pracy, byśmy się razem pouczyły. Niedługo to trwało bo zaraz zadzwoniła siostra z Belgii, żebym się podłączyła na skypa- zawsze te przeciwności... Zrobiłam jak mnie poprosiła. W czasie gdy ona rozmawiała z tatą ja uczyłam się na dole liczebników do tysiąca z francuskiego. Potem, ponieważ mnie zawołała, przybiegłam na górę, by dowiedzieć się, że mogę w ferie przylecieć do Holandii, skąd razem z siostrą i jej mężem udałabym się do Belgii :) Takie liberalne kraje! Super, nigdy nie leciałam samolotem! Pogadałyśmy jeszcze jakiś czas, potem wyszłam z siostrą i koleżanką na spacer, łaziłyśmy po osiedlach gadając przeważnie o szkole i feriach. Trochę mnie świeże powietrze, wilgoć, ten spacer otrzeźwiły. W domu znów się uczyłam i czytałam 'Tristana i Izoldę'- lektura na poniedziałek (w porównaniu do Romea i Julii, spoko- pewnie dlatego, że pisane prozą). W międzyczasie jeszcze przeprowadziłam dość długą rozmowę z bratem na telefon, o filmach, oscarach, czasie, koncernie, wyjeździe, feriach, Bratkowskiej, mojej nieustannej senności i niedobrym trybie funkcjonowania. Po rozmowie jeszcze chwila czytania, potem na dół, do łazienki, rozmowa z tatą i jutrzejszym, ewentualnym wyjeździe do kina i rozpoczęcie blogowania... A właściwie nie. Zanim zaczęłam pisać, poczytałam trochę wpisy z początków wrześnie i poczułam dla siebie z przeszłości pewien rodzaj współczucia :) Dobrze, już prawie wpół do drugiej... Muszę spać, jeśli mamy jutro jechać... Dobranoc, Internauci :x :]

piątek, 17 stycznia 2014

17 styczeń, Xiu Xiu

Cześć Wam internauci, 17 stycznia 2014 roku! :)
Jakoś w połowie stycznia bohaterka Virginii Woolf zobaczyła ten ślad na ścianie. 
"Ślad na ścianie" to przełomowe dzieło małej prozy Woolf, jedno z moich ulubionych opowiadań. Ja w połowie stycznia tego roku nie widzę żadnego śladu na ścianie, nie mam za co się chwycić, na czym zaczepić swoich rozmyślań, nie znajduję niczego tajemniczego, niewiadomego i fascynującego. Zdaje się, że obecnie całej mnie zależy na ucieczce od czasu, aby wsiąść do superszybkiego pociągu i przejechać z niebezpiecznie dużą prędkością przez okres najbliższych dwóch tygodni, z zupełnie nietrzeźwą istotą jako kierowcą. Tak się dzieje od początku powrotu do szkoły po przerwie świątecznej. Moje gwiazdy, boginie i pluszaki nie pozwalają mi absolutnie niczego tykać i odkształcać, nie wolno mi podejmować prób deformowania tej niezdrowej, wyczerpującej, sennej rutyny. Każdy mój krok, każda szaleńcza myśl, każdy potwór, którego widzę w kłębiących się chmurach, każdy z czarnych i burych kotów, które przebiegają mi drogę, każdy z przestąpionych stopni i wypalonych papierosów, wszystkie kłamstwa i mgliste przebłyski współczucia i dobroci dla samej siebie... Każdy film i wszystkie spośród nocnych mrocznych chwil udawanej analizy i zachwytów... Wszystko jest zamysłem moich opiekuńczych oczu, gwiazd, pluszaków... To oznacza, że wszystko, co się zdarzyło, musiało się zdarzyć w jakimś konkretnym, ale skonkretyzowanym dopiero w przyszłości celu :) Wierzę w to. Ta wiara jest błogosławieństwem, skrapia mój byt i całe widoczne otoczenie świętymi płynami i pozwala trwać, oświeca czy oślepia- o tym się nie myśli. Staram się ostrzegać siebie, jakie to może przynieść skutki w moim życiu dorosłym, ale to na nic ;] 
Dobrze. Zastanawiałam się ostatnio, przez te zaległości, których bezczelnie się wobec siebie i Virginii Woolf dopuściłam, jak najlepiej powrócić do pisania na blogu po tak długiej przerwie- szczególnie gdy ta przerwa opływała w zdarzenia i spojrzenia bardzo ważne i jak najbardziej warte opisania. Zaczęłam nawet kilka dni temu streszczać każdy dzień z przerwy świątecznej, ale poległam. Postanowiłam więc, że najlepiej będzie jeżeli zostawię to wszystko za sobą (niech o urokliwości i szczęśliwości tamtego czasu przypominają mi prezenty, zdjęcia i obejrzane filmy) i zacznę, jakby nigdy nic, od dzisiaj, od teraźniejszości.
Jeżeli odpowiednio opiszę dzień dzisiejszy od północy aż do teraz, będę miała również obraz pozostałych dni tego tygodnia, wszystkie były bowiem tak bardzo podobne...
17 styczeń, 2014 rok (20.05)
Od północy, zaczęłam dzień od filmu. Zaczęłam oglądać mniej więcej o 23.30, skończyłam przed 1.00. Był to chiński dramat o tytule "Xiu Xiu", akcja dzieje się w czasach słynnej, ale o złej sławie, rewolucji kulturalnej (za którą również, niestety, odpowiedzialna była Madame Mao; kim byłam w poprzednim wcieleniu?), gdy to biedne nękane społeczeństwo poddawane było albo kształceniu od podstaw umysłów młodzieży (to się tyczy filmu), albo reedukowane w obozach pracy i udręki. Główną, tytułową bohaterką jest 16-letnia dziewczyna o prawdziwym imieniu Wen Xiu. Zostaje ona wysłana wraz z grupą innych dziewczyn ze swego rodzinnego Chengdu na dalekie stepy syczuańskich Chin, aby tam, zgodnie z wolą przewodniczącego Mao, formowała i rozwijała nie swój intelekt, ale siłę fizyczną, umiejętności praktyczne... Porzuca rodzinę, chłopaka, który ją szczerze kocha, przedtem dokładnie się przygotowując, słuchając zaleceń matki, jak radzić sobie w trudnych sytuacjach (choćby podczas miesiączki); jej młode, dziewczęce serce, zdaje się być przepełnione entuzjazmem, nadzieją, ekscytacją i typową dla wieku ciekawością. Rzeczywistość niestety niezwykle okrutnie ją doświadczy... Film niełatwy, wymagający posiadania przynajmniej jakiejś elementarnej wiedzy o chińskim komunizmie, rewolucji kulturalnej. Sądzę, że nawet tych mniej wrażliwych odbiorców pewne sceny poruszą do głębi, uderzą prosto w serce, jak szklany odłamek twardego grotu, przeszyje na wskroś i gdzieś wewnątrz jeszcze pozostanie, wzbudzi gniew, sprzeciw i ból. Polecam bardzo, 7/10
Wychowanie chińskiej młodzieży od gór aż po tereny wiejskie... Brutalna rzeczywistość czasów rewolucji kulturalnej, poruszająca historia jednej z jej ofiar.0.59
 "W 1998 r. nominowany do złotego Niedźwiedzia w Berlinie został zakazany w Chinach za nie obyczajność i polityczne tło."

Po obejrzeniu połowy, mniej więcej 10 minut po północy, zatrzymałam wyświetlanie, cały czas niepewna, wystraszona- słyszałam głosy, dźwięk przesuwanego krzesła w kuchni, stukanie... Otworzyłam na oścież okno i wypaliłam połowę lodowego papierosa. Słuchałam w tym czasie cichutko radia i myślałam o komunizmie, analizowałam cechy głównej bohaterki. Przypomniałam sobie wtedy słowa Katarzyny Bratkowskiej, której ostatnio dużo słucham i której sposób dyskutowania i wypowiadania swych racji, bardzo mi się podoba, właśnie o komunizmie. Że jest to 'najbardziej proludzki ustrój'... Nie. Myślałam: Nie. 
Skończyłam, nie zamknęłam okna, bo trochę śmierdziało dymem, tym ohydnym podłym dymem przesiąkającym każdą tkaninę. Upiłam kilka łyków malinowego, 'kobiecego', energetyka i wróciłam do seansu. Oglądałam już do końca, trochę jedząc starego keksa i mandarynkę. Napisy i muzyka końcowa pojawiły się dokładnie o 0.59 (od jakiegoś czasu zapisuję o której kończę oglądać film). Napisałam kilka słów na filmwebie (te które widnieją pod plakatem;]), wyłączyłam komputer, po omacku zaniosłam go do pierwszego pokoju baardzo uważając, żeby nie zrzucić czegoś przypadkiem, nie narobić hałasu... Poszłam do łazienki, w pokoju znów otworzyłam okno na oścież i dopaliłam resztę fajki już o niczym nie myśląc, napiłam się jeszcze tego energetyka, odłożyłam puszkę na półkę nad łóżkiem, wypsikałam pokój tanim odświeżaczem powietrza (potem miałam całą kołdrę mokrą...), zamknęłam okno, położyłam się i leżałam jakiś czas z otwartymi oczami co chwilę spoglądając na zegar (1.23?? Nie. 1.26, 1.27...). Nastawiłam budzik na 5.20. Czy cztery godziny snu mi wystarczą? Absolutnie nie... ;] Zasnęłam po jakimś czasie, mogło być kilka minut przed drugą. Budzik, rzecz jasna, nie obudził mnie, ale zrobiła to mama. Nie miałam wyjścia, musiałam się zwlec... Schowałam paczkę fajek i zapalniczkę, napiłam się pozostawionego nocą energetyka, w kuchni jeszcze wypiłam kilka łyków kawy (jakież to dorosłe, zmęczone, literackie...), ubrałam się i wyszłam w ciemność, na mróz i potępienie ;]
Po drodze na przystanek, koło kościoła, spotkałam koleżankę również udającą się do Sandomierza. Miała szluga, więc pociągnęłam od niej kilka razy, jakieś tam nieznaczące padły słowa (kolejny film, wyczerpanie, przedstawienie... fizyka) i razem wsiadłyśmy do busa, zajęłyśmy miejsca, ona poprosiła mnie bym ją obudziła przy moim przystanku (ona wysiada jeden później), zgodziłam się i rozpoczęłam czytanie fizyki, dopóki łaskawy kierowca pozostawia zapalone światła. Gdy zgasił schowałam książkę, wyciągnęłam mp4 i wysłuchałam Garou Gitan i Reviens, nieśmiertelne, uszczęśliwiające, japońskie Get Wild, zamknęłam oczy i kilkadziesiąt chwil tak przepłynęło. Przy moim przystanku szturchnęłam koleżankę, pożegnałam ją i wychodząc powiedziałam grzecznie 'do widzenia', automatycznie. Rozważałam możliwość pójścia 'dołem' i zapalenia i ostatecznie przystałam na tę własną dla siebie propozycję. Dosyć energicznie w rytm szybkich kroków pociągałam i wypuszczałam dym, rozglądałam się, patrzyłam raz na niebo, raz na dziesiątki lamp oświetlających niżej położoną część Sandomierza. Wbiegając schodkami na górę śpiewałam Marii Peszek 'sorry polsko'. Po przekroczeniu progu szkoły mechanicznie spojrzałam na plan zajęć mojej klasy, geografia, pierwsze piętro (zmienił nam się plan, zaczął drugi semestr). Przeszłam do szatni (fma), otworzyłam szafkę, rozebrałam się, zmieniłam buty i nie myśląc o niczym ruszyłam na górę. Akurat gdy wchodziłam do klasy pani S. czytała moje nazwisko ;] 'Wejście smoka' powiedziała, a ja na to do koleżanek: od razu miły, chiński akcent, na początek dnia. Uprawa różnych roślin, soja, rzepak, bawełna, len... Jak na osobę, która przespała wyłącznie 1/3 zalecanego czasu na sen, wyjątkowo zaangażowałam się w lekcje, słuchałam, coś zanotowałam. Lecz wciąż to zniecierpliwienie, jeszcze 20 minut, 15... 10... 5... Byleby szybciej, byle prędzej dzwonek, następna lekcja, po niej jeszcze następna, koniec szkolnego dnia, rozpoczęcie weekendu. Druga lekcja- matma. Geometria i ja również (o, święto) brałam udział w lekcji, czyniłam rysunki, podpisywałam je, robiłam szybciej zadania by mów potem z koleżanką czytać suchary na jej smartfonie ;p. Ponieważ mam sporą podzielność uwagi, udało mi się nawet poczytać książkę, już dawno, w trzeciej gimnazjum zakupioną o Czarownicach, heretykach, paleniu na stosie... (dlaczego to mi się kojarzy z panią od matmy T.??). Dałam też do poczytania jeden z najbardziej smutnych, nawet wstrząsających rozdziałów dwóm koleżankom. Jedna po przeczytaniu stwierdziła, że chętnie przepisałaby się na etykę... No więc matma- rysunki, suchary, czarownice.:) Trzecia lekcja w tej samej klasie- przedsiębiorczość. Na przerwie poszłam tylko do łazienki, po powrocie zjadłam kanapkę i już dzwonek na lekcje. Połowę lekcji poświęciłam na względnie uważne słuchanie o podatkach i podatnikach oraz na robienie notatek. Druga połowa to nauka na tą nieszczęsną kartkówkę z astronomii... Przerwa,  rozbudzenie senności. Fizyka. Pani powiedziała, że wszyscy, którzy wcześniej pisali kartkówkę z astronomii by poprawić ocenę na semestr, teraz już nie muszą. Byłam bardzo zadowolona, albowiem dostałam z tamtej kartkówki 5, ale była dziecinnie prosta (po południu sprawdziłam dziennik i zobaczyłam, że wpisała mi 3! pomyliła się, biedaczka). Razem z trzema innymi dziewczynami, które też już to pisały, poszłyśmy na jakiś czas do biblioteki. Tam jedna z nich doczytała rozdział o koszmarnych egzorcyzmach Nicole Obry, jej ocena była nijaka, właściwie nie sformułowała nic konkretnego :], ja przy pomocy bibliotekarki odnalazłam coś o filmie i historii śmierci. Zapisałam dwa tytuły filmów 'Burza nad Azją' i 'Raz na dzikim zachodzie' (czy coś w podobie). Klasa szybko napisała i zaraz już miałyśmy wracać. Na fizyce, rozpoczęliśmy nowy rozdział, ostatnia lekcja przed przedstawieniem w Domu katolickim (w ramach dni judaizmu) i ja już zupełnie straciłam na wcześniejszych lekcjach się objawiające zainteresowanie tym co mówił nauczyciel i rysowałam oko opiekuńcze ;]. Dzwonek, idziemy się ubierać. Na zewnątrz (żydowska aktorka; kto idzie zajarać; przygaszenie) koleżanka o imieniu Wiktoria zapytała się wychowawczyni czy może się wcześniej zwolnić i ja się do pytania dołączyłam. Zgodziła się pod warunkiem, że dyskretnie i niesłyszalnie wyjdziemy z sali. No i już na miejscu zajęłyśmy przedostatni rząd i całą godzinę, którą już dla przyzwoitości trzeba było przesiedzieć, zamiast słuchać wystąpienia, przegadałyśmy. Zanim się jednak zaczęło wróżyłam jeszcze innej koleżance z oczu, a Wiktoria wciskała mi jabłko do buzi. Jakaś pani za nami powiedziała, że na przedstawieniu nie wypada jeść, ale zignorowałam ją (wcale nie jadłam z własnej woli;p). Julka- której wróżyłam- szybko wróciła na swoje miejsce, bo przedstawienie już się zaczynało. No więc po godzinie ja, Wiktoria i jeszcze jedna koleżanka wyszłyśmy, napotkawszy jeszcze przeszkodę w postaci nauczyciela informatyki. Ale umknęłyśmy mu. Drogę od domu katolickiego pod bibliotekę pedagogiczną przeszłyśmy we trzy, dziewczyny opowiadały o swoim sylwestrze i przygodach z alkoholem. Ja paliłam. Pożegnałyśmy się z jedną i zostałyśmy we dwie z Wiką. Jeszcze po drodze na przystanek wstąpiłam do restauracji z kuchnią tajską skorzystać z łazienki. Uprzejma pani mi pozwoliła, więc życzyłam jej miłego dnia, bezpłatnie mi pozwoliła, rzecz jasna. Było kilka minut po 12. Byłam pewna, że bus 11.50 już odjechał, ale pomyliłam się. Akurat gdy szłyśmy obok przystanku pod bramą on podjechał. Przeprosiłam i pożegnałam koleżankę i pobiegłam do busa. Udało się zająć pojedyncze miejsce na tyłach.Ludzie wchodzili i wychodzili, a ja wierciłam się szukając odpowiedniej pozycji na sen. Po pewnym czasie poddałam się, włączyłam muzę i patrzyłam na jaskrawo różowy płaszcz pani stojącej nade mną. Skuliłam się, zamknęłam oczy i powolutku zasypiałam. Ostatecznie nie udało się przekroczyć progu snu, wysiadłam, szłam szybko, po drodze przy szkole zobaczyłam młodszą koleżankę, przywitałyśmy się i ruszyłyśmy w swoje strony. W domu przywitał mnie zdziwiony tata. Wytłumaczyłam mu dlaczego wróciłam wcześnie, zjadłam sałatkę z brokułami i już na dobre, na kanapie w salonie zasnęłam... Dwie godziny później wróciła mama, oboje z tatą pojechali gdzieś na zakupy. Pospałam jeszcze jakiś czas, potem włączyłam radio i zapaliłam w kuchni. Ta wspaniała bezkarność gdy jest się samym w domu! :) Włączyłam kompa i włączyłam program publicystyczny- ulubione zajęcie gdy trzeba zabić czas. Ale byłam zbyt senna, znów się położyłam, tym razem w swoim łóżku. Pamiętam, że dzwoniła do mnie mama przypominając, żebym była zbudzona, gdy przyjadą, bo muszę otworzyć im drzwi. Potem też dzwoniła, ale ja już tego nie pamiętam, pamiętam to tylko jako dziwny sen. Oczywiście spałam gdy przyjechali, dzwonili, uderzali w drzwi, a z mojej strony... żadnej reakcji. Dopiero kiedy dotarły do mojej świadomości krzyki taty z dołu i zobaczyłam, że mama dzwoni, cokolwiek do mnie dotarło. Odebrałam telefon i jak grom z jasnego nieba- mama wściekle krzyczy. Rozłączyłam się szybko, schowałam szlugi i zapalniczkę, ubrałam spodnie, zbiegłam na dół, otworzyłam drzwi i ledwo uniknęłam uderzenia... Wróciłam przerażona i jeszcze niezbyt wszystkiego świadoma na górę i nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Jak się znów położę i mama przyjdzie to dostanę niezłe manto... Więc siedziałam i czekałam. Mama przyszła, jeszcze pokrzyczała na mnie. Powiedziałam niezbyt rozumiejąc co mówię, że przecież korona im z głowy nie spadła, bo musieli czekać 10 minut... Mama wyszła, a ja znów się położyłam ;D Ale już nie mogłam zasnąć. Zeszłam na dół, popatrzyłam na zakupy, złośliwie coś powiedziałam (to normalne, że byłam rozdrażniona, zła i niemiła...); wróciła siostra i z nią też się pokłóciłam. Miałyśmy iść do cioci, która złamała ostatnio nogę, ale na zewnątrz tak mokro, poza tym późno już, nie chciało mi się. No i zaczęłam blogowanie. Mniej więcej gdy skończyłam opisywać noc napisała do mnie koleżanka żebyśmy się przeszły. Nie chciało mi się wychodzić, ale miałam ochotę się przewietrzyć i pogadać z nią, więc zgodziłam się. Od 21 do 22 spacerowałyśmy z parasolką i plecaczkiem po naszym nudnym mieście. Zapaliłam, ona opowiadała mi o swoich praktykach, które czekają ją w ferie, o kasie, którą za nie dostanie, o szkole itd... Lubię słuchać tego typu opowieści :) Odprężają mnie i chwilowo oczyszczają z własnych myśli. Powrót i znów pisanie. 
Nie będę dzisiaj nic oglądać, skończę to pisać i położę się spać, powieki już mi same opadają ;(
Dobrze. Bardzo dobrze, że przerwałam blogowe milczenie, może uda mi się teraz częściej pisać. Dobranoc :)...ach tak... i szczęśliwego nowego roku ;P